Archiwum

Posts Tagged ‘fantasy’

Źle się dzieje w Westeros i okolicach

Jak pisać o drugiej części piątego tomu jakiejś serii bez spojlerów wszelkiego rodzaju? Mówiąc cokolwiek o treści, bez rzucania ogólnych spostrzeżeń i wrażeń, które o książce nic nie powiedzą? I wreszcie, czy jest sens pisać taką ogólnikową recenzję powieści, która w pewnym momencie stała się właściwie elementem życia, przyczyniła się do poznania wielu ludzi, do wielogodzinnych dyskusji? Postaram się nie obejść bez największych psuj, ale lojalnie uprzedzam, że siłą rzeczy spojlery przynajmniej do czterech poprzednich części mogą się znaleźć i pewnie znajdą, jeśli więc wolicie je ominąć, to lepiej nie czytajcie tego tekstu – tym bardziej, że jeśli zależy Wam na niespodziance, książkę przeczytacie i tak, prędzej czy później.

W kontekście sagi Martina zawsze odrobinę bawi, a odrobinę irytuje mnie stwierdzenie, że Pieśń Lodu i Ognia traktuje głównie o seksie i odrzynaniu kończyn bądź innym malowniczym sposobie pozbawiania życia przeciwnika. Ja chyba czytam w takim razie inne książki, bo elementy te, owszem, są, ale w porównaniu z wieloma znanymi mi powieściami fantasy jest ich stosunkowo niewiele, a i na pewno akcent nie jest na nie położony. Piaty tom, preludium do wielkiego finału, skupia się, tak jak i pozostałe części, na bohaterach i intrygach. Tym razem nawet zamiast misternej sieci intryg autor skupił się bardziej na postaciach, pokazując je nierzadko z odrobinę innej niż dotychczas strony. Dzieciaki dojrzewają, uczą się i pozbywają złudzeń, władcy próbują utrzymać w rękach to, co rozsypuje im się między palcami. Pretendenci do tronu natomiast sięgają po to, co ich zdaniem zwyczajnie im się należy. Jon próbuje odnowić Nocną Straż, jako jeden z nielicznych naprawdę rozumiejąc, jakie niebezpieczeństwo nadciąga zza Muru. Nie wszystkim podobają się jego śmiałe, lecz szokujące dla wielu pomysły. Dany próbuje pogodzić swoją pozycję królowej z gorącym romansem z nieodpowiednim człowiekiem i naturą, która popycha ją w stronę jej prawdziwych dzieci – smoków. Oślepiona Arya, która ledwo pamięta już czasy, kiedy była Aryą, uczy się w tajemniczym zakonie Ludzi Bez Twarzy, coraz bardziej odrywając się od dawnego życia… Wątki ciągną się dalej, mnożą i niekiedy nieoczekiwanie kończą, do czego Martin już zdążył przyzwyczaić swoich czytelników. Jest także przecież Tyrion, Theon, Asha, a nawet pojawia się Cersei. Dzieje się dużo, choć w przypadku wielu fragmentów jest to głównie kontynuacja wątku, bez większych zwrotów bądź rozwiązań. Nie narzekam, mnie to pasuje, czyta się wspaniale i znów wystarczył jeden weekend, by książkę przeczytać.

Nie jest to wada, jednak po przeczytaniu tego tomu czułam głównie przygnębienie i gorycz. Wczuwając się losy bohaterów naprawdę czasem trudno nie odczuć tej niesprawiedliwości i osamotnienia, które towarzyszy większości z nich na co drugim kroku. O ile po pierwszej części byłam podekscytowana i nie mogłam doczekać się kolejnej (przede wszystkim wątek Davosa, ale i nadzieja na rozwinięcie pozostałych), tak w części drugiej przeważało jednak przygnębienie. Mroczne wątki na Północy (absolutnie przerażający Boltonowie i wciąż lekko werterowski, ale dojrzały i samotny Jon, którego lubię bardziej niż kiedykolwiek), przygnębiająca bezsilność Dany, przygaszony Tyrion… Tak bardzo pragnęłam czytając, by ich losy się poprostowały, żeby mieli chociaż trochę spokoju i radości, moi ulubieńcy zatriumfowali, a ich wrogowie ponieśli spektakularną klęskę. Niestety, świat Westeros i okolic jest surowy, a nawet okrutny – i na sprawiedliwość, szczęśliwe zakończenia i sielankę ciężko tu liczyć. Wszechogarniająca jest też dla mnie samotność bohaterów, brak zrozumienia i oparcia. O przetrwanie trzeba walczyć i by tego dokonać, niemal wszystkie chwyty są dozwolone. Bohaterowie, a przynajmniej część z nich, próbują postępować właściwie, ale nawet pokojowe starania się o dobrobyt kraju nie każdemu mogą się podobać…

O sadze Martina ciężko jest pisać recenzje, które nie niosłyby ze sobą ogólników – biorąc pod uwagę, że o Pieśni dyskutuję na zaprzyjaźnionym forum już od kilku lat i wciąż nie nudzi nam się rozkładanie tej książki na wątki i detale, zebrać wszystkie swoje przemyślenia ot tak, do jednego krótkiego tekstu nie jest wbrew pozorom łatwe. Ogólnie rzeczy ujmując – polecam miłośnikom z zaznaczeniem, że niewiele się jednak wyjaśnia i choć kilka wątków znajduje swoje zakończenie, nie zawsze jest ono tym, czego można byłoby się spodziewać bądź na co liczyć. Tajemnice się mnożą na równi z domysłami, poszlaki krzyżują, niekiedy się wykluczając, a smoki znów mają swoje pięć minut. Chciałabym już czytać dalej i otrząsnąć się z tego przygnębienia. Wierzę, że czeka nas spektakularny finał i już nie mogę się doczekać…

Tytuł: Taniec ze smokami część II
Tytuł oryginału: A Dance with Dragons vol. 2
Autor: George R.R. Martin
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Wydawnictwo: Zysk i S-ka, 2011
Ilość stron: 757
Moja ocena: 4+/6

Powrót do Westeros

Wszystko zaczęło się niemal dokładnie sześć lat temu. Lekko zawiedziona i pełna niedosytu po drugim tomie trylogii husyckiej zwierzyłam się zaczytanemu w fantastyce kuzynowi, że marzy mi się wciągająca saga, pełna dopracowanych bohaterów i intryg. Podał mi „Grę o tron” ze słowami „To przeczytaj to”. Zaczęłam czytać pewnego grudniowego wieczora w 2005 i już po kilku pierwszych zdaniach zakochałam się bez pamięci i nieodwracalnie. Wchłonęłam cztery pierwsze tomy jak wysuszona gąbka i na piąty, „Taniec ze smokami”, przyszło mi czekać długie sześć lat. W międzyczasie jednak wybrane fragmenty sagi czytałam po kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt razy, zapisałam się na forum poświęcone twórczości George’a R.R. Martina, gdzie poznałam fantastycznych ludzi, a wreszcie moje własne pomysły i inspiracje znalazły kierunek, jakiego potrzebowały. Mogę spokojnie stwierdzić, że Pieśń Lodu i Ognia to jedna z najważniejszych książek (cóż, cała seria), jakie czytałam i generalnie jedna z lepszych rzeczy, jakie mi się czytelniczo przytrafiły. Nie dziwi więc, że pierwszy tom „Tańca…” przeczytałam błyskawicznie (pomstując, że już nie studiuję i nie mogę po prostu zarwać nocy i nie iść na zajęcia, jak to się zdarzało przy czytaniu poprzednich) i pozostaje mi z drżeniem serca czekać na tom kolejny, jako że polskie wydanie rozbite jest na dwie części, a tak się złożyło, że Pieśń czytam tylko po polsku. Martin trzyma formę, a ja wciąż kocham jego sagę.

Wydarzenia w „Tańcu ze smokami” biegną paralelnie do tych z poprzedniego tomu, „Uczty dla Wron”, tym razem jednak czytelnik towarzyszy innej grupie bohaterów. Jednym z wielkich plusów warsztatu Martina jest to, że z wielkim wyczuciem opisuje miejsca i krajobrazy, dzięki czemu natychmiast czuje się ich atmosferę. W „Tańcu…” to bardzo istotne, ponieważ dzięki podzielonej narracji czytelnik ma szansę odwiedzić mroźną Północ, skwarne i pełne pyłu Meereen, gdzie nawet słońce wydaje się zachodzić krwawo, wilgotne tereny rzeki Rhoyne, miasta oddzielone od Westeros Wąskim Morzem… Za każdym razem poza główną postacią zmieniał się klimat opowieści, co nie pozwalało nawet na chwilę nudy. Słuchając różnych opinii niejednokrotnie spotykałam się ze zdaniem, że począwszy od „Uczty…” poziom sagi spada i „Taniec ze smokami” również nie trzyma wysokiego poziomu trzech pierwszych część. Choć przy „Uczcie…” miałam takie wątpliwości, pierwszą część „Tańca…” uważam za bardzo udaną. Pamiętać należy, że to środek opowieści, moim zdaniem najtrudniejszy moment, w którym trzeba pewne treści przekazać, wątki się mnożą, a jeszcze nie sposób ich rozwiązać. Po rewelacyjnym początku nie tak łatwo jest trzymać równy stopień napięcia przez cały czas. Ja traktuję tomy czwarty i piąty jako rozwinięcie, które zmierza do epickiego (wierzę w to mocno) rozwiązania. Już podobno w drugiej części tomu piątego akcja dostarcza czytelnikowi mocnych wrażeń i urywa się w takich momentach, że oczekiwanie, aż Martin napisze kolejne dwie części wydaje się być wyrafinowaną torturą… Mam nadzieję, że wkrótce sama się o tym przekonam. Jednak już i w pierwszym tomie „Tańca…” ciśnienie może skoczyć, pojawiają się bohaterowie, o których mówiło się, że nie żyją (choć oczywiście wnikliwi czytelnicy przynajmniej jeden z wątków już rozpracowali, drugi był sporym zaskoczeniem i do tej pory pozostawał w sferze marzeń… ale nie martwcie się – Ned nie powstał jako zombie, to na szczęście inna liga), inni podejmują decyzje, które mogą sporo namieszać… Dzieje się wiele, jak zawsze w Pieśni.

Innym aspektem, który przemawia dla mnie na zdecydowany plus tej części historii jest skupienie się na rozwoju psychologicznym bohaterów. U Martina zawsze fascynowała mnie plejada przemyślanych postaci, tych, które pokochałam niemal od początku i takich, o których czytam z dreszczem obrzydzenia bądź grozy. Choć jest to powieść głównie przygodowa (mimo że słowo to wydaje się być mocno nie na miejscu w tym kontekście), postaci są psychologicznie wiarygodne i nie stoją w miejscu, zmieniając się adekwatnie do przeżyć i sytuacji. Jon Snow, mimo całej mojej sympatii, wydawał mi się jednak bohaterem dość mdłym, przeznaczonym „do lubienia”, a więc nie posiadającym żadnych kontrowersyjnych cech. Tu jednak Lord Dowódca Nocnej Straży z chłopaka staje się mężczyzną, stara się dorosnąć do oczekiwań i nadziei, które w nim położono, wątpi i szuka swojego miejsca, cały czas pozostając w cieniu nieżyjących ojca i brata, wyznaczając ich sobie na wzór. To właśnie chęć zdobycia uznania w ich oczach jest jego siłą napędową, a ciężar nałożony na jego barki i brak zrozumienia otoczenia, samotność i wyobcowanie potwierdzają tylko, że milczący biały wilkor przypadł mu nie tylko ze względu na pochodzenie. Podobała mi się również bolesna lekcja pokory, jaką los zgotował smoczej królowej – Dany z trudem uczy się własnych ograniczeń i starając się być wierna samej sobie popełnia błąd za błędem. Tyrion pozostaje sobą, co jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie można znaleźć w całej sadze, a jego ścieżka wiedzie przez miejsca mityczne. To właśnie on spotka największe zaskoczenie całego tomu. Pojawia się także kolejna z moich ukochanych postaci, czyli jedyny dobry do szpiku kości bohater, który jednak w przeszłości był przemytnikiem – Davos płynący z poselstwem do Białego Mostu. Finał tej wyprawy również podniósł mi ciśnienie i zachwycił, bo tego pragnę dla Północy. Rozdziały Brana nigdy nie należały do moich ulubionych, przyznać jednak trzeba, że dowiedzieć się z nich można rzeczy intrygujących o samym Westeros, a rozdział ukazany oczami Melisandre stanowi prawdziwą gratkę.

Jako wisienkę na torcie uznać można fakt, że jest to chyba najładniej wydany tom sagi, jeśli chodzi o okładkę. Jest estetycznie i na temat, co cieszy zwłaszcza po absolutnie nietrafionych okładkach do obu tomów „Uczty…”. Nie muszę już chyba dodawać, że czyta się szybko – już po pierwszych zdaniach prologu przenosimy się do znanego świata, z którego z niechęcią wracałam do codziennych zajęć. Z utęsknieniem czekam na tom kolejny i wierzę, że się nie zawiodę. Mogłabym pisać i pisać o tej książce i całej serii, nie chcę jednak nikomu psuć zabawy przy czytaniu, bo w Pieśni jest to prawdziwym przestępstwem. Dlatego mogę tylko gorąco zachęcać do zapoznawania się z twórczością Martina, co niniejszym czynię.

Tytuł: Taniec ze smokami
Tytuł oryginału: A Dance with Dragons vol. 1
Autor: George R.R. Martin
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Wydawnictwo: Zysk i S-ka, 2011
Ilość stron: 634
Moja ocena: 5+/6

Serdecznie dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka za sprezentowanie mi egzemplarza.

Powrót do Wilżyńskiej Doliny

Chwila! Jeśli okładka zamieszczona obok wywołała w Was odruch ucieczki, proszę, weźcie głęboki wdech i starając się na nią nie patrzeć dajcie książce szansę. „Wiedźma z Wilżyńskiej Doliny” jest bowiem książką przecudnej urody, pełną czaru, inteligentnego humoru i linijek chwytających za serce. Zresztą, może i przesadzam z okładką, dla mnie niestety jest dość szkaradna i zupełnie nie pasująca do charakteru tego zbioru opowiadań. Zawsze ceniłam sobie książki wydawane przez Runę – estetyczne grzbiety, na wielu okładkach wysmakowane i nieźle dobrane ilustracje. Teraz jednak podobają mi się coraz mniej, a każde wznowienie jakiejś książki ma w moim odczuciu okładkę gorszą niż poprzednie. Oczywiście, to już kwestia gustu, a pomijając niezbyt szczęśliwą szatę graficzną, Runa nadal wydaje fantastykę interesującą i promuje polskich autorów.

Anny Brzezińskiej promować oczywiście nie trzeba. Ja znam jej twórczość dzięki absolutnie wspaniałym „Wodom głębokim jak niebo” oraz pierwszej części historii o Babuni Jagódce, „Opowieściom z Wilżyńskiej Doliny”. Jeśli ktoś czytał tę drugą książkę, mam nadzieję, że wystarczającą zachętą będzie stwierdzenie, że kontynuacja nie tylko utrzymuje poziom części pierwszej, ale wciąż jest pełna świeżości i uroku, a autorka z gracją przeskakuje od przezabawnych fragmentów, pełnych ironii i czarnego humoru do kawałków refleksyjnych, aż zaskakujących swoją nagłą trafnością i poruszającą puentą. Ja po raz drugi zostałam oczarowana i dość powiedzieć, że książkę kupiłam i przeczytałam natychmiast, co mi się prawie nie zdarza – zazwyczaj książka musi odstać na półce swoje. Czary jakieś?

Na książkę składają się opowiadania o Babuni Jagódce, wiedźmie rezydującej w pobliżu wioski w Wilżyńskiej Dolinie. Babunia to złośliwa starowina, której lepiej nie podpadać, włada potężną magią, a po użyciu zaklęcia „piękna i młoda” jest w stanie uwieść każdego, z czego skwapliwie korzysta. O swoją wiejską trzódkę dba, jeśli tylko okazują jej należyty szacunek i gotowi są przyjść prosić o radę. A że wieś jest zbiorowiskiem najróżniejszych indywiduów i przyciąga kolejne dziwolągi, pracy jest zawsze co niemiara. Na przykład po okolicy kręci się smok i do wioski napływa rycerstwo i całe jarmarki, typowe dla polowań na te przerośnięte gady, co zakłóca spokój Babuni. Innym razem zjawiają się dwa wielcy panowie, proszący o pozbycie się kochanka ich siostry. Jedna kobieta chce pozbyć się męża, inna chce mieć ich dwóch, a syn najbogatszego kmiecia we wsi zakochuje się w rusałce i stwierdza, że albo ona zostanie jego żoną, albo żadna inna. Dzieje się dużo, magia i humor skrzą się po kątach, a kiedy gdzieś błyśnie prawdziwa miłość, okazuje się ona silniejsza od wszystkich czarów…

Brzmi zbyt bajkowo? Odrobinę banalnie? Jeśli tak – są to moje niedostatki. Świat wykreowany przez Brzezińską to alternatywne średniowiecze, jeśli nawet nie jest się entuzjastą bądź entuzjastką fantastyki, wystarczy odrobina wyobraźni, by się w tym świecie odnaleźć i dobrze się bawić. Język pełen jest archaizmów, jednak są one bardzo umiejętnie wprowadzone i nie utrudniają czytania. Stylizacja językowa jest zabiegiem dość ryzykownym, zwłaszcza w wersji konsekwentnej, nie tylko w dialogach. Tu jednak udała się znakomicie, autorka nie na darmo jest mediewistką i świetnie radzi sobie z oddaniem atmosfery swojego uniwersum. Dodatkowo, we wszystkich niemal opowiadaniach o Wilżyńskiej Dolinie (z obu tomów) znaleźć można najróżniejsze re-tellingi znanych baśni i legend, co ja osobiście uwielbiam i zawsze z przyjemnością wyszukuję znane mi motywy. Polecam więc gorąco, oczywiście jeśli to Wasze pierwsze odwiedziny w Dolinie – zacznijcie od „Opowieści z Wilżyńskiej Doliny”, obie książki są rewelacyjne. Ja z niecierpliwością czekam na tom trzeci, choć nigdzie niestety nie znalazłam informacji, że takowy miałby powstać. A jeśli chodzi o okładkę – prawdziwe znów okazuje się przysłowie, by nie oceniać po pozorach, a zawsze jeszcze pozostaje obłożenie czytanej pozycji w ładny papier…

Tytuł: Wiedźma z Wilżyńskiej Doliny
Autor: Anna Brzezińska
Wydawnictwo: Runa, 2011
Ilość stron: 448
Moja ocena: 6/6

Ulice Moskwy nocą

Po serii trochę poważniejszych i cięższych książek, przyszła mi ochota na coś lżejszego lub chociaż odrobinę oddalonego od rzeczywistości, która dzięki lipcowej pogodzie wydała się nagle lekko szara. Spełniając także inno postanowienie stanęłam przed własną półką i prawie natychmiast zdecydowałam się na „Nocny patrol” Siergieja Łukjanienki. Jakiś czas temu oglądałam film na podstawie tej powieści, był rozrywkowy i miał spory potencjał, więc znów innym razem korzystając z promocji zakupiłam sobie całą serię o patrolach (zdarzają mi się takie wyskoki).

Jeśli ktoś, tak jak ja, najpierw widział film i całkiem mu się spodobał, lepiej niech o nim zapomni, bo książka poza główną osią fabularną ma z nim niewiele wspólnego, zarówno jeśli chodzi o nastrój, jak i rozwiązania fabularne, o przedstawieniu części postaci nie wspominając. Ciężko mówić, która wersja jest lepsza, tak bardzo są inne. Mnie zdecydowanie bardziej przypadła do gustu wersja papierowa i to wcale nie ze względu na to dotykalne medium, ale jej słodko-gorzką, melancholijną atmosferę i przesłanie, czy może raczej nienachalne stwierdzenie faktu – nie ma na świecie pojęć czarno-białych, a miłość jest siłą, która jest w stanie prowadzić ludzi do osiągania rzeczy niemożliwych. Zaczynając czytać nie takich wniosków się spodziewałam, ale wzruszyło mnie oryginalne pokazanie tej prawdy.

Na czym polegają patrole? Dobro nie jest w stanie zatriumfować nad złem, tak więc by utrzymać równowagę, do życia zostają powołane tajne służby, w których skład wchodzą Inni – istoty pozornie nie różniące się od ludzi, ale obdarzone nadnaturalnymi zdolnościami lub przekleństwem, w zależności od jego rodzaju i nastawienia głównego zainteresowanego. I tak „jaśni” Inni to różnej maści czarodziejki, magicy, uzdrowiciele i wszyscy ci, którym szeroko pojęte dobro świata nie jest obojętne. „Ciemni” to oczywiście osobnicy podążający ścieżką innego rodzaju – uprawiający czarną magię, wampiry, zmiennokształtni i reszta wesołej gromadki. Aby siły były wyrównane, patrole pilnują porządku. W nocy działa nocny patrol, złożony z jasnych Innych, którzy pilnują, by ciemni nie dopuszczali się nadużyć, nie uprawiali czarnej magii i nie wykorzystywali swoich umiejętności poza licencją. W dzień jego miejsce zajmuje dzienny patrol, pilnujący, by jaśni nie wpływali na ludzkie życie i również nie korzystali ze swoich zdolności. Nad patrolami stoją oczywiście wyższe jednostki, w tym Inkwizycja. W „Nocnym patrolu” poznajemy jednak tylko niewielki oddział całej siatki – oba patrole działające w Moskwie. Cała historia i funkcjonowanie jednostek jest przedstawiona oczami młodego jasnego Innego – Antona Gorodeckiego, który w patrolu jest od roku. Mimo oddanej służby Anton coraz mocniej kwestionuje zastany porządek rzeczy, decyzje przełożonych i niemoralne na pierwszy rzut oka podtrzymywanie równowagi pomiędzy siłami. Wykonując swoje pierwsze zlecenie w terenie Anton zabija ciemnego Innego – wampira, który jak się potem okazuje był przyjacielem jego sąsiada, innego przedstawiciela mrocznego gatunku. Nie potrafiąc przejść nad specyficzną etyką swojego zawodu do porządku dziennego Anton nawet nie zauważa, kiedy zostaje wplątany nie tylko w regularną bitwę pomiędzy jasną a ciemną stroną, staje się partnerem (w pracy) kobiety skrywającej mroczne tajemnice i wielkie uczucie, a wreszcie sam odnajduje kogoś, kogo istnienie wpłynie znacząco na jego życia i postrzeganie rzeczywistości. A w tle tego wszystkiego rosyjska metropolia, ta normalna i ta skryta w mroku, której nie wszyscy mieszkańcy są tymi, za kogo się początkowo podają. Tak jak Londyn stał się dla mnie miastem współcześnie magicznym dzięki „Nigdziebądź” Gaimana, tak Moskwa umocniła swoją pozycję miasta pełnego urban magii, którą zyskała w mojej czytelniczej karierze dzięki „Tajemnej historii Moskwy” Sedii.

Powieść Łukjanienki mnie oczarowała melancholią, którą tak chętnie przypisuje się rosyjskiemu niebu. Lubię taką fantastykę – bez nacisku na spektakularne bitwy i akcję (choć i tego można trochę dla siebie znaleźć), a za to na psychikę i przemyślenia bohaterów. Bo przecież dylematy Antona i innych pracowników nocnego patrolu są niezwykle klasyczne – gdzie przebiega granica dobra ze złem, na ile można siebie poświęcić dla dobra sprawy, a ile można poświęcić w imię własnego szczęścia. Wiem już, że z radością sięgnę po kolejne części i mam nadzieję znaleźć w nich dalsze losy bohaterów, których zdążyłam polubić, a także odpowiedzi na pytania, które narastały w trakcie czytania „Nocnego patrolu”. I choć nie było tak lekko i przyjemnie jak myślałam, że będzie, cieszę się z takiego obrotu spraw. To bardzo dobra książka z intrygującym światem, do którego z wielką ochotą za jakiś czas wrócę.

Tytuł: Nocny patrol
Tytuł oryginału: Ночной дозор
Autor: Siergiej Łukjanienko
Tłumaczenie: Ewa Skórska
Wydawnictwo: MAG, 2007
Ilość stron: 436
Moja ocena: 5-/6

W świecie Krwawych raz jeszcze

Anne Bishop, choć pozornie nic na to nie wskazuje, jest swojego rodzaju fenomenem. Autorka książek z serii „Czarne Kamienie” stworzyła serię tyleż irytującą, co wciągającą i nie pozwalającą się od niej oderwać. Jeśli przebrnie się przez pierwszą połowę pierwszego tomu (z czym ja miałam trudności i byłam bliska zarzuceniu lektury), czytelnik niepostrzeżenie wciąga się w świat Krwawych i nagle odwraca ostatnią stronę książki – to już koniec? Taka przynajmniej jest moja relacja z panią Bishop. Przy pierwszych dwóch tomach pomstowałam na jej styl i niektóre pomysły, przy trzecim wznosiłam oczy do nieba, przy czwartym zgrzytałam zębami, a przy wczoraj skończonym piątym – machnęłam ręką i kwitowałam uśmiechem co mniej udane fragmenty. Coś w tych książkach jest bowiem przyciągającego, skoro późno w nocy kończyłam drugą i trzecią część, czwartą przeczytałam w jedną noc, obiecując sobie, że już tylko jeden podrozdzialik i idę spać. Piątej natomiast nie skończyłam tego samego wieczoru, kiedy zaczęłam z prostej przyczyny – następnego dnia musiałam iść do pracy. Ale kończyłam ją właśnie w pracy, trzymając rozłożoną książkę na kolanach pod biurkiem. Co też o czymś świadczy. I tylko tak mi szkoda, że Bishop nie jest lepszą pisarką, że stylowo pozostaje w grupie przeciętnych autorów i zdarzają jej się tak irytujące fragmenty. I żal mi także, że traci energię i wyobraźnię na erotyczne koszmarki i wprowadzanie papierowych postaci drugiego planu, zamiast rozwinąć psychologicznie i fabularnie(!) tych bohaterów, których już opisała (jak choćby cały sabat Jaenelle)… Bishop stworzyła naprawdę ciekawy i spójny świat, zapełniła go wieloma postaciami wzbudzającymi sympatię i, co moim zdaniem wyjątkowo niełatwe, potrafiła opisać epickie starcie dobra ze złem z naprawdę satysfakcjonującym finałem. Stworzyła pierwsze w mojej karierze czytelniczej magiczne stworzenia, które udało mi się polubić i łączy fantastykę z powieścią obyczajową (popadając, niestety, w tani sentymentalizm co jakiś czas…). Gdyby więc była dobra pisarką, „Czarne Kamienie” mogłyby być cudowne. Albo może, gdybym przeczytała je te osiem lat temu, kiedy byłam dość mroczną nastolatką, czytałam książki o wampirach Anne Rice (wprawdzie już przez „Królową Potępionych” nie przebrnęłam…) i miałam dużo bardziej rozwiniętą tolerancję na takie „mało znaczące rzeczy”, jak styl… Byłabym pewnie Bishop zachwycona. A tak – przyznaję, że mi się podobało. I tyle, niestety.

Przejdźmy jednak do meritum tej recenzji, a więc piątego tomu cyklu pod tytułem „Splątane sieci”. Po wielkiej wojnie, w której część bohaterów straciła życie, inni swą moc, a inni wreszcie zdobyli rodzinne szczęście oraz po tomie opowiadań, w którym jedno z nich przedstawiło nam „krajobraz po bitwie”, przyszedł czas na bardziej kameralną przygodę, która dotknie rodzinę SaDiablo (no nie mogę, nie mogę się nie uśmiechnąć pisząc to nazwisko!). Jaenelle wpada na pomysł zbudowania Domu Strachów dla plebejuszy (Królestwa są strasznie kastowe i pełne uprzedzeń), wykorzystując ich wyobrażenia na temat Krwawych. Niewinną zabawę podłapuje jednak Krwawy, który dopiero niedawno dowiedział się o swojej mocy i poczuł się odrzucony oraz fatalnie potraktowany przez innych obdarzonych. Swoje animozje koncentruje na najbardziej prominentnej rodzinie w Kaeleer, zapraszając ich do swojego własnego Domu Strachów, który szybko okazuje się być śmiertelnie niebezpieczną pułapką.

Pierwsza na miejsce przybywa Surreal, która jest obok Daemona główną postacią „Splątanych sieci”, choć oczywiście nie zabraknie nikogo z ulubieńców czytelników (przynajmniej z pierwszoplanowych bohaterów). Akurat dla mnie Surreal jest chyba jedyną antypatyczną bohaterką wśród pozytywnych postaci, drażni mnie jej sposób bycia, fragmenty z nią, które prawdopodobnie mają bawić, ale nie bawią, wszechobecna wulgarność i ogólnie pojęty „marysuizm” do sześcianiu (owszem, wiem, że i Jeanelle ma cechy typowej Mary Sue w dość dużym natężeniu, ale przy tym wszystkim wzbudza moją sympatię, jest w niej coś uroczego i jest w ścisłej czołówce moich ulubionych bohaterów). O ile do Daemona się przyzwyczaiłam i polubiłam (choć wciąż moje pojęcie atrakcyjności rozmija się z tym prezentowanym przez Bishop), nie drażni mnie jego wieczna niepewność i odgrzewane co chwila na nowo dramaty, o tyle Surreal początkowo lubiłam, ale jej akcje spadały u mnie coraz niżej z każdym tomem. Mimo tego doboru głównych postaci, książkę czytało się rewelacyjnie szybko, a fabuła potrafi zaskoczyć (oczywiście pewne rzeczy wydają się już tak oczywiste i wykorzystane po kilka razy, że dziwne wydaje się zaskoczenie samych bohaterów). Generalnie, znajdziemy w tej części wątki i motywy, które uwiodły czytelników w poprzednich tomach.

Jeśli czytaliście poprzednie księgi „Czarnych Kamieni” i Wam się podobały, nie wahajcie się, by sięgnąć po „Splątane sieci”. W innym wypadku, radzę zacząć czytanie chronologicznie, ominie Was inaczej dużo zabawy. Ja natomiast ciekawa jestem kolejnych książek z tego świata. Wprawdzie w najbliższym czasie będziemy musieli pożegnać się z ulubionymi bohaterami, a ich miejsce zajmą nowi, ale autorka już pracuje nad kolejnym zbiorem opowiadań o rodzinie SaDiablo, który z wielką chęcią kiedyś przeczytam.

Tytuł: Splątane sieci
Tytuł oryginalny: Tangled Webs
Autor: Anne Bishop
Wydawnictwo: INITIUM, 2010
Ilość stron: 304
Moja ocena: 4/6

Książkę dostałam od wydawnictwa INITIUM

Nie taki straszny horror / Książka do wzięcia

Nigdy nie byłam osobą, która specjalnie lubiła się bać, dlatego nie zaczytywałam się i z zasady nie oglądałam horrorów. Muszę jednak dodać, że słowo „horror” zarezerwowałam sobie dla większości dzisiejszych historii mających na celu straszenie – takich, gdzie krew leje się strumieniami, latają oderwane kończyny, a cała „straszność” zamyka się w oczekiwaniu, skąd wyskoczy morderca i w jaki sposób zarżnie swoją ofiarę. Nie dla mnie opowieści o nastolatkach w opuszczonych szkołach, letnich domkach w głębi lasu bez kontaktu z resztą świata i temu podobne (próbowałam kiedyś oglądać takie produkcje, ale nie dałam rady z nadmiaru obrzydzenia i powtarzalności motywów). Inaczej jednak sytuacja wygląda w przypadku opowieści grozy, które oddziałują na psychikę czytelnika (bądź widza) samą atmosferą, napięciem i tajemnicą. Historie mające korzenie w literaturze gotyckiej przemawiają do mnie dużo bardziej. Lubię tajemnice, wykorzystanie przyrody, jako elementu budzącego grozę i choć specjalnie nie wyszukuję tego rodzaju książek, od czasu do czasu lubię taką przeczytać. Dlatego też sięgnęłam po „Anima Vilis” zachęcona notą od wydawcy:

Wyobraźcie sobie zombie w scenerii westernu lub opowieść, w której spotykacie demonicznego Świętego Mikołaja. W tajemniczym korowodzie przez opowiadania zbioru przewijają się też słowiańskie demony, UFO, kosmici i wiedźmy. A wszystko to w smakowitym sosie, przyrządzonym na bazie takich motywów, jak teorie spiskowe, apokalipsa czy podróże między wymiarami. Dodatkowo mistrz kuchni przyprawił wszystkie historie szczyptą czarnego humoru, groteski i cynizmu.

Czarny humor lubię, słowiańskie demony od razu przemówiły mi do wyobraźni, a dalsze odwołanie się do Poe przesądziło sprawę. Niestety, zawiodłam się na tym zbiorze opowiadań i jeszcze bardziej zniechęciłam do czytania współczesnych horrorów.

Niewątpliwie Krzysztof T. Dąbrowski miał ciekawe pomysły i świetnie się bawił pisząc swoje opowiadania, co sam przyznaje we wstępie. W siedmiu tekstach autor upchnął różnorodne straszydła, tajemnice i poplątane fabuły. Cztery opowiadania powiązane są fabularnie, łączy je postać Martynki, sześciolatki o niesamowitym darze pakowania się mrożące (niestety, tylko jej) krew w żyłach historie. W pierwszym z tekstów, „Anima Vilis”, dziewczynka prześladowana jest przez żądnego zemsty ducha, przybierającego z początku postać Świętego Mikołaja rodem z najgorszego sennego koszmaru, zawiązują się tam również wątki istotne dla dalszej fabuły. Niestety, opowiadanie to od razu pokazuje główne słabości książki Dąbrowskiego. Dla mnie było to przede wszystkim niepotrzebne przeciąganie wątków, które niewiele wnosiły do całości historii, a zdecydowanie rozmywały efekt tajemnicy i napięcia narastającego wokół bohaterów. Dotyczy to głównie „A teraz bawcie się i świętujcie”, które znudziło mnie w połowie i przestało interesować, dokąd zmierza fabuła (a sam pomysł końcem końców był udany). Nie przemówił też do mnie obiecany czarny humor, widocznie pojmuję go trochę inaczej, bo elementy, które podejrzewam, że miały mnie rozbawić, nie wywołały uśmiechu na mojej twarzy („Uprowadzenie” i ciągnące się przez niemal całą stronę opisy pasztetu, który miała skonsumować jedna z bohaterek). „Losu dopełnienie” byłoby ciekawe, jednak znów rozmyło się w nagromadzonych przez autora odniesieniach, skakania z rzeczywistości do rzeczywistości, a nade wszystko w opisach oswajania psa. Dodatkowo puenta tekstu jest identyczna jak w przypadku pierwszego opowiadania, co w sumie stanowi ciekawą klamrę fabularną, ale odbiera historii cały ładunek emocjonalny.

Sam styl Dąbrowskiego również nie przypadł mi do gustu – za wiele w nim utartych sformułowań, pewna maniera (w odniesieniu do Martynki irytująca liczba zdrobnień i taka sama ilość zgrubień dotyczących wszelkich potworów), wreszcie przewidywalność. Nawet dobre pomysły tracą swoją świeżość i atmosferę tajemnicy, o grozie nie wspominając.

Przyznać jednak należy, że w zbiorze znalazły się też teksty dobre. Bardzo lubię krótkie formy literackie, ale w tym przypadku jestem pewna, że gdyby autor zdecydował się zrobić z opowiadań „Przeznaczenie znajdzie drogę” oraz „Biwak” powieść, wyszłoby to czytelnikom na dobre. Fabuła tych tekstów może nie zachwyca: główny motyw w „Przeznaczeniu” jest świetny, niestety całość psuje bieganie po lesie zdziecinniałej Martynki – naprawdę, sześcioletnie dzieci są dużo bardziej dojrzałe, przynajmniej z reguły… „Biwakowi” natomiast najbliżej do klasycznego horroru z młodymi ludźmi odizolowanymi od świata i po kolei eliminowanymi. Dąbrowski stworzył jednak cudowne tło, czerpiąc ze słowiańskiej mitologii, legend i wykorzystując zawsze sprawdzające się tło, jakim jest stary, gęsty las. Dzięki temu opowiadania te zyskują atmosferę i poczucie niepewności, którymi nie mogą pochwalić się pozostałe.

Książka nie zachwyciła mnie, jednak czytając inne opinie na blogach stwierdzam, że jestem w tym dość osamotniona. „Anima Vilis” nie trafiła w moje gusta, ale być może ktoś inny się na niej pozna, dlatego chętnie przekażę dalej swój egzemplarz. Zainteresowanych proszę o zgłaszanie się w komentarzach, w razie potrzeby zrobię losowanie. Zgłoszenia przyjmuję do piątku 13.08 do godziny 20.

Moja ocena: 3/6
Krzysztof T. Dąbrowski, „Anima Vilis” (INITIUM 2010)

Książkę otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Initium, za co serdecznie dziękuję.

Mimo braku zachwytów książka przywróciła mi apetyt na opowieści, gdzie wykorzystywane są słowiańskie mity i legendy. Marzy mi się książka opowiadająca o pradawnych czasach, gdzie wszelkie stworzenia z tych wierzeń byłyby na porządku dziennym. Łączenie takich wątków ze współczesnością też się sprawdza, co pokazali choćby Gaiman czy Sedia… Do tej pory natknęłam się na „Herbatę z kwiatem paproci”, która pomysłowo była wspaniała, ale niestety wykonanie zirytowało mnie na tyle, że książki się pozbyłam (chwilami żałuję, fragmenty odnoszące się do świata po drugiej stronie były naprawdę dobre).