Archiwum

Archive for Sierpień 2010

„Dojczland” po słowiańsku

Choć nazwisko Andrzeja Stasiuka było mi znane już od dawna, do tej pory nie miałam okazji przeczytać żadnej z jego książek. Miałam nadzieję nadrobić te zaległości przy okazji wyzwania czytelniczego Nagrody Literackie, jako że „Jadąc do Babadag” dostało nagrodę Nike. Niestety, zamówiłam książkę na Allegro i pomimo wpłaty, książki nigdy nie miałam przyjemności zobaczyć na własne oczy. Od tamtej pory poszukuję tej książki w bibliotece, ale jak dotąd zawsze ktoś zdąży mnie ubiec i wypożyczyć przede mną. Będąc coraz bardziej ciekawa tego pisarza, zdecydowałam się pożyczyć którąkolwiek pozycję jego autorstwa i sprawdzić, czy w ogóle spodoba mi się jego styl. Wybór padł na „Dojczland”, choć był to wybór ograniczony przez dostępność tytułów Stasiuka w bibliotece. Spotkałam się ze stwierdzeniem, że „Dojczland” jest różne od większości książek tego autora. Póki co nie jestem w stanie tego stwierdzić, ale mam nadzieję, że nie jest to do końca prawda. Ponieważ „Dojczland” mnie zachwyciło.

Zastanawiałam się, jak tak szeroki temat można zmieścić w tak niewielkiej objętościowo książeczce o sporej czcionce. Spodziewałam się bowiem książki o Niemczech. O Niemcach, ich kulturze, historii. I teoretycznie o tym właśnie jest „Dojczland”. Teoretycznie, bo temat tego kraju tak naprawdę służy jedynie za podstawę do spisania własnych przemyśleń. Stasiuk opisuje swoje wrażenia dotyczące podróży do Niemiec w celach promocyjnych, spotkań autorskich i uczestniczenia w pewnych niemieckich wydarzeniach literackich. Są to więc podróże pisarza, który najlepiej czuje się w innych niż niemieckie szerokościach geograficznych i do nich też wraca myślą. Przywołując znane obrazy, zajmujące specjalne miejsce w jego sercu, czuje się na siłach zmierzyć z odmienną rzeczywistością Niemiec. Sam przyznaje, że podróż do tego kraju działa jak wizyta u psychoanalityka, odbyta we własnym zakresie.

Przez Niemcy zdarzyło mi się kilkakrotnie przejeżdżać, spędziłam także jeden dzień w Berlinie i kilka nad Jeziorem Bodeńskim. Za każdym razem były to wycieczki rodzinne, a ja byłam na tyle mała (powinnam napisać ‘młoda’? Wszak byłam już nastolatką…), że bardziej niż kraj i ludzie go zamieszkujący interesowały mnie zabytki i ładne widoki. Moim podróżom brakowało refleksyjności i chwili zadumy, która promieniuje wręcz z tekstu Stasiuka. Jego zdaniem w Niemczech można poczuć prawdziwą samotność, a także melancholię. I właśnie melancholia, chwilami pełna ciepła, humoru, czasami natomiast krytyki, jest mocną stroną książki. Pięknie opisana, wypełniająca także czytelnika podczas lektury. Czytając „Dojczland” nie zwiedzimy zabytków, niewiele przeczytamy o historii, którą przecież przeciętny Polak zna dość dobrze (mam nadzieję, że nie przesadzam tu z optymizmem), poznamy natomiast refleksje Stasiuka z jego podróży, obserwacje dotyczące Niemców, ale także rodaków autora, ich kompleksu na punkcie Niemców. Zachwyciło mnie spojrzenie na Polskę jako kraj, który znajdując się na styku wschodu z zachodem nie do końca potrafi odnaleźć się w żadnej z tych konwencji, będąc zanadto wschodnim w Niemczech i za bardzo zachodnim, „europejskim”, podróżując w głąb Rosji. Oczywiście, nie twierdzę, że dotyczy to wszystkich Polaków, ale sama zaobserwowałam podobne zależności, zwłaszcza u tych mieszkańców Polski, którzy Polakami się czują (w znaczeniu przywiązywania wagi do kraju urodzenia jako ojczyzny, doskonale wiem, że swoją prawdziwą ojczyznę można znaleźć daleko od miejsca urodzenia…). Przemawia do mnie odrzucenie kierunków geograficznych i szukania własnej tożsamości w słowiańskiej grupie etnicznej, która choć zapomniana, może być Polakom bliższa, niż mogłoby się wydawać. Tak przynajmniej wynikałoby z lektury „Dojczland” i ja przychylam się do tej teorii. O słowiańskości i tożsamości kulturowej oraz narodowej człowieka mieszkającego całe życie w jednym kraju mogłabym zresztą długo pisać. Stasiuk sprowokował mnie to przemyślenia tego tematu od nowa, co zdecydowanie przypadło mi do gustu.

Styl Andrzeja Stasiuka odpowiada mi, spodobało mi się subtelne mieszanie nastrojów, poetycka melancholia przerywana chwilami dość mocnym żartem. Wiele myśli i refleksji dało do myślenia. Teraz wiem, że na pewno sięgnę po kolejne książki tego autora i nawet jeśli będą znacząco różnić się od „Dojczland”, myślę, że powinnam znaleźć w nich coś dla siebie. Gorąco polecam zapoznanie się z tym krótkim utworem, który czyta się błyskawicznie i po lekturze pozostaje żal, że tekst był tak krótki. Z chęcią przeczytałabym drugie tyle.

Moja ocena: 5/6
Andrzej Stasiuk, „Dojczland” (Czarne, 2007)

O Bożym Narodzeniu w sierpniu

Richard Paul Evans, amerykański autor bestsellerów, napisał krótką opowieść o Bożym Narodzeniu i emocjach, które powinny temu świętu towarzyszyć. „Stokrotki w śniegu” to już kolejna z jego powieści, traktująca o tym właśnie okresie. Z reguły nieufnie podchodzę do takich publikacji, przeczuwając, że autor na siłę będzie próbował mnie wzruszyć, co drugie zdanie wtrącając jakąś życiową mądrość, w sam raz do zapisania w pamiętniku dojrzewającej panienki. Nie przeczę, że książki tego rodzaju są sympatyczne i nierzadko pełne ciepła, wolę jednak dostarczać sobie pozytywnych wzruszeń inną lekturą. Ponieważ jednak książka sama wpadła mi w ręce, z chęcią do niej zajrzałam i muszę przyznać, że dość pozytywnie mnie zaskoczyła.

Przede wszystkim autor jest z czytelnikiem szczery i już we wstępie stwierdza, jakiej książki może oczekiwać. Evans, natchniony przez pracę domową z dawnych, szkolnych lat, pragnął napisać książkę o sytuacji, w której żywy człowiek miałby szansę przekonać się, co powiedzieliby o nim otaczający go ludzie, gdyby byli przekonani o jego śmierci. Dodatkowo autor jest wielbicielem „Opowieści wigilijnej” Dickensa i marzyło mu się napisanie nowej powieści osadzonej w tej tradycji, choć dziejącej się w nowoczesnych czasach. Historii o przebaczeniu i odkupieniu w scenerii padającego śniegu i zawieszonych tu i ówdzie bożonarodzeniowych lampek. Zwierzając się z tych pragnień, autor jasno określił swojemu czytelnikowi, jakiego rodzaju powieści ma się on spodziewać po „Stokrotkach w śniegu”. I te oczekiwania spełnia co do joty.

James Kier jest bardzo bogatym przedsiębiorcą zajmującym się handlem nieruchomościami. Swoje interesy prowadzi z zimną bezwzględnością, nie zważając na los ludzi, których bez mrugnięcia okiem wykorzystuje w swoich, nie zawsze do końca uczciwych, przetargach. Jak można się spodziewać, sukcesy zawodowe nie idą w parze ze szczęściem osobistym. Kier spotyka się z młodą i zachwyconą nim Traci, ale jest to powierzchowny związek, niepokojąco często dotyczący zarobków Kiera. James jest w trakcie rozwodu z żoną, śmiertelnie chorą Sarą, którą porzucił pomimo wiadomości o jej stanie zdrowotnym. Od dawna nie rozmawiał z własnym synem. W wyniku nieporozumienia i dziwnego splotu wydarzeń, pewnego dnia gazety informują o śmierci Jamesa Kiera. Wiadomość ta wywołuje lawinę komentarzy, z których Kier dowiaduje się, jak źle wygląda w oczach ludzi. Postanawia rozpocząć prawdziwą krucjatę, żeby zmienić ten stan rzeczy. Po drodze odkrywa najważniejsze dla siebie wartości, poznaje siłę przebaczenia, a wreszcie odkrywa, jak bardzo był samotny i spragniony dawania i doznawania miłości.

Oczywiście, jestem przekonana, że każdy czytelnik od początku zdaje sobie sprawę, jak powieść się zakończy. Nie chodzi tu jednak o element zaskoczenia. To historia z gatunku tych grzejących serce, bez kompleksów i zadęcia opowiadająca bardzo amerykańską przypowieść o bogaczu, który musiał sobie przypomnieć, że same pieniądze szczęścia nie dają i wszystkich problemów nie rozwiążą. Autor nie sili się na wtrącanie aforyzmów, jego bohaterowie dają się lubić mimo kategorycznego podziału na dobrych i złych, a całość czyta się błyskawicznie. Niewątpliwie mamy do czynienia z wyciskaczem łez, ale jak wspomniałam, od początku czytelnik wie, na co się porywa. I jeśli lubi tego rodzaju historie, to myślę, że „Stokrotki w śniegu” będą naprawdę sympatycznym prezentem pod choinkę. Ja sama naliczyłam w swoim otoczeniu trzy osoby, które książka zdecydowanie by ucieszyła, więc może i Wam nada się na prezent, choć myślenia o Bożym Narodzeniu w sierpniu jest dość abstrakcyjne…

Moja ocena: 3+/6 (głównie dlatego, że nie przepadam za tym rodzajem książek… Jednak myślę, że w swojej kategorii „Stokrotki” radzą sobie dobrze)

Richard Paul Evans, „Stokrotki w śniegu” (Znak, 2010)

Książkę otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Znak, za co serdecznie dziękuję.

W pustynnym królestwie

Do pisania tej notki zbierałam się długo, próbując ogarnąć dwa dni spędzone w Jordanii tak pełne przeżyć i zwiedzania ciekawych miejsc, że proste z pozoru zadanie okazało się jednak dość skomplikowane. To najbardziej egzotyczne miejsce, w jakim do tej pory się znalazłam (choć właściwie coraz ciężej mi zdefiniować słowo „egzotyczny”…). Moje postrzeganie Jordanii sprzed wyjazdu ograniczało się do powierzchownej znajomości krajobrazu i kojarzenia flagi tego kraju. Nie miałam żadnych wyobrażeń, z otwartym umysłem przyjmując wszystko, co przez ten krótki okres czasu chciał mi zaoferować ten tak mało w Polsce znany kraj.

Oglądając zdjęcia przedstawiające Jordanię najczęściej natrafia się na pustynie, przez co kraj może wydawać się jałowy, nieciekawy i niespecjalnie wart poznania. Nic bardziej mylnego, ponieważ tereny, na których znajduje się dzisiejsze Jordańskie Królestwo Haszymidzkie mają bogatą historię i kryją wiele tajemnic. Jakiś czas temu zachwycałam się pustynnym krajobrazem i jego inspirującym potencjałem. Jordania stała się dla mnie esencją pustyni i oazą antycznych cywilizacji. Pierwsze ślady cywilizacji sięgają 2000 lat p.n.e., kiedy na brzegu Jordanu osiedlili się Amoryci, semicki lud, który na przełomie III i II tysiąclecia p.n.e. opanował większość Mezopotamii i rozległe obszary Syrii. I choć od tamtego czasu aż do dziś Jordania może pochwalić się burzliwą historią, to właśnie atmosfera tamtych dawnych czasów zdaje się unosić nie tylko wśród pustyń, ale i na ulicach nowoczesnych miast, takich jak stolica, Amman.

Widok z góry Nebo

Historia Jordanii jest zresztą bardzo istotna dla aktualnego wyglądu państwa. Można uznać, że w momencie powstania, Jordania była sztucznym tworem, co widać po kształcie jej granic – odrysowanych prosto linijką na mapie. Po upadku Imperium Ottomańskiego pod koniec I wojny światowej, Arabowie mieli nadzieję utworzyć na tych terenach niepodległe państwo. To zresztą zostało im obiecane przez zachodnie mocarstwa (tak samo było w przypadku Palestyny), mocarstwa te jednak obiecały to samo Żydom, a do ziem Jordanii miały swoje własne plany. W 1923 roku Wielka Brytania, uzyskała od Ligi Narodów mandat nad tym terytorium i stworzyła na wschód od rzeki Jordan emirat Transjordanii – stąd główny człon dzisiejszej nazwy. W 1946 roku Jordania uzyskała niepodległość i stała się królestwem rządzonym przez Abdullaha Husajna, który zapoczątkował dynastę haszymidzką. Granica miała się jeszcze zmienić przez wojnę izraelsko-jordańską. Z powodu burzliwej historii, ciężko mówić o jednym ludzie, narodzie jordańskim. Na terenie Jordanii żyje wiele plemion i ludów, które nie czują ze sobą specjalnej wspólnoty, jak stwierdził nasz przewodnik, bardzo jednak szanują ideę państwa Jordania i czują się z nią bardzo zżyci.

Amman

Jordania zaskoczyła mnie bogactwem miejsc wartych odwiedzenia. Państwo rozwija się bardzo szybko, jako cel stawiając sobie Emiraty Arabskie. Jednak to, co według mnie może przyciągać najmocniej, to relikty przeszłości. Nie będę w tej notce pisać o Petrze, bo to miejsce zasługuje na osobny wpis. Petra to nie wszystko, co Jordania ma do zaoferowania i nierzadko łapałam się na zdziwionym „Nie miałam pojęcia, że coś takiego tu jest!”, kiedy przybywaliśmy do kolejnej turystycznej atrakcji. W Dżeraszu nieopodal Ammanu olbrzymie wrażenie robią rozległe ruiny rzymskiego miasta, najlepiej zachowanego poza granicami dzisiejszych Włoch. Gdyby nie żar lejący się z nieba, spokojnie można poświęcić temu miejscu dużo czasu, spacerując i podziwiając rozmach, z jakim Rzymianie tworzyli swoje siedliska. Podobne wrażenie robi wzgórze, na którym znajdują się Cytadela w Ammanie. Znajduje się tam także Muzeum Archeologiczne, gdzie można zobaczyć między innymi sławne rękopisy z Qumran lub posągi, uznawane za pierwsze w historii ludzkości wizerunki człowieka. Niektóre mają po dwie głowy, co oczywiście można ładnie zinterpretować jako parę, jednak i tak bawi odwiedzających. Mnie szczególnie spodobały się dobrze zachowane naczynia o przepięknej, zielonej (jakżeby inaczej) barwie. Ciekawa jest także mozaikowa mapa Bliskiego Wschodu w Madabie z VI wieku. Mozaiki wciąż stanowią ważny element jordańskiej sztuki. Mieliśmy okazję być w jednym zakładzie, gdzie produkowano najróżniejsze ozdoby i meble z motywem mozaiki. Gdybym była bogata, kupiłabym sobie tam stolik albo inny mały mebel – artykuły były przepiękne! Do kupienia była różnego rodzaju biżuteria i inne ozdoby. Ograniczyłam się do oglądania, ale to kolejny sklep (po kilku londyńskich księgarniach, gdzie mogłabym zamieszkać. Co ciekawe, transport zakupionych towarów w tym sklepie do dowolnego kraju jest darmowy, bo to zakład pracy chronionej, gdzie pracują niepełnosprawni.

Dżerasz


Mozaikowy sklep


Ruiny rzymskiego miasta


Mapa mozaikowa

Na niemal każdym kroku można zobaczyć wizerunek aktualnego króla Jordanii, Abdullaha II o europejskich rysach (jego matka jest Brytyjką). Często występuje też wraz z byłym królem, a swoim ojcem, Husajnem I lub następcą tronu – najstarszym synem Husajnem. Z tego, co dowiedzieliśmy się od przewodnika, rodowitego Jordańczyka, Abdullah drugi cieszy się estymą. Duży wpływ ma na to charyzmatyczna i przepiękna żona króla, królowa Rania. Rania sama określa siebie jako „nowoczesną muzułmankę”, jest rzeczniczką równouprawnienia kobiet i dąży do polepszenia wizerunku islamu na świecie, ze szczególnym naciskiem na kobiety. Założyła nawet swój własny kanał YouTube (można go obejrzeć tutaj), gdzie odpowiadała na pytania dotyczące islamu, nie bojąc się tych trudnych, jak na przykład honorowe zabójstwa. Problem ten wciąż jest aktualny w Jordanii, jak widać ze statystyk AI, choć Jordania uchodzi za jedno z najbardziej liberalnych państw arabskich. Bardzo zainteresowała mnie postać Ranii i chętnie poczytałabym o niej więcej.

Król Jordanii wraz z ojcem

Bardzo chciałabym dowiedzieć się więcej o tym kraju, chętnie przeczytałabym jakąś książkę traktującą o Królestwie lub napisaną przez Jordańczyka. Niełatwo jest jednak znaleźć jakąś pozycję, co tylko wzmaga atmosferę tajemnicy i egzotyczności. Ciekawe jest także to, że mimo przeraźliwych upałów, nie odczuwa się skwaru tak mocno, jak u nas przy niższych temperaturach. Nie znam się na tyle na właściwościach klimatu, by moc to wyjaśnić. Może po prostu pragnienie poznawania jest silniejsze niż zmęczenie?

„Anima Vilis” poleci do…

Miała być fotorelacja z losowania, niestety wyszło inaczej i zdecydowałam się na wybranie nowego posiadacza książki „Anima Vilis” metodą elektroniczną. Tym samym szczęśliwym zwycięzcą zostaje…Luiza Stachura! Gratuluję i proszę o wysłanie mi danych na adres e-mail (znajduje się w bocznej kolumnie). Wszystkim biorącym udział dziękuję i polecam się na przyszłość :)

A oto dowód:

Kategorie:zabawa Tagi:

Nie taki straszny horror / Książka do wzięcia

Nigdy nie byłam osobą, która specjalnie lubiła się bać, dlatego nie zaczytywałam się i z zasady nie oglądałam horrorów. Muszę jednak dodać, że słowo „horror” zarezerwowałam sobie dla większości dzisiejszych historii mających na celu straszenie – takich, gdzie krew leje się strumieniami, latają oderwane kończyny, a cała „straszność” zamyka się w oczekiwaniu, skąd wyskoczy morderca i w jaki sposób zarżnie swoją ofiarę. Nie dla mnie opowieści o nastolatkach w opuszczonych szkołach, letnich domkach w głębi lasu bez kontaktu z resztą świata i temu podobne (próbowałam kiedyś oglądać takie produkcje, ale nie dałam rady z nadmiaru obrzydzenia i powtarzalności motywów). Inaczej jednak sytuacja wygląda w przypadku opowieści grozy, które oddziałują na psychikę czytelnika (bądź widza) samą atmosferą, napięciem i tajemnicą. Historie mające korzenie w literaturze gotyckiej przemawiają do mnie dużo bardziej. Lubię tajemnice, wykorzystanie przyrody, jako elementu budzącego grozę i choć specjalnie nie wyszukuję tego rodzaju książek, od czasu do czasu lubię taką przeczytać. Dlatego też sięgnęłam po „Anima Vilis” zachęcona notą od wydawcy:

Wyobraźcie sobie zombie w scenerii westernu lub opowieść, w której spotykacie demonicznego Świętego Mikołaja. W tajemniczym korowodzie przez opowiadania zbioru przewijają się też słowiańskie demony, UFO, kosmici i wiedźmy. A wszystko to w smakowitym sosie, przyrządzonym na bazie takich motywów, jak teorie spiskowe, apokalipsa czy podróże między wymiarami. Dodatkowo mistrz kuchni przyprawił wszystkie historie szczyptą czarnego humoru, groteski i cynizmu.

Czarny humor lubię, słowiańskie demony od razu przemówiły mi do wyobraźni, a dalsze odwołanie się do Poe przesądziło sprawę. Niestety, zawiodłam się na tym zbiorze opowiadań i jeszcze bardziej zniechęciłam do czytania współczesnych horrorów.

Niewątpliwie Krzysztof T. Dąbrowski miał ciekawe pomysły i świetnie się bawił pisząc swoje opowiadania, co sam przyznaje we wstępie. W siedmiu tekstach autor upchnął różnorodne straszydła, tajemnice i poplątane fabuły. Cztery opowiadania powiązane są fabularnie, łączy je postać Martynki, sześciolatki o niesamowitym darze pakowania się mrożące (niestety, tylko jej) krew w żyłach historie. W pierwszym z tekstów, „Anima Vilis”, dziewczynka prześladowana jest przez żądnego zemsty ducha, przybierającego z początku postać Świętego Mikołaja rodem z najgorszego sennego koszmaru, zawiązują się tam również wątki istotne dla dalszej fabuły. Niestety, opowiadanie to od razu pokazuje główne słabości książki Dąbrowskiego. Dla mnie było to przede wszystkim niepotrzebne przeciąganie wątków, które niewiele wnosiły do całości historii, a zdecydowanie rozmywały efekt tajemnicy i napięcia narastającego wokół bohaterów. Dotyczy to głównie „A teraz bawcie się i świętujcie”, które znudziło mnie w połowie i przestało interesować, dokąd zmierza fabuła (a sam pomysł końcem końców był udany). Nie przemówił też do mnie obiecany czarny humor, widocznie pojmuję go trochę inaczej, bo elementy, które podejrzewam, że miały mnie rozbawić, nie wywołały uśmiechu na mojej twarzy („Uprowadzenie” i ciągnące się przez niemal całą stronę opisy pasztetu, który miała skonsumować jedna z bohaterek). „Losu dopełnienie” byłoby ciekawe, jednak znów rozmyło się w nagromadzonych przez autora odniesieniach, skakania z rzeczywistości do rzeczywistości, a nade wszystko w opisach oswajania psa. Dodatkowo puenta tekstu jest identyczna jak w przypadku pierwszego opowiadania, co w sumie stanowi ciekawą klamrę fabularną, ale odbiera historii cały ładunek emocjonalny.

Sam styl Dąbrowskiego również nie przypadł mi do gustu – za wiele w nim utartych sformułowań, pewna maniera (w odniesieniu do Martynki irytująca liczba zdrobnień i taka sama ilość zgrubień dotyczących wszelkich potworów), wreszcie przewidywalność. Nawet dobre pomysły tracą swoją świeżość i atmosferę tajemnicy, o grozie nie wspominając.

Przyznać jednak należy, że w zbiorze znalazły się też teksty dobre. Bardzo lubię krótkie formy literackie, ale w tym przypadku jestem pewna, że gdyby autor zdecydował się zrobić z opowiadań „Przeznaczenie znajdzie drogę” oraz „Biwak” powieść, wyszłoby to czytelnikom na dobre. Fabuła tych tekstów może nie zachwyca: główny motyw w „Przeznaczeniu” jest świetny, niestety całość psuje bieganie po lesie zdziecinniałej Martynki – naprawdę, sześcioletnie dzieci są dużo bardziej dojrzałe, przynajmniej z reguły… „Biwakowi” natomiast najbliżej do klasycznego horroru z młodymi ludźmi odizolowanymi od świata i po kolei eliminowanymi. Dąbrowski stworzył jednak cudowne tło, czerpiąc ze słowiańskiej mitologii, legend i wykorzystując zawsze sprawdzające się tło, jakim jest stary, gęsty las. Dzięki temu opowiadania te zyskują atmosferę i poczucie niepewności, którymi nie mogą pochwalić się pozostałe.

Książka nie zachwyciła mnie, jednak czytając inne opinie na blogach stwierdzam, że jestem w tym dość osamotniona. „Anima Vilis” nie trafiła w moje gusta, ale być może ktoś inny się na niej pozna, dlatego chętnie przekażę dalej swój egzemplarz. Zainteresowanych proszę o zgłaszanie się w komentarzach, w razie potrzeby zrobię losowanie. Zgłoszenia przyjmuję do piątku 13.08 do godziny 20.

Moja ocena: 3/6
Krzysztof T. Dąbrowski, „Anima Vilis” (INITIUM 2010)

Książkę otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Initium, za co serdecznie dziękuję.

Mimo braku zachwytów książka przywróciła mi apetyt na opowieści, gdzie wykorzystywane są słowiańskie mity i legendy. Marzy mi się książka opowiadająca o pradawnych czasach, gdzie wszelkie stworzenia z tych wierzeń byłyby na porządku dziennym. Łączenie takich wątków ze współczesnością też się sprawdza, co pokazali choćby Gaiman czy Sedia… Do tej pory natknęłam się na „Herbatę z kwiatem paproci”, która pomysłowo była wspaniała, ale niestety wykonanie zirytowało mnie na tyle, że książki się pozbyłam (chwilami żałuję, fragmenty odnoszące się do świata po drugiej stronie były naprawdę dobre).

Wakacyjnie

Na kilka dni uciekłam z miasta, od internetu i obowiązków, do świata wielkich przestrzeni, mgieł wznoszących się nad lasem i pokrytych mchem kamieni. Innymi słowy odpoczęłam w Karkonoszach, ale już wróciłam i od jutra wracam do pisania. Życzę Wam miłego tygodnia!



Kategorie:o sobie, podróże Tagi: ,