Archiwum

Archive for Październik 2009

Koncert Tori Amos

tori

Wielbicielką talentu amerykańskiej piosenkarki stałam się, z właściwą sobie spostrzegawczością, tuż po jej koncercie W Polsce w 2003. To nie była wprawdzie miłość od pierwszego wejrzenia, bo kilka lat wcześniej mój Tata próbował zachęcić mnie do jej muzyki, ale wtedy wydawała mi się nudna. Na szczęście dorosłam do niej, choć szkoda, że za późno by udać się na ów koncert… Niemniej jednak moja fascynacja rozkwitała, przechodząc w uwielbienie, bo Tori ma w sobie coś takiego, że im więcej się jej słucha i poświęca czasu na zapoznawanie się z jej tekstami, tym bardziej oddanym fanem człowiek się staje. Mogłabym tu pisać długie strony wstępu o moich ulubionych płytach, utworach i moim stosunku do rudowłosej artystki, ale ograniczę się do stwierdzenia, że jej twórczość odegrała swoją rolę w moim życiu i będę słuchać jej już zawsze. Kiedy więc zawitała do Polski w 2007, radnośnie udałam się na koncert. Było to niesamowite przeżycie, muzyczna uczta. Tori potrafi nawiązać niezwykły, intymny wręcz kontakt ze słuchaczami i po wyjściu z Sali Kongresowej byłam pewna, że to najlepszy koncert, na jakim w życiu byłam. Tymczasem po sobotnim koncercie, ponownie w Sali Kongresowej, stwierdzam, że było jeszcze lepiej. Mimo moich ciepłych uczuć do Tori Amos mimo wszystko nie zaliczam się do jej wyznawców, a trzeba przyznać, że ma chyba jednych z najbardziej oddanych fanów w światku muzycznym, ale jednak podczas koncertu nie sposób nie dać się ponieść emocjom, zwłaszcza, że w pewnym momencie wszyscy wstają i biegną pod scenę. I ja tam byłam, z łokciami na samej scenie, klaskałam i śpiewałam, czułam się jak na czysto rockowym koncercie i było cudownie.

Jak to kiedyś powiedziała moja siostra, zapewne anioły mają głos zbliżony do Tori. Dodatkowo, jest to artystka niezwykle różnorodna, każda jej płyta zahacza a trochę inny gatunek muzyczny, a Amos dostraja swój głos do potrzeb każdego utworu. Potrafi być słodka, melancholijna, drapieżna, ostra, smutna, zmysłowa… Gdybym miała użyć jednego słowa, żeby określić jej muzkę, byłoby to – kobieca. Oczywiście, do tego dochodzą także słowa, znów wpasowujące się w klimat danej piosenki. Nowa płyta, „Abnormally Attracted to Sin”, jest trochę bardziej elektroniczna niż poprzednia i to dało się odczuć na koncercie. Tori grała nie na dwóch, lecz czterech instrumentach klawiszowych podczas koncertu (gra czasem na dwóch na raz, co powoduje istną ekstazę na sali). Było trochę utworów z nowej płyty, ale z każdej znalazła się właściwie choć jedna piosenka, więc myślę, że każdy powinien być po koncercie zadowolony. Tak oto prezentowała się setlista:
Give
Hotel
Cornflake Girl
Icicle
Concertina
Flavor
Space Dog
Spark
Welcome To England
Girl
Bells For Her
Graveyard
Upside Down
Gold Dust
Hey Jupiter
Jamaica Inn
Talula
Precious Things
Strong Black Vine
Raspberry Swirl
Tear In Your Hand
Bliss
Big Wheel
Cieszę się, że zaczęła od „Give”, bardzo chciałam usłyszeć je w wersji koncertowej. „Hotel” było prawdziwie hipnotyzujące, a do tego pochodzi z mojej najukochańszej płyty, więc tym lepiej. „Cornflake Girl”, jedna z najbardziej znanych, jeśli nie najsławniejsza piosenka Tori, jest akurat moim zdaniem przeciętna w porównaniu z jej innymi utworami i choć zagrana została, jak wszystkie, świetnie, to była to dla mnie przerwa w przeżywaniu wyższych emocji. I chyba dobrze, bo kolejne „Icicle” wbiłoby mnie w fotel, gdybym nie siedziała na doczepianym do rzędu foteli zydelku bez oparcia. Do tej pory nigdy nie miałam jakiejś szczególnej sympatii do tego utworu, ale zmieniło się po wysłuchaniu go w sobotę. Podobne odczucia miałam przy „Spark”, które doprowadziło mnie niemal do łez, ale ta piosenka od lat należy do moich ulubionych utworów Tori (She’s convinced she could hold back a glacier, but she couldn’t keep baby alive, czy też if the divine master plan is perfection maybe next i’ll give judas a try). Ludzie bardzo entuzjastycznie reagowali na świetne „Welcome to England”, czyżby do głosu dochodziły osobiste przeżycia? „Precious Things” wciąż jest tą specjalną piosenką, a „Hey Jupiter” niezwykle smutne. „Strong Black Vine” natomiast poderwało wszystkich, Tori wykonała je ostro i charyzmatycznie, a publiczność naprawdę dała się ponieść, jeszcze chwilę i niektórzy zaczęliby pogo, przynajmniej tak mi wyglądali. Utworem, który zrobił na mnie jednak największe wrażenie było nowiutkie „Flavor”, po prostu odpłynęłam… To trzeba usłyszeć. Żal mi kilku piosenek, które Tori zagrała dzień wcześniej w Zabrzu, ale nie można mieć wszystkiego.

by Ilona

by Ilona

Jednak muzyka, to wbrew pozorom nie wszystko na koncertach Tori, bo ta mała kobietka to po prostu wulkan energii, który nie tylko gra i śpiewa, ale jeszcze robi wokół tego prawdziwe show. Nie tylko utrzymuje kontakt wzrokowy z publicznością, ale non stop się uśmiecha, czaruje i uwodzi słuchaczy. Widać, że gra sprawia jej dużo radości, artystka śmieje się, reaguje na reakcje fanów, rozbawia (choćby graniem na leżąco), a do tego nie potyka się w powłóczystych szatkach na wielkich szpilkach, za co szczerze ją podziwiam. Tak więc poza niezwykłymi doznaniami muzycznymi, z koncertu wróciłam naładowana radością i pozytywną energią. I już bym chciała kolejny koncert…

Krótka wycieczka do biblioteki

Poszłam do biblioteki wypożyczyć memu Miłemu kilka książek na temat anatomii. Wróciłam z tymi:
stosik
Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie…

Kategorie:stosik

Cedry pod śniegiem – książka i film

snow is falling...b

Na „Cedry pod śniegiem” natknęłam się kiedyś w księgarni i opis mnie zaciekawił. Japończycy w Stanach Zjednoczonychpo ataku na Pearl Harbour? No właśnie! Do tej pory nie spotkałam chyba z żadną powieścią traktującą o tych wydarzeniach, tymbardziej pióra amerykańskiego pisarza. Chciałam przekonać się, jak przedstawi ten niechlubny epizod w najnowszej historii Stanów i tym sposobem natrafiłam na naprawdę wciągającą i dobrą lekturę.

W 1954 roku, na niewielkiej wyspie San Piedro, gdzie właściwie wszyscy się znają, w dość tajemniczych okolicznościach ginie rybak, Carl Heine. Miejscowy szeryf prowadzi dochodzenie, które prowadzi go do Japończyka urodzonego już na terenie Stanów Zjednoczonych, Kabuo Miyamoto. Człowiek zostaje oskarżony i dochodzi do procesu. Wysłuchując poszczególnych świadków, czytelnik nie tylko ma okazję śledzić kryminalną intrygę, ale poznać społeczność zamieszkującą wyspę. Od wielu już lat zamieszkiwali ją Japończycy, których zachęcała możliwość zarobku przy uprawie i zbiorze truskawek, głównym zajęciem mieszkańców San Piedro, poza rybołóstwem. Obie grupy, Japończycy i Amerykanie, współistniały całkiem zgodnie i choć nie można było mówić o zbytniej integracji, panował względny szacunek i praca układała się pomyślnie. Wszystko zmieniło się w dniu ataku Japończyków na Pearl Harbour, kiedy nawet uważająca się za mieszkańców, a nawet obywateli, japońska społeczność San Piedro została obwiniona za zło tego świata i potraktowana jak zdrajcy. Choć wiele osób, jak na przykład miejscowy dziennikarz, Arthur Chambers, pozostało im życzliwych i próbowało wspierać, strach i agresja Amerykanów doprowadziła do wielu przykrych sytuacji, a ostatecznie Japończycy zostali przewiezieni do specjalnych obozów. Po wojnie wrócili do swych dawnych domów, ale niewiele spraw toczyło się jak dawniej. Przekonał się o tym także Ishmael Chambers, weteran wojny amerykańsko-japońskiej, który przed zostaniem żołnierzem zaprzyjaźnił się i zakochał w ślicznej Hatsuo. Ishmael jako dziennikarz stawia się codziennie na rozprawie o morderstwo i wspomina swój związek z Japonką, dziś żoną oskarżonego…

Fabuła jest dość mocno poszatkowana i przedstawia wydarzenia z różnych okresów i z różnych perspektyw. Nie ma w niej jednak chaosu. To bardziej rozmaite obrazki, mozaika, która składa się w spójną całość. Wątek kryminalny jest interesujący, choć intryga nie należy do głównych motywów książki i jest potraktowana dość marginalnie – dużo istnotniejsze jest psychologiczne tło procesu. Choć powieść posiada także wątek miłosny oraz wojenne wspomnienia, jest to przede wszystkim książka psychologiczna, starająca się wniknąć w umysły mieszkańców San Piedro. Porusza problem tożsamości narodowej, który bardzo mnie interesuje, człowieczeństwa, umiejętności wybaczenia sobie samemu i światu, a także poszukiwaniu swojego miejsca. Przedstawia niezwykle trafną refleksję nad wyborami tego, co jest dla nas dobre, rozczarowaniami dorosłego życia. Nie ma w niej sentymentalizmu, ładnie opowiada o uczuciach, a bohaterowie są różnorodni i sprawnie nakreśleni. Najbardziej spodobała mi się sama Hatsuo, silna i odważna młoda kobieta.

Guterson wspaniale tworzy klimat sennej wysepki, mroźnego portu i bujnego lasu cedrowego. Język powieści jest prosty, ale na tyle obrazowy, że opisywane miejsca po prostu pojawiają się przed oczami. Autor opisuje swoich bohaterów bez upiększeń, chwilami niemal naturalistycznie. Nie kryje swojego zdania i choć cały proces jest swojego rodzaju rozrachunkiem z całą ówczesną sytuacją, to Amerykanie nie są kreowani na bezmyślnych okrutników – zdarzają się wśród nich jednostki wybitnie dobre i złe, jak wszędzie.

snow is falling...

Ponieważ książka zdecydowanie przypadła mi do gustu, postanowiłam obejrzeć także film zrobiony na jej podstawie. Moje ogólne uczucia są raczej pozytywne, choć zastanawiam się, czy osoba nie mająca wcześniej kontaktu z powieścią jest w stanie połapać się we wszystkim. Miałam wrażenie, że gdybym nie znała historii kilku bohaterów, film mógłby mnie znudzić na dłuższą metę. Dlatego radzę najpierw zapoznać się z wersją książkową. Filmowe „Cedry pod śniegiem” są przepiękną wizaulizacją tekstu. Zdjęcia, zwłaszcza zimowe, niemalże zapierają dech w piersiach, muzyka ładnie się z nimi komponuje. Fabuła pozostaje wierna oryginałowi, poza lekko udramatyzowanym zakończeniem, które reżyser chciał uczynić chyba bardziej „filmowe”, zupełnie niepotrzebnie moim zdaniem. Więcej nacisku jest położone także na rolę Ishmaela jako spadkobiercy swojego ojca – dziennikarza i humanisty. Oczywiście, pewne wątki zostały usunięte, wiele spłyconych, a Hatsuo stała się odrobinę histeryczna, a nie miałam takiego odczucia co do niej w książce. Niemniej jednak, jeśli komuś spodobała się powieść, film nie będzie stratą czasu, ogląda się go naprawdę przyjemnie, choć nie trzyma w napięciu i raczej nie porywa.

David Guterson, „Cedry pod śniegiem” (Albatros, 2001)
Cedry pod śniegiem, reż. Scott Hicks (1999)

A przy okazji zapytam: czy ktoś może umie na wordpressie wstawić sobie tzw. „star ratings” i byłby tak miły, żeby mnie oświecić? Znalazłam nawet jakieś potrzebne plug-iny, ale pojęcia nie mam, gdzie można je wstawić. Trochę bawi mnie fakt, że wszystkie te specjalne „ułatwienia” na wordpressie wydają mi się czarną magią i wiele bym dała, żeby sobie móc stronę edytować w najprostszym htmlu… Z drugiej strony, wordpress ma swoje plusy, więc o przeprowadzce nie myślę. Chciałabym wrócić do ocen, w sumie to całkiem wygodne przy recenzjach, ale zanim skończy się to na wklejaniu obrazków za każdym razem, pomyślałam o jakiejś bardziej profesjonalnej metodzie ;)

Maboroshi no hikari, reż. Hirokazu Koreeda

maboroshi

Bardzo chciałam napisać w miarę „na gorąco” recenzję filmu „Maboroshi no hikari” (znanego także pod tytułem „Maborosi”), ale kiedy otworzyłam notatnik, nabrałam powietrza w płuca, dłonie zawisły nad klawiaturą i… I teraz zastanawiam się, jak ująć swoje odczucia i przemyślenia na temat tego filmu. Nie jestem znawczynią kina azjatyckiego, nie znam się na reżyserach dalekowschodniego pochodzenia, ale mam wyrobioną opinię, że tego rodzaju filmy bardziej odbiera się zmysłami, niż rozumiem. Nie jestem pewna, czy to brzmi sensownie, mam na myśli to, że często w filmach azjatyckich nie chodzi o samą fabułę i dialogi, ale o wrażenia wywierane na widzu, pewne obrazy, dobór barw i kadrowania. Takim filmem jest japoński „Maboroshi no hikari”.

maboroshi1

Nastoletnia dziewczynka, Yumiko, obwinia się o śmierć swojej babci, której nie udało się zatrzymać, kiedy postanowiła wybrać się na piechotę do swojego domu. Choć nikt jej o to nie obwinia, Yumiko nie potrafi pogodzić się z tą stratą. Mijają lata, Yumiko mieszka z mężem Ikuo i maleńkim synkiem w niewielkim mieszkaniu. Jej życie wydaje się dość monotonne, ale Yumiko jest szczęśliwa i zakochana. Wciąż jednak wspomina swoją zmarłą babcię, a w snach widzi swojego męża jako jej reinkarnację. Pewnego dnia Ikuo wraca się do domu po parasol, a następnie długo nie wraca z pracy. Do drzwi Yumiko puka policjant i powiadamia ją o śmierci męża. Co więcej, nie ma wątpliwości, że było to samobójstwo. Kobieta popada w depresję. Pięć lat później ponownie wychodzi za mąż, ale jej życie naznaczone jest cieniem przeszłości, a Yumiko wciąż zmaga się codziennością, próbując odpowiedzieć sobie na dręczące ją pytania i znaleźć miejsce dla siebie

maboroshi2

Akcja toczy się bardzo wolno, na ekranie niewiele się dzieje. Miałam wrażenie, że reżyser daje widzowi czas do namysłu, nie chodzi tu tylko o śledzenie wydarzeń w filmie, ale o własne przemyślenia, wywołane obrazami i słowami. Zdjęcia są przepiękne, dość mroczne, tajemnicze i chwilami niepokojące. Wspaniale został oddany klimat nadmorskiego miasteczka i pokazane zwyczajne życie mieszkających tam ludzi. To tak, jakby widzowi dane było zobaczyć po prostu wycinek z czyjegoś życia, zobrazowany w sposób poetycki i symboliczny. Nie można też nie zwrócić uwagi na nastrojową muzykę autorstwa Ming Chang Chen. Wiele bym dała za ten soundtrack.

„Maboroshi no hikari” jest filmem, który docenia się tym bardziej, im więcej się o nim myśli po obejrzeniu. W moim odczuciu jest to opowieść o samotności, poszukiwaniu swojego miejsca na świecie, ulotności szczęścia i bezradności. Yumiko zaznaje szczęścia w nowym związku, kocha także swojego syna, ale to nie zapełnia pustki po stracie Ikuo. Jej spokój i szczęście są ulotne, wystarczą pojedyncze wspomnienia bądź obrazy, by wszystko popadało w ruinę i trzeba swój spokój budować od nowa. Czas może i leczy rany, ale niekoniecznie przynosi odpowiedzi na pytania, a ze swoimi najgłębszami uczuciami człowiek zazwyczaj jest sam, niezrozumiany, bo tak głębokie zajrzenia w czyjąś psychikę wydaje się być nieosiągalne. W głębi duszy Yumiko pozostaje samotna, samotny musiał być Ikuo, skoro nikt nie miał pojęcia, czemu popełnił samobójstwo. Taka samotność staje się udziałem każdego, każdy przez to przechodzi, jak stwierdza w pewnym momencie mąż Yumiko. A może chodziło mu o coś innego? Myślę, że jest to film, który można zrozumieć na wiele sposobów. Wspaniały na jesienny wieczór. Gorąco polecam każdemu, kto lubi niespieszne, azjatyckie kino.

Maboroshi no hikari, reż. Hirokazu Koreeda, 1995.

Muse – The Resistance

Nie wiem, czy potrafiłabym żyć bez książek, ale za to jestem stuprocentowo pewna, że nie mogłabym żyć bez muzyki, choćbym ją sobie sama musiała tworzyć ;) Lubię posiedzieć czasem w zupełnej ciszy, ale na ogół muzyka towarzyszy mi od obudzenia się aż po pójście spać, w tej czy innej formie. Przy muzyce najlepiej mi się czyta, pracuje i odpoczywa, zwracam na nią uwagę w każdym oglądanym filmie i w ogóle jest w jej moim życiu dużo. A dziś uświadomiłam sobie, że nie poświęciłam jej jeszcze ani jednej notki, więc postanowiłam to zmienić. Tym bardziej, że opisywany przeze mnie album jest aktualnie odsłuchiwany niemal maniakalnie (a dokładniej – jedna piosenka).

muse - resistance

Muse to brytyjski zespół, dla którego ciężko znaleźć inną szufladkę niż muzyka alternatywna. Nie jestem wielką miłośniczką dzielenia na style, zwłaszcza, że tak naprawdę rozróżniam tylko te główne nurty, a ostatnio co drugi zespół wymyśla dla swojej muzyki inną nazwę (oczywiście na tym polu rządzą blackmetalowi muzycy ze Skandynawii). Jednak z Muse sprawa nie jest prosta. Najbliżej im do rocka, ale to też uznać można za zawężenie, bo trzech panów z Devon lubi eksperymentować, czerpiąc sobie z różnych rodzajów muzyki ile wlezie. Odkąd usłyszałam ich po raz pierwszy, zapałałam do nich sympatią – głos Matthew Bellamy’ego jest bardzo charakterystyczny, co mnie akurat przypadło do gustu, ale wiem też, że wiele osób od Muse odrzuciło (jeśli głosy wokalistów Placebo bądź Gazpacho działają na kogoś co najmniej irytująco, to z Muse też mu może być ciężko). Tak więc kiedy w Londynie wszędzie natykałam się na reklamę ich najnowszej płyty, nie mogłam się doczekać aż wreszcie ją przesłucham. Wróciłam, przesłuchałam i jestem zachwycona.

W wywiadzie przeczytałam, że panowie z Muse mają do siebie i swojej muzyki stosunek bardzo zdystansowany i ironiczny, bawią się ze swoim słuchaczem i nie kryją inspiracji innymi muzykami. Na płycie „The Resistance” jest to widoczne jak na dłoni. Jednak pierwsza piosenka, „Uprising” to typowy Muse, może bardziej niż zwykle elektroniczny i odropinę drapieżny. Od razu też wyznacza kierunek większości słów z płyty – trochę tu przesłania antywojennego, krytyki kierunku, w jakim zmierza zachodnia cywilizacja, a także miłości – no bo jakże inaczej? Muzycznie jest może oryginalniej, oprócz elektroniki i rocka, można usłyszeć muzykę poważną, a nawet symfonię, co oczywiście skojarzyło mi się z płytą „Tick Tock” moich ulubionych, zaniedbanych Gazpacho. W „UK Ultra” słychać U2, „United States of Eurasia” to utwór zbliżony do Queen. A jednak nie można powiedzieć, że Muse tworzy już tylko muzykę wtórną, a przez to nudną i niewartą zainteresowania. Ja bardziej uznałabym to za modernistyczne eksperymenty.

Słuchając nowej płyty zawsze najpierw przesłuchuję całej, koncentrując się na ogólnym wrażeniu muzycznym. Potem słucham jeszcze raz, jakby poszczególnych piosenek, a w końcu skupiam się na tekstach i zazwyczaj wybieram swoje ulubione utwory i ograniczam się do nich. Tutaj jednak już przy pierwszym odsłuchaniu zakochałam się w piosence numer 3, czyli „Undisclosed desires”. Zazwyczaj lubię inne piosenki, bardziej rockowe lub melancholijne (pomijając oczywiście najukochańsze melodie z rozmaitych soundtracków), ale w tej zachwyca mnie wszystko, słucham jej prawie bez przerwy i wciąż mi mało. Działa na mnie niezwykle inspirująco, a chyba pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, żebym słuchała naokrągło jednego utworu… A oto on:

Muse, „The Resistance” (2009)

Kategorie:muzyka Tagi: , ,