Archiwum

Archive for the ‘muzyka’ Category

Muzyczne podsumowanie

27/12/2013 1 komentarz

Rok zbliża się ku końcowi i choć niewiele mnie tu było (co być może zmieni się w kolejnym – chciałabym, ale nie będę rozwodzić się tu nad postanowieniami noworocznymi…), to z chęcią podsumuję trzy aspekty mojego życia, których Herbatniki wedle podtytułu się tyczą. Zacznę więc, bo tak mi najprościej, od muzyki.

Od jakiegoś już czasu mam wrażenie, że nie poznaję prawie nic nowego. Że zaczynam należeć do tej grupy, której może nie to, że podobają się tylko już te znane piosenki, ale która bez nowej muzyki może się prawie obejść. Słucham głównie tego, co już mam i znam. Odkrywam na nowo zespoły i piosenki, które uwielbiałam kiedyś, a których potem nie słuchałam, z braku czasu i nastroju. Pod tym kątem był to więc rok dwóch zespołów.

Przede wszystkim Pearl Jam, którego słuchałam mnóstwo z moim miesięcznym wówczas synkiem i mam nadzieję, że wpłynie to podświadomie na jego muzyczny gust. Ja sama zastanawiam się mocno natomiast, czy nie wybrać się na Openera i nie posłuchać ich latem na żywo… Obiecywałam sobie, że jeśli pojawią się w Polsce raz jeszcze (ostatnim razem nie było mi dane ich zobaczyć), to obowiązkowo na koncercie się zjawię. Być może tak właśnie powinnam zrobić…

Moja ukochana piosenka Pearl Jamu w ogóle:

Oraz ukochane wykonanie na żywo, być może na zachętę.

Drugim zespołem, który namiętnie odświeżałam sobie już pod koniec roku było A Perfect Circle. Nie ma chyba drugiego zespołu, którego muzyka miałaby taki klimat, dla mnie osobiście wygrywają z Toolem, którego też sobie bardzo cenię, ale poza kilkoma ukochanymi kawałkami nie mogłabym słuchać za dużo naraz. Tutaj natomiast żadna płyta nie nudzi mi się nawet na chwilę. Podobno panowie schodzą się na nowo i choć nie mam jakichś wygórowanych oczekiwań (trzy istniejące płyty są tak genialne, że utrzymanie poziomu, zwłaszcza po takiej przerwie będzie bardzo trudne), to jednak już się na to cieszę. Poniżej piosenka, od której w moim przypadku wszystko się z tym zespołem zaczęło i nadal jest jedną z najwspanialszych piosenek na mojej prywatnej liście w ogóle.

Jeśli o schodzeniu się już mowa – szczęśliwa jestem, że na taki pomysł wpadli członkowie System of a Down i postanowili dać serię koncertów, w tym jeden w Polsce. To jedyny koncert, na jakim byłam w tym roku, natomiast w każdą stronę jeden z najwspanialszych, na jakich byłam w życiu. Niesamowite tempo, rewelacyjne granie na żywo nie ustępujące niczym jakości muzyki z płyty, kontakt z publicznością, dobrany repertuar… Koncert idealny. Zdarłam sobie gardło śpiewając, a kiedy zagrali „Chop Suey”, prawie się popłakałam. Tak, emocje były olbrzymie!

Nieprawdą jednak byłoby stwierdzenie, że nie poznałam niczego nowego w tym roku – do grona moich ulubionych dołączył nowy zespół, którego zwłaszcza kilku piosenek słuchałam do upadłego. Imagine Dragons, to taki melodyjny delikatny rock, który wpada w ucho i nie chce wypaść, słowa przyjemne (niekoniecznie przyjemne w znaczeniu miłe, raczej nie porażają głupotą i jest na nie jakiś pomysł), tak więc ogólnie choć może nie jest to miłość wyjątkowo namiętna, to słuchałam ich całe lato właściwie bez przerwy i teraz cały czas wracam do ich piosenek. Zwłaszcza do tej, mojej ulubionej:

Tym też niczego nie brakuje:


I wreszcie nagroda specjalna dla pojedynczej piosenki, w której podoba mi się absolutnie wszystko: muzyka, wokal, słowa i obrazy, jakie wywołuje w mojej głowie (teledysk można z powodzeniem zignorować). Cudowna.

A jakie są Wasze muzyczne typy na podsumowanie roku?

Na koniec roku – małe podsumowanie

Witajcie w Nowym Roku! Na wstępie życzę Wam wszelkiej szczęśliwości, samych udanych lektur, oglądania rewelacyjnych filmów i słuchania świetnej muzyki. Ja sama mocno się cieszę, że poprzedni rok już dobiegł końca i cieszę się na kolejny, robiąc masę postanowień, a raczej – planów. Lubię planować, zapisywać sobie pomysły i różne wydarzenia w kalendarzu. Z realizacją, wiadomo, różnie bywa, ale samo planowanie jest przyjemne.

Wczoraj nie bardzo miałam czas i natchnienie, dziś więc czas na małe podsumowanie. Tym bardziej, że wordpress uszczęśliwił mnie naprawdę ładnie przygotowanym i ciekawym podsumowaniem tego roku dla mojego bloga. Zainteresowanych liczbami i komentarzami odsyłam na stronę specjalnie przygotowaną przez wordpress. Niestety tylko po angielsku, nie chcę już jednak dublować informacji i przepisywać. Do znalezienia tutaj. Bardzo dziękuję wszystkim odwiedzającym i komentującym!

W 2011 przeczytałam bardzo okrągłą liczbę książek, bo dokładnie 50! Nie planowałam takiego wyniku i nawet się zdziwiłam patrząc teraz na moją listę. Końcówka roku była dość kiepska jeśli o ilości chodzi, bo zajmowały mnie inne rzeczy. Generalnie jednak jest to niewiele mniej niż w zeszłym roku, więc to ilość dla mnie „akuratna”. Filmów widziałam 41, w tym roku mam nadzieję zobaczyć ich trochę więcej. I pisać więcej recenzji ich dotyczących.

Bardziej opisowe podsumowanie mojego książkowego roku znajdzie się w zimowym numerze Archipelagu, który ukaże się już wkrótce – będę zapraszać do lektury jak zawsze na blogu. A tutaj: 5 najważniejszych książek tego roku, w kolejności przypadkowej, bo nie potrafię się zdecydować. Sam wybór tylko tylu książek był trudny, ale biorąc pod uwagę, że przeczytałam ich 50, wybieranie więcej mijałoby się chyba z celem wyłonienia tych „naj”.

1. „Półbrat” (Halvbroren) Lars Saabye Christensen – niezwykła książka, z jednej strony kameralna i aż tak wiele się w niej nie dzieje, z drugiej – niesie w sobie tak wielki ładunek emocjonalny, że po jej skończeniu (nie w trakcie!) płakałam chyba godzinę a potem długo o niej myślałam.

2. „Odkrycie nieba” (De ontdekking van de hemel) Harry Mulisch – wysmakowana, różnorodna, rewelacyjnie napisana, zmuszająca do myślenia, zostająca na długo… Mogłabym długo wymieniać. Moim zdaniem – lektura obowiązkowa.

3. „Kobieta, która czekała” (La femme qui attendait) Andreï Makine – absolutnie cudowna powieść, w której autor czaruje słowami. Idealnie moja wrażliwość. Czytając po prostu byłam tam.

4. „Opętanie” (Possession) A. S. Byatt – mieszanka tego, co szczególnie lubię w literaturze, błyskotliwa, świetnie napisana, przyciągająca.

5. „Taniec ze Smokami” (A Dance with Dragons) George R.R. Martin – czekałam 6 lat i moje oczekiwania rosły. Tej książce udało się mnie zadowolić i teraz tylko nie mogę się doczekać kontynuacji…

Powinnam tu zakończyć, ale nie mogę nie przyznać ostatniego wyróżnienia:

* „Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji” Witold Szabłowski – pierwszy chyba reportaż, który czytała, jak powieść, nie mogłam się oderwać, a nawet się popłakałam. Cudowny.

I na tym poprzestanę, bo już mnie korci, żeby ze 2-3 pozycje dopisać. Przejdźmy więc do filmów. Kolejność znów przypadkowa.

1. „Ludzie Boga” (Des hommes et des dieux) reż. Xavier Beauvois – po moich zachwytach w jednej z nielicznych filmowych recenzji nie ma w tym pewnie nic dziwnego. Film niezwykle ważny, mądry i cudownie zrobiony. Dla mnie także osobisty, zwłaszcza w kontekście poszukiwań.

2. „Rozstanie” (Jodaeiye Nader az Simin) reż. Asghar Farhadi – świetnie zrealizowany i mądry film o relacjach międzyludzkich i ludziach uwikłanych w sytuację, gdzie nie można wskazać „tego złego”. Opowieść o kłamstwach, o dojrzewaniu, o życiu w zgodzie z moralnością… Zachwycający.

3. „Kroniki portowe” (Shipping News) reż. Lasse Hallström – oglądałam w idealnych warunkach i klimat tej historii mnie zauroczył. Zawsze lubiłam opowieści o miasteczkach na końcu świata, tym bardziej tych nad wodą, więc niewiele było trzeba, żeby mi się spodobało. W dodatku film jest dobrze zagrany, fabuła ciekawa, ładna muzyka i widoki, rodzinne sekrety… Teraz muszę przeczytać książkę.

4. „Gran Torino” reż. Clint Eastwood – mocny i choć odrobinę schematyczny, to poruszający i bez upiększenia pokazujący zarówno jedno z obliczy imigrantów jak i określonego rodzaju Amerykanów „starej daty”. A przy tym to takie pożegnanie Eastwooda z aktorstwem i odejście „Brudnego Harry’ego”, co podkreśla już i tak ważny nostalgiczny rys.

5. „Przeznaczone do burdelu” (Born Into Brothels: Calcutta’s Red Light Kids) reż. Zana Briski, Ross Kauffman – tytuł może sugerować historię w rodzaju „Kwiatu pustyni”, jest to jednak mylne wrażenie. To opowieść o tym, co można zrobić dla najbiedniejszych dzieciaków, o sztuce i fotografii, a także walce o własne marzenia.

Oraz dwa wyróżnienia, które zrobiły na mnie wrażenie:

* „Bękarty wojny” (Inglourious Basterds) też. Quentin Tarantino – fanką Tarantino, jak już tu chyba kiedyś pisałam, zdecydowanie nie jestem. Ale się zachwyciłam – przewrotnym pokazaniem tematu, rytmem, w jakim ten film jest zrobiony, kilkoma absolutnie cudownymi scenami, muzyką… Naprawdę warto zobaczyć.

** „Walkiria” (Valkyrie ) reż. Bryan Singer – nie obchodzi mnie, jak bardzo ten film jest hollywoodzki. Myślałam, że przestanę na nim oddychać z emocji i zdenerwowania. I znając przecież z góry zakończenie, byłam wściekła i smutna, no bo jak to, jak może się im nie udać…?

Muzycznie w tym roku nie zanotowałam żadnych znaczących odkryć ani piosenek, które by mi jakoś wybitnie towarzyszyły. Może w przyszłym będzie na tym polu ciekawiej.

A u Was? Podsumowania zrobione, czy też Was takie rzeczy raczej nie bawią?

Kategorie:film, książki, meta, muzyka Tagi:

Idealne koło

Wróciłam ze Świąt, ale wciąż tyle się dzieje, że nie mam czasu (a kiedy czas się wreszcie pojawia, jak dzisiejszego wieczoru – sił brak, a zwłaszcza jasnego myślenia) napisać nic nowego. Mam rozpoczętą recenzję „Odkrycia nieba”, ale wciąż nie potrafię uchwycić swoich odczuć związanych z tą książką tak, żeby nie popaść w egzaltację i banalne zachwyty (może w końcu się poddam i pozachwycam niemal bezkrytycznie bez żenady). Tymczasem więc moja piosenka na dziś, bo dawno nic muzycznego nie zamieściłam. Szkoda straszna, że A Perfect Circle przestało istnieć, wszystkie trzy płyty uważam za rewelacyjne. Może jeszcze się kiedyś skrzykną i nagrają coś nowego…

Kategorie:muzyka Tagi:

Myślami i sercem w Japonii

Kategorie:muzyka, wydarzenia Tagi: ,

What black magic can do

Jedna z takich ukochanych piosenek Tori Amos, kobiety o głosie anioła oraz o najseksowniejszych ustach i zębach świata ;) (jak dla mnie Tori w ogóle przoduje w tej kategorii, nie tylko jeśli o wygląd chodzi…) Zwłaszcza w tej aranżacji, którą wysłuchać można przy okazji teledysku lub na płycie „The Tales of Librarian”. A przy okazji – moja piosenka na jutro :)

Kategorie:muzyka, o sobie Tagi:

Ludzkie oblicze terroryzmu?

„Belcanto” Ann Patchett to moje pierwsze zetknięcie z nagrodą Orange Prize, przyznawaną pisarkom wszelkich narodowości za najlepszą powieść napisaną w języku angielskim. Muszę przyznać, że po lekturze mam trochę mieszane uczucia, z chęcią sięgnę więc po inne książki nagrodzone Orange Prize, żeby mieć porównanie i móc wyrobić sobie jakieś zdanie na temat tej nagrody. „Belcanto” bowiem jest książką dobrą, ale naprawdę zastanawiam się, co poza ciekawym pomysłem świadczy o jej wybitności…

Ubogie państwo Ameryki Południowej usiłuje zachęcić japońską firmę Nansei do poczynienia inwestycji na swoich terenach. Z tego względu organizuje urodzinowe przyjęcie dla prezesa firmy, pana Katsumi Hosokawy, na które zaproszona zostaje sławna na całym świecie diwa operowa, Roxane Coss. Wielu gości pojawia się na imprezie właśnie po to, by posłuchać anielskiego głosu śpiewaczki. Wśród gości zabrakło natomiast samego prezydenta kraju, który pomimo wcześniejszych planów końcem końców nie był w stanie zrezygnować z oglądania swojej ukochanej telenoweli w domowym zaciszu. Nie wiedzieli o tym miejscowi terroryści i przyjęcie Hosokawy zostało wybrane jako idealny moment na porwanie prezydenta i przehandlowanie go na więźniów politycznych oraz uzyskanie kilku innych przywilejów i spełnienie żądań. Pojmując swoją pomyłkę, wojsko kapitana Benjamina i jego dwóch towarzyszy, w całości złożone z dzieciaków wychowanych w dżungli i szkolonych do partyzanckich akcji, bierze wszystkich gości i personel domu wiceprezydenta Iglesiasa (u którego w mieszkaniu odbywało się owo przyjęcie) w niewolę jako zakładników. Nie bardzo wiedząc, co z nimi dalej począć, terroryści na dobre rozgaszczają się w domu wiceprezydenta, a ich początkowo przerażeni zakładnicy powoli przyzwyczajają się do zaistniałej sytuacji, odnajdując w niej nie tylko spokój i ucieczkę od codzienności, ale i własne pragnienia i potrzeby. Pomaga w tym niezwykły śpiew Coss oraz, w niektórych przypadkach, miłość. Cały czas jednak nad mieszkańcami tego niezwykłego gospodarstwa ciąży smutna prawda – taki stan nie może trwać wiecznie, a zakończenie, w kierunku którego zmierza fabuła może być tylko jedno.

„Belcanto” czyta się bardzo szybko, strony po prostu migają przed oczami. Bohaterowie są sympatyczni i wielu z nich szybko daje się polubić. Sytuacja w oblężonym przez policję domu, w którym rządzą porywacze nieźle prezentuje ludzkie zachowania w sytuacjach stresowych, a także proces adaptacyjny w warunkach ekstremalnych. Istnieje jednak poważne „ale”, a nawet kilka. Czytałam wiele bardzo pozytywnych recenzji tej książki i mogę zrozumieć, że czytelnik może odnaleźć w „Belcanto” wiele powodów do wzruszeń, moje wrażenia po lekturze były jednak całkowicie letnie. I to jest chyba najlepsze słowo, określające tę książkę. Lubię książki o miłości, ale tutaj wątki romantyczne wydały mi się mocno schematyczne, nie wywołały we mnie wzruszenia, były zbyt przewidywalne. Dużo chętniej poczytałabym o wszystkich lokatorach domu, niestety autorka tylko w kilku przypadkach posunęła się dalej poza komediowe sceny oparte na znanych stereotypach związanych z narodowościami mieszkańców domu (a mamy tu prawdziwą mieszankę).

Sam pomysł autorki wydaje mi się naprawdę godny uwagi, niestety wykonanie zawodzi. Istnieje w tej powieści kilka wspaniałych scen przedstawiających ludzkie charaktery i mechanizmy kierujące zachowaniem (jak na przykład moment, w którym Gen opuszcza na chwilę dom…). Głównie rozczarowuje chyba sam styl Patchett. Gdyby nie opisywała wnikliwie (acz bez poetyki, bądź chociaż jakiegoś powiewu świeżości) każdego uczucia i emocji bohaterów, może te przeżycia robiłyby większe wrażenie. Gdyby pozostawiła czytelnikowi trochę miejsca na interpretację, domysł lub dopowiedzenie, na pewno łatwiej byłoby zaangażować się w losy mieszkańców tego niezwykłego miejsca. Na szczęście wciąż jeszcze pozostaje pewne pole do popisu dla czytelnika, ale jak na tak emocjonalną powieść jest tego zdecydowanie za mało… Ciężko także tak do końca traktować poważnie cały ów zamach terrorystyczny. Nie jestem zwolenniczką brutalności w książkach lub filmach i wcale nie uważam, że nie można się bez nie obejść. Rozumiem też zamysł, w myśl którego terroryści to dzieci, niby okrutne i napawające się cudzym strachem, ale też i niegroźne, jeśli dobrze traktowane. Tyle że w „Belcanto” już od początku nie ma tej atmosfery grozy, którą może powodować władza i broń w rękach nieletnich.

Książka ta nie ma pazura, czegoś, co naprawdę wyróżniałoby ją na tle innych powieści. Choć szybko się czyta i zaskoczenie może być zaskakujące – ale to z epilogu, które wprawdzie mi się nie podobało, ale uważam, że było ciekawe i jako jedno z nielicznych rozwiązań zostawiało pole dla wyobraźni czytelnika. Zakończenie „głównej” książki jest przewidywalne i chyba jedyne realistyczne, niestety. Chętnie przeczytałabym pomysł Patchett zrealizowany przez kogoś innego… Nie mogę powiedzieć, że jest to zła pozycja, bo mimo wszystko jest to dobra książka. Ale mogła być jeszcze lepsza, zdecydowanie i to zawodzi. A także zastanawiam się – czy to naprawdę najlepsza kobieca powieść 2002 roku…?

Moja ocena: 4-/6
Ann Patchett, „Belcanto” (Rebis, 2008)


Kontynuując temat muzyki, dziś miałam ogromną przyjemność znaleźć się na koncercie pt. „Zmierzch”, gdzie Bogdan Hołownia zagrał 18 piosenek Kabaretu Starszych Panów. Koncert prowadziła Magda Ummer, która swoim delikatnym głosem zaśpiewała kilka utworów. Gościnnie wystąpiły także Ewa Bem i Lora Szafran, porywając słuchaczy jazzowym wykonaniem utworów. Nigdy właściwie nie słuchałam (przynajmniej tak świadomie, bo oczywiście znam je z radia czy telewizji, ale nigdy sama z siebie ich sobie nie puszczałam i nie wsłuchiwałam się w te kompozycje) piosenek napisanych przez Jerzego Wasowskiego i Jeremiego Przyborę, ale koncert szalenie mi się podobał. Same melodie grane przez Hołownię były po prostu przepiękne, przenoszące w krainę marzeń. Na stronie filharmonii przeczytać można, że zaprezentował utwory w stylu „impresjonizmu jazzowego” – na jazzie się nie znam, więc wierzę na słowo i zdecydowanie się zachwycam.

Nagroda i zimowe odkrycia muzyczne

Właśnie wróciłam z przymusowego urlopu od komputera – na kilka dni musiałam oddać go do naprawy, a tu czekały na mnie sympatyczne niespodzianki. Bardzo dziękuję Abieli i Necie za przyznanie mi nagrody Kreativ Blogger! Czuję się doceniona i jest mi szalenie miło, nie wspominając już o zmotywowaniu do dalszego pisania (zaległe recenzje wciąż się zbierają…). Natomiast uznałam, że nie będę dalej rozdawać nagrody, a to dlatego, że z moich obserwacji wynika, iż nagroda krąży wśród blogów już od dość dawna i chyba wszyscy znajomi blogowi zdążyli już ją otrzymać :) Dodam tylko, że wszystkie zlinkowane u siebie blogi czytam regularnie (może nawet aż za bardzo regularnie, o czym powiedziałby Wam drugi rozdział mojej pracy magisterskiej, gdyby posiadał taką właściwość…) i bardzo sobie cenię.


Tymczasem postanowiłam przedstawić dwa z moich muzycznych odkryć tej zimy. Ostatnio miałam raczej melancholijny nastrój i wolałam słuchać muzyki delikatniejszej, bardziej nastrojowej. Takiej, która z jednej strony pozwala się wyciszyć, a z drugiej działa inspirująco. Ku swej radości (bo uwielbiam wręcz odkrywać coraz to nowe zespoły, których muzyka mnie porusza), tej zimy całkiem sporo znalazłam takich wykonawców. Dobrze się przy nich czyta, rozmawia albo po prostu słucha ich twórczości. Z pisaniem przy tej muzyce nie jest źle, ale mnie to pisanie w ogóle średnio idzie, przy czymkolwiek by nie było…

The Pineapple Thief powstali w Anglii w 1999. Ich muzykę określa się jako progressive lub też indie rock (co podaję za Wikipedią, ponieważ jak już wspominałam, ja i wszelkie skomplikowane nazwy muzyczne niespecjalnie idziemy w parze…). Wydali już osiem płyt, ja miałam okazję poznać dwie: „Variations on a Dream” oraz „10 Stories Down” i obie bardzo przypadły mi do gustu, zwłaszcza ta pierwsza (z 2003). Ich muzyka spełnia wszystkie wymienione przeze mnie kryteria, delikatny wokal pogłębia nastrojowość, a kompozycje mają w sobie coś niemal wzruszającego. Jeśli ktoś lubi Gazpacho (ach, już niedługo w Polsce!), to spodoba mu się także The Pineapple Thief. Do posłuchania moja ulubiona piosenka (bardzo lubię też „Remember Us”, ale nie znalazłam jej na YouTube), choć naprawdę wiele jest znakomitych.

The American Dollar pochodzi, jak nietrudno zgadnąć, z Ameryki i jest stosunkowo młody, bo powstał dopiero w 2005. Od tego czasu jednak nie próżnowali i wydali już 6 albumów. Ja miałam okazję poznać jeden z nich, „The Technicolour Sleep” i muszę przyznać, że jest naprawdę świetny. Wszystkie utwory to instrumentalne, łagodne kawałki, bardzo czarujące. Dodatkowo zespół występuje w kilku miastach w Polsce w kwietniu (ale oczywiście nie w moim, bo i po co…), więc można się będzie z nimi bliżej zapoznać, gdyby ktoś miał ochotę. A poniżej mój ulubiony kawałek, działa na mnie bardzo inspirująco, wyobraźnia natychmiast zaczyna pracować i tworzyć, tworzyć, tworzyć.

Wyzwania!

Ruszyły dwa nowe wyzwania literackie! Oba niezwykle smakowite, za podziękowania należą się Padmie. Ciężko mi będzie się zdecydować w kwestii wyboru książek do czytania, postanowiłam więc wybrać minimalną liczbę – 3, a potem doczytywać resztę, tyle ile zdążę. Niestety, końcówka studiów i różne zmiany ograniczają mój czas (a przynajmniej powinny, bo póki co książki wygrywają z pisaniem pracy…), więc choć wiele pozycji trafia na moją listę do czytania, to jednak w określonym czasie zdążę przeczytać jedynie kilka.

Wyzwanie „Nagrody Literackie jest dla mnie niczym wyrzut sumienia, bo na palcach jednej ręki policzyć mogę tytuły, które znam. Wstyd! Wiele z proponowanych książek już od dawna mam na liście, więc wyzwanie będzie dobrą okazją, żeby wreszcie się za nie wziąć. Teraz wybieram po jednej z każdej nagrody, ale z czasem przeczytam na pewno więcej…

  • Nike: Jadąc do Babadag Andrzeja Stasiuka
  • Booker: Okruchy dnia Kazuo Ishiguro
  • Orange Prize: Belcanto Ann Patchett
  • Prix Goncourt: Francuski testament Andrei Makine

Z drugim wyzwaniem, , jest trochę lepiej jeśli chodzi o listę przeczytanych przeze mnie książek, ponieważ część omawiałam na studiach (niestety, czasem czytałam tylko fragmenty, do części z nich chciałabym wrócić i przeczytać całość… choć nie wiem, czy kiedykolwiek moja trauma zmaleje na tyle, żeby przeczytać od nowa i w całości „Przygody Hucka Finna”…). Również decyduję się na jedynie trzy tytuły, a jeśli mi się poszczęści, to doczytam więcej.

  • Zabić drozda Harper Lee (które chciałam przeczytać już od tak dawna!)
  • Przebudzenie Kate Chopin
  • Serce to samotny myśliwy Carson McCullers

Wszystkim biorącym udział w wyzwaniach życzę miłej lektury wybranych książek, a tych, którzy się nad wzięciem udziału wciąż zastanawiają, gorąco zachęcam!


Za oknem wciąż piękna zima, a ja słucham bez przerwy Procupine Tree, usiłuję wziąć się do jakiejś pracy, ale jakoś nie potrafię pozbyć się takiego senno-marzycielskiego nastroju… Mam nadzieję, że też Wam dobrze czas mija.

(Ciężko mi było wybrać jeden kawałek, żeby się nim podzielić… Ciężko też znaleźć jakąś przyzwoitą wersję na YouTubie, więc choć większość moich ulubionych ich kawałków to te bardziej melancholijne, to ten jest taki… uroczy).

God is an Astronaut – All is Violent All is Bright

Czasem tak łatwo jest się pogubić gdzieś w codzienności, przy natłoku spraw niecierpiących zwłoki zapomnieć o zwyczajnym cieszeniu się drobiazgami. Często tak mam jesienią, na przemian z napadami ciepłej i pogodnej melancholii, które akurat bardzo lubię. Kiedy tak wszystko biegnie jakoś zbyt szybko i na nic nie mam czasu, a właściwie mam, ale wydaje mi się, że nie powinnam go poświęcać na pewne sprawy – z pomocą przychodzi muzyka. Taka jak na przykład album „All is Violent All is Bright”, będący drugą z kolei wydaną płytą tria z Irlandii o wdzięcznej nazwie God is an Astronaut. Podobno grają post-rocka lub też rocka artystycznego – ponieważ pozostaję wciąż w niezgodzie z wszelkim wydumanym nazewnictwem mogę powiedzieć jedynie, że grają przepiękną i melodyjną muzykę bez wokalu. Uspokajającą, relaksującą, inspirującą i przenoszącą w inny wymiar. Jeśli ktoś lubi kompozycje zbliżone do Sigur Rós, powinien dać szansę God is an Astronaut, przynajmniej tej jednej płycie, a nie rozczaruje się. Poniżej zamieszczam jeden z utworów, mój ulubiony, choć przyznaję, że jeszcze większe wrażenie płyta robi przesłuchana w całości. Taki muzyczny bilet w kosmos dźwięków…

Moja ocena: 5,5/6

Koncert Tori Amos

tori

Wielbicielką talentu amerykańskiej piosenkarki stałam się, z właściwą sobie spostrzegawczością, tuż po jej koncercie W Polsce w 2003. To nie była wprawdzie miłość od pierwszego wejrzenia, bo kilka lat wcześniej mój Tata próbował zachęcić mnie do jej muzyki, ale wtedy wydawała mi się nudna. Na szczęście dorosłam do niej, choć szkoda, że za późno by udać się na ów koncert… Niemniej jednak moja fascynacja rozkwitała, przechodząc w uwielbienie, bo Tori ma w sobie coś takiego, że im więcej się jej słucha i poświęca czasu na zapoznawanie się z jej tekstami, tym bardziej oddanym fanem człowiek się staje. Mogłabym tu pisać długie strony wstępu o moich ulubionych płytach, utworach i moim stosunku do rudowłosej artystki, ale ograniczę się do stwierdzenia, że jej twórczość odegrała swoją rolę w moim życiu i będę słuchać jej już zawsze. Kiedy więc zawitała do Polski w 2007, radnośnie udałam się na koncert. Było to niesamowite przeżycie, muzyczna uczta. Tori potrafi nawiązać niezwykły, intymny wręcz kontakt ze słuchaczami i po wyjściu z Sali Kongresowej byłam pewna, że to najlepszy koncert, na jakim w życiu byłam. Tymczasem po sobotnim koncercie, ponownie w Sali Kongresowej, stwierdzam, że było jeszcze lepiej. Mimo moich ciepłych uczuć do Tori Amos mimo wszystko nie zaliczam się do jej wyznawców, a trzeba przyznać, że ma chyba jednych z najbardziej oddanych fanów w światku muzycznym, ale jednak podczas koncertu nie sposób nie dać się ponieść emocjom, zwłaszcza, że w pewnym momencie wszyscy wstają i biegną pod scenę. I ja tam byłam, z łokciami na samej scenie, klaskałam i śpiewałam, czułam się jak na czysto rockowym koncercie i było cudownie.

Jak to kiedyś powiedziała moja siostra, zapewne anioły mają głos zbliżony do Tori. Dodatkowo, jest to artystka niezwykle różnorodna, każda jej płyta zahacza a trochę inny gatunek muzyczny, a Amos dostraja swój głos do potrzeb każdego utworu. Potrafi być słodka, melancholijna, drapieżna, ostra, smutna, zmysłowa… Gdybym miała użyć jednego słowa, żeby określić jej muzkę, byłoby to – kobieca. Oczywiście, do tego dochodzą także słowa, znów wpasowujące się w klimat danej piosenki. Nowa płyta, „Abnormally Attracted to Sin”, jest trochę bardziej elektroniczna niż poprzednia i to dało się odczuć na koncercie. Tori grała nie na dwóch, lecz czterech instrumentach klawiszowych podczas koncertu (gra czasem na dwóch na raz, co powoduje istną ekstazę na sali). Było trochę utworów z nowej płyty, ale z każdej znalazła się właściwie choć jedna piosenka, więc myślę, że każdy powinien być po koncercie zadowolony. Tak oto prezentowała się setlista:
Give
Hotel
Cornflake Girl
Icicle
Concertina
Flavor
Space Dog
Spark
Welcome To England
Girl
Bells For Her
Graveyard
Upside Down
Gold Dust
Hey Jupiter
Jamaica Inn
Talula
Precious Things
Strong Black Vine
Raspberry Swirl
Tear In Your Hand
Bliss
Big Wheel
Cieszę się, że zaczęła od „Give”, bardzo chciałam usłyszeć je w wersji koncertowej. „Hotel” było prawdziwie hipnotyzujące, a do tego pochodzi z mojej najukochańszej płyty, więc tym lepiej. „Cornflake Girl”, jedna z najbardziej znanych, jeśli nie najsławniejsza piosenka Tori, jest akurat moim zdaniem przeciętna w porównaniu z jej innymi utworami i choć zagrana została, jak wszystkie, świetnie, to była to dla mnie przerwa w przeżywaniu wyższych emocji. I chyba dobrze, bo kolejne „Icicle” wbiłoby mnie w fotel, gdybym nie siedziała na doczepianym do rzędu foteli zydelku bez oparcia. Do tej pory nigdy nie miałam jakiejś szczególnej sympatii do tego utworu, ale zmieniło się po wysłuchaniu go w sobotę. Podobne odczucia miałam przy „Spark”, które doprowadziło mnie niemal do łez, ale ta piosenka od lat należy do moich ulubionych utworów Tori (She’s convinced she could hold back a glacier, but she couldn’t keep baby alive, czy też if the divine master plan is perfection maybe next i’ll give judas a try). Ludzie bardzo entuzjastycznie reagowali na świetne „Welcome to England”, czyżby do głosu dochodziły osobiste przeżycia? „Precious Things” wciąż jest tą specjalną piosenką, a „Hey Jupiter” niezwykle smutne. „Strong Black Vine” natomiast poderwało wszystkich, Tori wykonała je ostro i charyzmatycznie, a publiczność naprawdę dała się ponieść, jeszcze chwilę i niektórzy zaczęliby pogo, przynajmniej tak mi wyglądali. Utworem, który zrobił na mnie jednak największe wrażenie było nowiutkie „Flavor”, po prostu odpłynęłam… To trzeba usłyszeć. Żal mi kilku piosenek, które Tori zagrała dzień wcześniej w Zabrzu, ale nie można mieć wszystkiego.

by Ilona

by Ilona

Jednak muzyka, to wbrew pozorom nie wszystko na koncertach Tori, bo ta mała kobietka to po prostu wulkan energii, który nie tylko gra i śpiewa, ale jeszcze robi wokół tego prawdziwe show. Nie tylko utrzymuje kontakt wzrokowy z publicznością, ale non stop się uśmiecha, czaruje i uwodzi słuchaczy. Widać, że gra sprawia jej dużo radości, artystka śmieje się, reaguje na reakcje fanów, rozbawia (choćby graniem na leżąco), a do tego nie potyka się w powłóczystych szatkach na wielkich szpilkach, za co szczerze ją podziwiam. Tak więc poza niezwykłymi doznaniami muzycznymi, z koncertu wróciłam naładowana radością i pozytywną energią. I już bym chciała kolejny koncert…