Muzyczne podsumowanie
Rok zbliża się ku końcowi i choć niewiele mnie tu było (co być może zmieni się w kolejnym – chciałabym, ale nie będę rozwodzić się tu nad postanowieniami noworocznymi…), to z chęcią podsumuję trzy aspekty mojego życia, których Herbatniki wedle podtytułu się tyczą. Zacznę więc, bo tak mi najprościej, od muzyki.
Od jakiegoś już czasu mam wrażenie, że nie poznaję prawie nic nowego. Że zaczynam należeć do tej grupy, której może nie to, że podobają się tylko już te znane piosenki, ale która bez nowej muzyki może się prawie obejść. Słucham głównie tego, co już mam i znam. Odkrywam na nowo zespoły i piosenki, które uwielbiałam kiedyś, a których potem nie słuchałam, z braku czasu i nastroju. Pod tym kątem był to więc rok dwóch zespołów.
Przede wszystkim Pearl Jam, którego słuchałam mnóstwo z moim miesięcznym wówczas synkiem i mam nadzieję, że wpłynie to podświadomie na jego muzyczny gust. Ja sama zastanawiam się mocno natomiast, czy nie wybrać się na Openera i nie posłuchać ich latem na żywo… Obiecywałam sobie, że jeśli pojawią się w Polsce raz jeszcze (ostatnim razem nie było mi dane ich zobaczyć), to obowiązkowo na koncercie się zjawię. Być może tak właśnie powinnam zrobić…
Moja ukochana piosenka Pearl Jamu w ogóle:
Oraz ukochane wykonanie na żywo, być może na zachętę.
Drugim zespołem, który namiętnie odświeżałam sobie już pod koniec roku było A Perfect Circle. Nie ma chyba drugiego zespołu, którego muzyka miałaby taki klimat, dla mnie osobiście wygrywają z Toolem, którego też sobie bardzo cenię, ale poza kilkoma ukochanymi kawałkami nie mogłabym słuchać za dużo naraz. Tutaj natomiast żadna płyta nie nudzi mi się nawet na chwilę. Podobno panowie schodzą się na nowo i choć nie mam jakichś wygórowanych oczekiwań (trzy istniejące płyty są tak genialne, że utrzymanie poziomu, zwłaszcza po takiej przerwie będzie bardzo trudne), to jednak już się na to cieszę. Poniżej piosenka, od której w moim przypadku wszystko się z tym zespołem zaczęło i nadal jest jedną z najwspanialszych piosenek na mojej prywatnej liście w ogóle.
Jeśli o schodzeniu się już mowa – szczęśliwa jestem, że na taki pomysł wpadli członkowie System of a Down i postanowili dać serię koncertów, w tym jeden w Polsce. To jedyny koncert, na jakim byłam w tym roku, natomiast w każdą stronę jeden z najwspanialszych, na jakich byłam w życiu. Niesamowite tempo, rewelacyjne granie na żywo nie ustępujące niczym jakości muzyki z płyty, kontakt z publicznością, dobrany repertuar… Koncert idealny. Zdarłam sobie gardło śpiewając, a kiedy zagrali „Chop Suey”, prawie się popłakałam. Tak, emocje były olbrzymie!
Nieprawdą jednak byłoby stwierdzenie, że nie poznałam niczego nowego w tym roku – do grona moich ulubionych dołączył nowy zespół, którego zwłaszcza kilku piosenek słuchałam do upadłego. Imagine Dragons, to taki melodyjny delikatny rock, który wpada w ucho i nie chce wypaść, słowa przyjemne (niekoniecznie przyjemne w znaczeniu miłe, raczej nie porażają głupotą i jest na nie jakiś pomysł), tak więc ogólnie choć może nie jest to miłość wyjątkowo namiętna, to słuchałam ich całe lato właściwie bez przerwy i teraz cały czas wracam do ich piosenek. Zwłaszcza do tej, mojej ulubionej:
Tym też niczego nie brakuje:
I wreszcie nagroda specjalna dla pojedynczej piosenki, w której podoba mi się absolutnie wszystko: muzyka, wokal, słowa i obrazy, jakie wywołuje w mojej głowie (teledysk można z powodzeniem zignorować). Cudowna.
A jakie są Wasze muzyczne typy na podsumowanie roku?
Idealne koło
Wróciłam ze Świąt, ale wciąż tyle się dzieje, że nie mam czasu (a kiedy czas się wreszcie pojawia, jak dzisiejszego wieczoru – sił brak, a zwłaszcza jasnego myślenia) napisać nic nowego. Mam rozpoczętą recenzję „Odkrycia nieba”, ale wciąż nie potrafię uchwycić swoich odczuć związanych z tą książką tak, żeby nie popaść w egzaltację i banalne zachwyty (może w końcu się poddam i pozachwycam niemal bezkrytycznie bez żenady). Tymczasem więc moja piosenka na dziś, bo dawno nic muzycznego nie zamieściłam. Szkoda straszna, że A Perfect Circle przestało istnieć, wszystkie trzy płyty uważam za rewelacyjne. Może jeszcze się kiedyś skrzykną i nagrają coś nowego…
What black magic can do
Jedna z takich ukochanych piosenek Tori Amos, kobiety o głosie anioła oraz o najseksowniejszych ustach i zębach świata ;) (jak dla mnie Tori w ogóle przoduje w tej kategorii, nie tylko jeśli o wygląd chodzi…) Zwłaszcza w tej aranżacji, którą wysłuchać można przy okazji teledysku lub na płycie „The Tales of Librarian”. A przy okazji – moja piosenka na jutro :)
Nagroda i zimowe odkrycia muzyczne
Właśnie wróciłam z przymusowego urlopu od komputera – na kilka dni musiałam oddać go do naprawy, a tu czekały na mnie sympatyczne niespodzianki. Bardzo dziękuję Abieli i Necie za przyznanie mi nagrody Kreativ Blogger! Czuję się doceniona i jest mi szalenie miło, nie wspominając już o zmotywowaniu do dalszego pisania (zaległe recenzje wciąż się zbierają…). Natomiast uznałam, że nie będę dalej rozdawać nagrody, a to dlatego, że z moich obserwacji wynika, iż nagroda krąży wśród blogów już od dość dawna i chyba wszyscy znajomi blogowi zdążyli już ją otrzymać :) Dodam tylko, że wszystkie zlinkowane u siebie blogi czytam regularnie (może nawet aż za bardzo regularnie, o czym powiedziałby Wam drugi rozdział mojej pracy magisterskiej, gdyby posiadał taką właściwość…) i bardzo sobie cenię.
Tymczasem postanowiłam przedstawić dwa z moich muzycznych odkryć tej zimy. Ostatnio miałam raczej melancholijny nastrój i wolałam słuchać muzyki delikatniejszej, bardziej nastrojowej. Takiej, która z jednej strony pozwala się wyciszyć, a z drugiej działa inspirująco. Ku swej radości (bo uwielbiam wręcz odkrywać coraz to nowe zespoły, których muzyka mnie porusza), tej zimy całkiem sporo znalazłam takich wykonawców. Dobrze się przy nich czyta, rozmawia albo po prostu słucha ich twórczości. Z pisaniem przy tej muzyce nie jest źle, ale mnie to pisanie w ogóle średnio idzie, przy czymkolwiek by nie było…
The Pineapple Thief powstali w Anglii w 1999. Ich muzykę określa się jako progressive lub też indie rock (co podaję za Wikipedią, ponieważ jak już wspominałam, ja i wszelkie skomplikowane nazwy muzyczne niespecjalnie idziemy w parze…). Wydali już osiem płyt, ja miałam okazję poznać dwie: „Variations on a Dream” oraz „10 Stories Down” i obie bardzo przypadły mi do gustu, zwłaszcza ta pierwsza (z 2003). Ich muzyka spełnia wszystkie wymienione przeze mnie kryteria, delikatny wokal pogłębia nastrojowość, a kompozycje mają w sobie coś niemal wzruszającego. Jeśli ktoś lubi Gazpacho (ach, już niedługo w Polsce!), to spodoba mu się także The Pineapple Thief. Do posłuchania moja ulubiona piosenka (bardzo lubię też „Remember Us”, ale nie znalazłam jej na YouTube), choć naprawdę wiele jest znakomitych.
The American Dollar pochodzi, jak nietrudno zgadnąć, z Ameryki i jest stosunkowo młody, bo powstał dopiero w 2005. Od tego czasu jednak nie próżnowali i wydali już 6 albumów. Ja miałam okazję poznać jeden z nich, „The Technicolour Sleep” i muszę przyznać, że jest naprawdę świetny. Wszystkie utwory to instrumentalne, łagodne kawałki, bardzo czarujące. Dodatkowo zespół występuje w kilku miastach w Polsce w kwietniu (ale oczywiście nie w moim, bo i po co…), więc można się będzie z nimi bliżej zapoznać, gdyby ktoś miał ochotę. A poniżej mój ulubiony kawałek, działa na mnie bardzo inspirująco, wyobraźnia natychmiast zaczyna pracować i tworzyć, tworzyć, tworzyć.
Wyzwania!
Ruszyły dwa nowe wyzwania literackie! Oba niezwykle smakowite, za podziękowania należą się Padmie. Ciężko mi będzie się zdecydować w kwestii wyboru książek do czytania, postanowiłam więc wybrać minimalną liczbę – 3, a potem doczytywać resztę, tyle ile zdążę. Niestety, końcówka studiów i różne zmiany ograniczają mój czas (a przynajmniej powinny, bo póki co książki wygrywają z pisaniem pracy…), więc choć wiele pozycji trafia na moją listę do czytania, to jednak w określonym czasie zdążę przeczytać jedynie kilka.
Wyzwanie „Nagrody Literackie jest dla mnie niczym wyrzut sumienia, bo na palcach jednej ręki policzyć mogę tytuły, które znam. Wstyd! Wiele z proponowanych książek już od dawna mam na liście, więc wyzwanie będzie dobrą okazją, żeby wreszcie się za nie wziąć. Teraz wybieram po jednej z każdej nagrody, ale z czasem przeczytam na pewno więcej…
- Nike: Jadąc do Babadag Andrzeja Stasiuka
- Booker: Okruchy dnia Kazuo Ishiguro
- Orange Prize: Belcanto Ann Patchett
- Prix Goncourt: Francuski testament Andrei Makine
Z drugim wyzwaniem, , jest trochę lepiej jeśli chodzi o listę przeczytanych przeze mnie książek, ponieważ część omawiałam na studiach (niestety, czasem czytałam tylko fragmenty, do części z nich chciałabym wrócić i przeczytać całość… choć nie wiem, czy kiedykolwiek moja trauma zmaleje na tyle, żeby przeczytać od nowa i w całości „Przygody Hucka Finna”…). Również decyduję się na jedynie trzy tytuły, a jeśli mi się poszczęści, to doczytam więcej.
- Zabić drozda Harper Lee (które chciałam przeczytać już od tak dawna!)
- Przebudzenie Kate Chopin
- Serce to samotny myśliwy Carson McCullers
Wszystkim biorącym udział w wyzwaniach życzę miłej lektury wybranych książek, a tych, którzy się nad wzięciem udziału wciąż zastanawiają, gorąco zachęcam!
Za oknem wciąż piękna zima, a ja słucham bez przerwy Procupine Tree, usiłuję wziąć się do jakiejś pracy, ale jakoś nie potrafię pozbyć się takiego senno-marzycielskiego nastroju… Mam nadzieję, że też Wam dobrze czas mija.
(Ciężko mi było wybrać jeden kawałek, żeby się nim podzielić… Ciężko też znaleźć jakąś przyzwoitą wersję na YouTubie, więc choć większość moich ulubionych ich kawałków to te bardziej melancholijne, to ten jest taki… uroczy).
God is an Astronaut – All is Violent All is Bright
Czasem tak łatwo jest się pogubić gdzieś w codzienności, przy natłoku spraw niecierpiących zwłoki zapomnieć o zwyczajnym cieszeniu się drobiazgami. Często tak mam jesienią, na przemian z napadami ciepłej i pogodnej melancholii, które akurat bardzo lubię. Kiedy tak wszystko biegnie jakoś zbyt szybko i na nic nie mam czasu, a właściwie mam, ale wydaje mi się, że nie powinnam go poświęcać na pewne sprawy – z pomocą przychodzi muzyka. Taka jak na przykład album „All is Violent All is Bright”, będący drugą z kolei wydaną płytą tria z Irlandii o wdzięcznej nazwie God is an Astronaut. Podobno grają post-rocka lub też rocka artystycznego – ponieważ pozostaję wciąż w niezgodzie z wszelkim wydumanym nazewnictwem mogę powiedzieć jedynie, że grają przepiękną i melodyjną muzykę bez wokalu. Uspokajającą, relaksującą, inspirującą i przenoszącą w inny wymiar. Jeśli ktoś lubi kompozycje zbliżone do Sigur Rós, powinien dać szansę God is an Astronaut, przynajmniej tej jednej płycie, a nie rozczaruje się. Poniżej zamieszczam jeden z utworów, mój ulubiony, choć przyznaję, że jeszcze większe wrażenie płyta robi przesłuchana w całości. Taki muzyczny bilet w kosmos dźwięków…
Moja ocena: 5,5/6
Koncert Tori Amos
Wielbicielką talentu amerykańskiej piosenkarki stałam się, z właściwą sobie spostrzegawczością, tuż po jej koncercie W Polsce w 2003. To nie była wprawdzie miłość od pierwszego wejrzenia, bo kilka lat wcześniej mój Tata próbował zachęcić mnie do jej muzyki, ale wtedy wydawała mi się nudna. Na szczęście dorosłam do niej, choć szkoda, że za późno by udać się na ów koncert… Niemniej jednak moja fascynacja rozkwitała, przechodząc w uwielbienie, bo Tori ma w sobie coś takiego, że im więcej się jej słucha i poświęca czasu na zapoznawanie się z jej tekstami, tym bardziej oddanym fanem człowiek się staje. Mogłabym tu pisać długie strony wstępu o moich ulubionych płytach, utworach i moim stosunku do rudowłosej artystki, ale ograniczę się do stwierdzenia, że jej twórczość odegrała swoją rolę w moim życiu i będę słuchać jej już zawsze. Kiedy więc zawitała do Polski w 2007, radnośnie udałam się na koncert. Było to niesamowite przeżycie, muzyczna uczta. Tori potrafi nawiązać niezwykły, intymny wręcz kontakt ze słuchaczami i po wyjściu z Sali Kongresowej byłam pewna, że to najlepszy koncert, na jakim w życiu byłam. Tymczasem po sobotnim koncercie, ponownie w Sali Kongresowej, stwierdzam, że było jeszcze lepiej. Mimo moich ciepłych uczuć do Tori Amos mimo wszystko nie zaliczam się do jej wyznawców, a trzeba przyznać, że ma chyba jednych z najbardziej oddanych fanów w światku muzycznym, ale jednak podczas koncertu nie sposób nie dać się ponieść emocjom, zwłaszcza, że w pewnym momencie wszyscy wstają i biegną pod scenę. I ja tam byłam, z łokciami na samej scenie, klaskałam i śpiewałam, czułam się jak na czysto rockowym koncercie i było cudownie.
Jak to kiedyś powiedziała moja siostra, zapewne anioły mają głos zbliżony do Tori. Dodatkowo, jest to artystka niezwykle różnorodna, każda jej płyta zahacza a trochę inny gatunek muzyczny, a Amos dostraja swój głos do potrzeb każdego utworu. Potrafi być słodka, melancholijna, drapieżna, ostra, smutna, zmysłowa… Gdybym miała użyć jednego słowa, żeby określić jej muzkę, byłoby to – kobieca. Oczywiście, do tego dochodzą także słowa, znów wpasowujące się w klimat danej piosenki. Nowa płyta, „Abnormally Attracted to Sin”, jest trochę bardziej elektroniczna niż poprzednia i to dało się odczuć na koncercie. Tori grała nie na dwóch, lecz czterech instrumentach klawiszowych podczas koncertu (gra czasem na dwóch na raz, co powoduje istną ekstazę na sali). Było trochę utworów z nowej płyty, ale z każdej znalazła się właściwie choć jedna piosenka, więc myślę, że każdy powinien być po koncercie zadowolony. Tak oto prezentowała się setlista:
Give
Hotel
Cornflake Girl
Icicle
Concertina
Flavor
Space Dog
Spark
Welcome To England
Girl
Bells For Her
Graveyard
Upside Down
Gold Dust
Hey Jupiter
Jamaica Inn
Talula
Precious Things
Strong Black Vine
Raspberry Swirl
Tear In Your Hand
Bliss
Big Wheel
Cieszę się, że zaczęła od „Give”, bardzo chciałam usłyszeć je w wersji koncertowej. „Hotel” było prawdziwie hipnotyzujące, a do tego pochodzi z mojej najukochańszej płyty, więc tym lepiej. „Cornflake Girl”, jedna z najbardziej znanych, jeśli nie najsławniejsza piosenka Tori, jest akurat moim zdaniem przeciętna w porównaniu z jej innymi utworami i choć zagrana została, jak wszystkie, świetnie, to była to dla mnie przerwa w przeżywaniu wyższych emocji. I chyba dobrze, bo kolejne „Icicle” wbiłoby mnie w fotel, gdybym nie siedziała na doczepianym do rzędu foteli zydelku bez oparcia. Do tej pory nigdy nie miałam jakiejś szczególnej sympatii do tego utworu, ale zmieniło się po wysłuchaniu go w sobotę. Podobne odczucia miałam przy „Spark”, które doprowadziło mnie niemal do łez, ale ta piosenka od lat należy do moich ulubionych utworów Tori (She’s convinced she could hold back a glacier, but she couldn’t keep baby alive, czy też if the divine master plan is perfection maybe next i’ll give judas a try). Ludzie bardzo entuzjastycznie reagowali na świetne „Welcome to England”, czyżby do głosu dochodziły osobiste przeżycia? „Precious Things” wciąż jest tą specjalną piosenką, a „Hey Jupiter” niezwykle smutne. „Strong Black Vine” natomiast poderwało wszystkich, Tori wykonała je ostro i charyzmatycznie, a publiczność naprawdę dała się ponieść, jeszcze chwilę i niektórzy zaczęliby pogo, przynajmniej tak mi wyglądali. Utworem, który zrobił na mnie jednak największe wrażenie było nowiutkie „Flavor”, po prostu odpłynęłam… To trzeba usłyszeć. Żal mi kilku piosenek, które Tori zagrała dzień wcześniej w Zabrzu, ale nie można mieć wszystkiego.
Jednak muzyka, to wbrew pozorom nie wszystko na koncertach Tori, bo ta mała kobietka to po prostu wulkan energii, który nie tylko gra i śpiewa, ale jeszcze robi wokół tego prawdziwe show. Nie tylko utrzymuje kontakt wzrokowy z publicznością, ale non stop się uśmiecha, czaruje i uwodzi słuchaczy. Widać, że gra sprawia jej dużo radości, artystka śmieje się, reaguje na reakcje fanów, rozbawia (choćby graniem na leżąco), a do tego nie potyka się w powłóczystych szatkach na wielkich szpilkach, za co szczerze ją podziwiam. Tak więc poza niezwykłymi doznaniami muzycznymi, z koncertu wróciłam naładowana radością i pozytywną energią. I już bym chciała kolejny koncert…