Archiwum

Posts Tagged ‘literatura rosyjska’

Homo sovieticus a muzyka życia

Dawno już nie pisałam o żadnej książce Andreï’a Makine’a, czas więc to zmienić i trochę się tu znowu pozachwycać nieprzeciętnym talentem tego francuskiego pisarza o rosyjskich korzeniach. Tym bardziej, że ostatnio przeczytana przeze mnie „Muzyka życia” wskoczyła do trójki moim zdaniem najlepszych książek autora. A biorąc pod uwagę, że Makine zawojował w zeszłym roku mój osobisty ranking pisarzy, z przekonaniem mogę stwierdzić, że czytelnik ma do czynienia z dziełem.

Obserwowanie ludzi czekających na pociąg na małej stacji ukrytej wśród śniegu na Uralu jest wyjściem do snucia refleksji na temat rosyjskiego społeczeństwa przez zmęczonego i rozdrażnionego emigranta. W jego głowie niczym refren rozbrzmiewa niedawno ukute określenie: homo sovieticus. Zdaniem narratora pasuje ono do obserwowanych ludzi idealnie, bo patrząc na ich brak sprzeciwu, pokorne czekanie na opóźniony o wiele godzin pociąg, nie jest w stanie doszukać się w nich godności, ludzkiej dumy właściwej większości homo sapiens. Zmęczony, podróżnik trafia do pozornie opuszczonego pomieszczenia, gdzie jednak przy fortepianie siedzi wzruszony mężczyzna – Aleksiej Berg. Wkrótce czytelnik poznaje jego historię – wypełnioną cierpieniem, dramatyzmem, odrobiną miłości oraz – muzyką. W przeddzień swojego pierwszego koncertu, młody pianista Aleksiej Berg w drodze powrotnej do domu spotyka sąsiada, który przestrzega go przed powrotem do mieszkania – tajne służby aresztowały jego rodziców. Przerażony i zdezorientowany chłopak postanawia uciekać do rodziny matki – jej siostra mieszka z mężem na Ukrainie. Tak rozpoczyna się tułaczka Berga, w której usiłuje uciec od przeznaczenia narzuconego mu przez reżim. Czy się ono wypełni – zakończenie pozwala na różne interpretacje.

Poza samą wzruszającą i dającą do myślenia historią, niezwykle istotna jest kwestia tożsamości, jeden ze stałych punktów pisarstwa Makine’a. Młody Berg zdaje się dopiero określać własną tożsamość, kiedy państwo decyduje, że za tożsamość swoich rodziców zostanie zesłany daleko na wschód, by odpracować winy, których nie popełnił. W wojennej zawierusze decyduje się stać kimś innym – zmarłym podczas bitwy żołnierzem. Nowa tożsamość, tak różna od jego prawdziwej pozwala mu jednak na przeżycie w niepewnych czasach, stając się wybawieniem i przekleństwem. I choć granica między własnym „ja” a młodym żołnierzem poległym na polu bitwy chwilami się zaciera, a jeszcze częściej przestaje mieć znaczenie w obliczu śmierci i okruchów miłości (niekiedy jest to uczucie desperackie i nasiąknięte dramatyzmem, innym razem ciche i zrezygnowane dawanie sobie schronienia od samotności i lęków), to jednak ucieczka od tego, co kiedyś stanowiło pewny trzon kształtującej się tożsamości Berga wydaje się być niemożliwa. Muzyka zepchnięta w odmęty podświadomości musi wypłynąć i powróci, w okolicznościach, jakich młody pianista sobie nie wyobrażał.

Czy Aleksiej Berg uciekł od piętna homo sovieticus, a może właśnie jest żywym przykładem takiej postawy, człowiekiem naznaczonym przez reżim, złamanym wojną i cierpieniem? A może wrzucanie całego narodu do jednego worka, wszystkich historii, ludzkich losów, kultur i postaw jest uproszczeniem tak wielkim, że samo hasło nabiera wręcz antyhumanistycznego zabarwienia? Makine jak zawsze nie daje czytelnikowi rozwiązań i odpowiedzi, pozostawiając miejsce na własne przemyślenia. Z właściwą sobie wrażliwością przedstawia losy pozornie przeciętnych ludzi, którzy nabierają niezwykłych cech, a ich losy wydają się być niezwykłe – tymczasem czytając mamy świadomość, że co druga z ukazanych na stronach książki postaci miałaby do opowiedzenia równie dramatyczną historię. Nie chodzi o licytację, nagromadzenie cierpienia, a bardziej o ujrzenie człowieka w ludzkiej masie. Tak jak na początku narrator ocenia ludzi siedzących w poczekalni, jawią mu się jako jeden anonimowy organizm – łatwo jest popaść w uogólnienia, z których część może być zwyczajnie krzywdząca i niesprawiedliwa. Narrator poznaje wzruszającą historię Berga – czy jednak opowieść śpiącego na gazetach dziadka nie mogłaby być równie przesycona emocjami i niekiedy strasznym pięknem, wrażliwością bohatera, szukaniem swojej ścieżki?

Gdybym miała ją określić jednym tylko słowem, musiałabym zdecydować się na banalne „piękna”, bo właśnie ten przymiotnik opisuje ja najpełniej. Forma, treść, emocje, obrazy, jakie wywołuje w wyobraźni – wszystko to jest wspaniałe, choć jednocześnie kameralne i niemal intymne. Nie bez powodu do głowy przychodzi mistrzowsko odegrany utwór muzyczny, w którym każdy dźwięk ma znaczenie, nawet półtony, nakreślone dłońmi pisarza w zamyśleniu, pozornie niedbale, bez widocznej potrzeby. „Muzyka życia” jest krótką powieścią, a w takich, podobnie jak w opowiadaniach, ważne jest moim zdaniem mocne wrażenie. Puenta bądź obraz, które nie opuszczą czytelnika zaraz po skończonej lekturze, która z racji objętości siłą rzeczy nie trwa długo. Historia Berga towarzyszyła mi jednak długo po skończonej lekturze i wciąż wspominam wrażenie, jakie na mnie zrobiła ta oszczędna w słowach książka.

Tytuł: Muzyka życia
Tytuł oryginału: La musique d’une vie
Autor: Andreï Makine
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Czytelnik, 2002
Ilość stron: 88
Moja ocena: 6/6

Ziemia i niebo francuskiego pilota

„Między ziemią i niebem” przeczytałam wczesną jesienią, kiedy to czytałam jedną książkę Makine za drugą. Zazwyczaj nie lubię zapoznawać się z całą twórczością jednego autora naraz. Obawiam się, że mnie znuży i zacznę dostrzegać powtarzalność w jego tematyce bądź stylu. Czasem rzeczywiście tak bywa, że po kilku książkach autor niewiele ma mi już do zaoferowania i przykro mi, że nasza znajomość kończy się z mieszanymi uczuciami albo nawet lekkim niesmakiem. Wolę więc dawkować sobie powieści interesujących mnie twórców. Jednak jak zawsze, od tej reguły też są wyjątki i dla mnie, jak już można się bez trudu domyślić, zalicza się Andreï Makine. Nawet jeśli „Między ziemią i niebem” uważam za „jedynie” bardzo dobrą, a nie doskonałą w porównaniu do reszty jego dorobku, to wciąż jest to świetna powieść. I cieszę się niezmiernie, że jeszcze sporo przetłumaczonych na polski książek jego autorstwa dopiero czeka, aż je przeczytam… Po każdej wiele sobie obiecuję i jestem spokojna, że nie spotka mnie rozczarowanie.

Ponownie udamy się w czytelniczą podróż pomiędzy Francją a Syberią, tym razem za sprawą wojskowego pilota, Jacques’a Dorme’a. W 1942 roku młody człowiek trafia na teren Rosji i ocala swoje życie dzięki wyjątkowym zdolnościom lotniczym. Zaczyna służyć w eskadrze lotniczej Alaska-Syberia, transportując amerykańskie samoloty mające pomóc Rosjanom w wojnie z Niemcami. Obserwuje rosyjską mentalność, starając się zrozumieć kraj pełen niepojętych dla niego zasad i skrajnych przeciwieństw, nie będąc w stanie ogarnąć jego złożoności. Właśnie tam, w sercu niepojętego, znajduje swoją rodaczkę, z którą rozumie się bez słów. Aleksandra, która kiedyś nosiła inne, francuskie imię, trafiła do Rosji i nie mogła już z niej wyjechać. Nie tylko fizycznie – rosyjskość zabarwiła jej duszę, tożsamość już nie była tak prosta i oczywista do określenia. Przeżyli razem zaledwie tydzień, czas ten jednak wpłynął na ich dalsze życie i gdyby nie misja Dorme’a, z góry skazana na porażkę, zapewne ciągnąłby się latami… Te kilka dni wpłynęły nie tylko na życie pilota i jego ukochanej, ale także małego chłopca z rosyjskiego domu dziecka, który po latach słyszy tę opowieść z ust Aleksandry. Uczy się ją rozumieć, tak samo jak francuskie słowa, których uczy go stara już kobieta. Francja opanowuje jego wyobraźnię, a historia pilota musi zostać przez niego zrozumiana i opowiedziana do końca. Dlatego będąc już dorosłym człowiekiem, chłopiec wyrusza w podróż śladami Dorme’a.

Makine po raz kolejny z wyczuciem przeplata ludzkie losy, trafnie określając emocje i ubierając w słowa przemyślenia swoich bohaterów. Poza poruszającymi historiami i tematem tożsamości obecnym w każdym dziele pisarza, które miałam okazję poznać do tej pory, Makine sporo miejsca poświęca także rosyjskiej obyczajowości, skupiając się na absurdach – niekiedy dramatycznych, przyrównując Rosję z czasów wojny do kraju okupowanego, w dodatku od środka, a więc w prawdopodobnie najgorszy z możliwych sposobów, czasem natomiast zabawnych, w słodko-gorzki sposób: na przykład kiedy dzieci z domu dziecka zwożone są na miejsca spotkań i wieców, by tworzyć rozentuzjazmowany tłum, nie mając nawet pojęcia, kim jest przemawiający osobnik. Mimo krytyki, przez prozę Makine przebija się głębokie uczucie, jakie pisarz żywi do miejsca swojego urodzenia, czułość do pełnej sprzeczności Rosji, do jej mieszkańców i zadziwiających niekiedy obyczajów. Po raz kolejny autor trafia w moją wrażliwość, pisząc w niezwykły sposób o najzwyklejszych sprawach, o ludzkiej samotności i poszukiwaniu odpowiedzi, które tak często leżą poza naszym zasięgiem.

Warto wspomnieć także, że jest to ponoć ostatnia część trylogii rozpoczętej genialnym „Francuskim testamentem”, a postać Aleksandry ma być tą samą Aleksandrą, o której mowa w nagradzanej powieści. Nie pamiętam już dokładnie „Francuskiego testamentu” i nie do końca potrafię chronologicznie umiejscowić wydarzenia z „Między ziemią i niebem” w tamtej historii, ciężko mi się więc do tego szerzej odnieść. Wciąż jeszcze nie czytałam drugiej części trylogii i nie mogę znaleźć informacji, który to tytuł. Chronologia nie jest tu jednak ważna, bo i bez znajomości „Francuskiego testamentu” można się zachwycić „Między ziemią i niebem”, jest to bowiem powieść zapadająca w pamięć, bogata w treści i niebagatelna.

Tytuł: Między Ziemią i Niebem
Tytuł oryginału: La Terre et le ciel de Jacques Dorme
Autor: Andreï Makine
Tłumaczenie: Małgorzata Hołyńska
Wydawnictwo: Czytelnik, 2004
Ilość stron: 172
Moja ocena: 5/6

Gdzie zaczyna się zbrodnia

Francuski cmentarz. Przewodnik oprowadza znudzonych turystów, pokazując im groby znanych ludzi. Kończy swą opowieść przy podwójnej mogile, przytacza historię mężczyzny tam pochowanego. Turyści odchodzą do swoich spraw, zostają tylko przewodnik i drugi mężczyzna, który pyta o losy kobiety pochowanej w grobie, nad którym stoją. Lekko zaskoczony starzec ma okazję po raz pierwszy opowiedzieć historię Olgi Arbeliny, rosyjskiej szlachcianki, która odeszła od ludzi jej pozycji, przeżyła burzliwe czasy rewolucji i wyjechała do Paryża, gdzie poznała swego późniejszego męża i gdzie urodziła syna. Życie zawiodło ją do małego francuskiego miasteczka, gdzie zamieszkała na obrzeżach rosyjskiej społeczności i gdzie w końcu stała się główną podejrzaną w sprawie morderstwa innego Rosjanina. Odtworzone losy Olgi wyjaśniają kulisy śmierci członka społeczności, jednak cała sytuacja staje się tylko marginesem zbrodni o zupełnie innym charakterze, która połączy Olgę z jej dojrzewającym synem, nieuleczalnie chorym i przedwcześnie dojrzałym dzieckiem.

Wbrew nocie na okładce i pierwszemu wrażeniu, jakie może dawać ogólny zarys fabuły, „Zbrodnia Olgi Arbeliny” ma niewiele wspólnego z kryminałem. Owszem, fabuła dotyczy kwestii mrocznych i wyjętych spod prawa, sposób ich przedstawienia różni się jednak diametralnie od typowej powieści kryminalnej. Nie ma tu dochodzenia, szukania śladów ani procesu. Całą historię poznajemy z punktu widzenia osoby bezpośrednio zaangażowanej w rozwój wypadków. Na pierwszym planie znajdują się uczucia, Makine po raz kolejny zachwyca nietuzinkowym przedstawieniem umysłu osoby najpierw zaprzeczającej temu, co się wokół niej dzieje, następnie próbującej się odnaleźć w zaistniałej sytuacji, aż wreszcie akceptującej ją i zadającej sobie pytanie, gdzie przebiega granica między przestępstwem a całą gamą innych określeń i emocji, które przez kogokolwiek nieznającego całej historii mogą być źle zrozumiane. Olga analizuje, wspomina, marzy i boi się przyszłości. Wyobcowana ze wspólnoty, nieprzekonana do romansu, jaki ma z Paryżaninem, nie potrafi zdefiniować swojego miejsca w świecie, żyjąc jak gdyby poza czasem i miejscem. Choroba dziecka, która ujawniła się już we wczesnych latach jego życia położyła się cieniem na przyszłości Olgi. Każde skaleczenie i utrata krwi może doprowadzić chłopca do śmierci i każda pora roku może być tą ostatnią. Być może to w dużej mierze przyczyniło się do rozpadu małżeństwa Olgi, a jej stosunek do męża pozostaje niesprecyzowany i jak gdyby nie ostateczny. Uwikłana w sieć sprzecznych uczuć, konwenansów i strachu, Olga odrywa się od nieprzyjaznej rzeczywistości, odrzucając nazywanie emocji i sytuacji, odrzucając wreszcie społeczeństwo, w jakim przyszło jej żyć.

„Zbrodnia Olgi Arbeliny” nie jest powieścią na jeden wieczór. Gąszcz sugestywnie opisanych uczuć wymaga pewnego skupienia, a ich ładunek emocjonalny może chwilami lekko przytłoczyć, dlatego warto podzielić lekturę. Choć nie byłam zachwycona tak, jak w przypadku „Kobiety, która czekała”, Makine upewnił mnie, że o ludzkiej psychice potrafi pisać mistrzowsko i równie udanie kreować atmosferę w książce. Osamotnienie, zimowe uśpienie, wiosenny powrót do życia – tematy na pozór lekko już banalne i opisane wielokrotnie pod piórem tego rosyjsko-francuskiego pisarza ani na chwilę nie tracą autentyczności i poetyki, dzięki której czytelnik bez problemu przenosi się do zasypanego śniegiem podwórka w bliskim sąsiedztwie rzeki. „Zbrodnia Olgi Arbeliny” jest jedną z wcześniejszych powieści autora, cieszy więc widoczny postęp i rozwój jego warsztatu, widoczny w kolejnych powieściach. W przypadku książek Makine’a zawsze żałuję, że nie należę do jakiegoś klubu dyskusyjnego. W recenzjach na blogu nie chcę zdradzać zbyt wiele, żeby nikomu nie zepsuć przyjemności czytania, natomiast z radością powymieniałabym się refleksjami na temat rozwiązania, dalszych wątków, analizy działań i uczuć bohaterów… To książki, które zostają z czytelnikiem po ich przeczytaniu i tak też jest ze „Zbrodnią Olgi Arbeliny”.

Tytuł: Zbrodnia Olgi Arbeliny
Tytuł oryginału: Le crime d’Olga Arbelina
Autor: Andreï Makine
Wydawnictwo: Сzytelnik
Moja ocena: 4+/6

Książka Makine’a, która zachwyca

Andreï Makine to dla mnie odkrycie. W zeszłym roku przeczytałam przepiękny „Francuski testament” i obiecałam sobie, że zapoznam się z tym autorem bliżej. Wiadomo jednak, że przy piętrzących się stosach książek do czytania plany ulegają nagłym zmianom, przesuwają się w czasie, nierzadko przysypane kolejną warstwą fascynujących powieści. Makine musiał swoje odczekać, bo dopiero patronat „Archipelagu” nad jego najnowszą ukazującą się w Polsce książką, „Ludzka miłość”, sprawił, że wróciłam do jego innych książek, pieczołowicie gromadzonych od czasu przeczytania „Francuskiego testamentu”. I ze spokojem mogą stwierdzić, że to jedna z najlepszych rzeczy, jaka przydarzyła mi się w tym roku w moim czytelniczym życiu.

Niewielka powieść pod tytułem „Kobieta, która czekała” jest swego rodzaju małym arcydziełem. Makine z wdziękiem i doskonałym wyczuciem połączył wszystkie niezbędne cechy, które w moim odczuciu świadczą o wybitności książki. Fabuła biegnie na kilku płaszczyznach, stanowiąc wyjście do szerokiej refleksji. Miłość, samotność, poszukiwanie tożsamości i psychologiczna analiza zostały ujęte w sposób daleki od banału, ale równocześnie urzekającą swoją prostotą, bez wielu górnolotnych słów i dramatycznych scen. Tytułowa bohaterka, w sposób typowy dla prozy Makine, została przedstawiona oczami zafascynowanego nią narratora, młodego mężczyzny, który trafił do uśpionej syberyjskiej wioski, by napisać artykuł o tamtejszych obyczajach. Tam spotyka starszą od siebie Wierę, swoistą ikonę wymierającej wsi. Głównym zajęciem Wiery jest doglądanie staruszek, zajmowanie się nimi do śmierci i zapewnienie im pochówku. Nie opuściła wioski jak większość młodszych ludzi i trwa na swoim posterunku, ponieważ czeka. Czeka na dawnego ukochanego, któremu obiecała wierność przed jego wyruszeniem na wojnę. I chociaż minęło już tak wiele lat, ona wciąż czeka, wtapiając się w syberyjski krajobraz jak gdyby naznaczony czekaniem. Narrator usiłuje zbliżyć się do Wiery, posiąść ją poprzez określenie jej uczuć i scharakteryzowanie jej postawy. Kierowany zarozumiałym przekonaniem, że każdego można wpasować w określony schemat emocji, bohater narzuca Wierze wzorzec, który pomaga mu ją sklasyfikować. Każdemu z nich kobieta się jednak wymyka, dowodząc indywidualności każdego cierpienia i każdej samotności, nie wspominając o zwykłym postrzeganiu świata. Mężczyzna nie może pojąć i zaakceptować czekania Wiery, jej smutku, który doskonale można pogodzić z pogodną egzystencją i zaangażowaniem w sprawy przyziemne, które to uczucia według niego się wykluczają. I kiedy myśli, że nareszcie przejrzał motywy Wiery, kiedy wierzy, że ją zmienił i rozgryzł do końca, kobieta zaskakuje go znowu – i po raz ostatni.

Andreï Makine, rewelacyjnie tłumaczony z francuskiego, trafia swoim stylem idealnie w moją wrażliwość. To pisarz, który potrafi wydobyć piękno z codzienności, ze zwykłych przedmiotów i czynności. Gdy opisuje spacer nad brzegiem na wpół zamarzniętego jeziora, idę tam razem z bohaterami. Wzdycham z zachwytu nad opisami uczuć i refleksji, ani przez chwilę nie mam poczucia, że dialogi mają w sobie sztuczność. Proza rosyjsko-francuskiego pisarza pełna jest poetyki, nie popada on jednak w nazbyt uduchowione tony. Tło obyczajowe, choć wyraźne zarysowanie, nie przytłacza w tak krótkiej formie. Pełne fascynacji opisy Wiery tchną delikatnym erotyzmem. Całość jest po prostu cudowna i nie potrafię (nie mówiąc o tym, że nie chcę!) znaleźć w tej książce słabych stron.

Czy na każdym „Kobieta, która czekała” zrobi takie wrażenie? Czytając recenzje ze smutkiem stwierdzam, że większość jest umiarkowanie pozytywna lub wręcz nieprzychylna. Dla mnie to jedno z wielu cudownych odkryć tego roku, który obfituje dla mnie w książki ważne. Ta na pewno się do nich zalicza, a Makine wskoczył na moją listę pisarzy ważnych. Zdążyłam już przeczytać kolejne jego powieści, wszystkie uważam za bardzo dobre i stopniowo będę je tu opisywać, a już teraz gorąco polecam.

Tytuł: Kobieta, która czekała
Tytuł oryginału: La femme qui attendait
Autor: Andreï Makine
Tłumaczenie: Katarzyna Bieńkowska
Wydawnictwo: MUZA, 2005
Ilość stron: 162
Moja ocena: 6/6

Ulice Moskwy nocą

Po serii trochę poważniejszych i cięższych książek, przyszła mi ochota na coś lżejszego lub chociaż odrobinę oddalonego od rzeczywistości, która dzięki lipcowej pogodzie wydała się nagle lekko szara. Spełniając także inno postanowienie stanęłam przed własną półką i prawie natychmiast zdecydowałam się na „Nocny patrol” Siergieja Łukjanienki. Jakiś czas temu oglądałam film na podstawie tej powieści, był rozrywkowy i miał spory potencjał, więc znów innym razem korzystając z promocji zakupiłam sobie całą serię o patrolach (zdarzają mi się takie wyskoki).

Jeśli ktoś, tak jak ja, najpierw widział film i całkiem mu się spodobał, lepiej niech o nim zapomni, bo książka poza główną osią fabularną ma z nim niewiele wspólnego, zarówno jeśli chodzi o nastrój, jak i rozwiązania fabularne, o przedstawieniu części postaci nie wspominając. Ciężko mówić, która wersja jest lepsza, tak bardzo są inne. Mnie zdecydowanie bardziej przypadła do gustu wersja papierowa i to wcale nie ze względu na to dotykalne medium, ale jej słodko-gorzką, melancholijną atmosferę i przesłanie, czy może raczej nienachalne stwierdzenie faktu – nie ma na świecie pojęć czarno-białych, a miłość jest siłą, która jest w stanie prowadzić ludzi do osiągania rzeczy niemożliwych. Zaczynając czytać nie takich wniosków się spodziewałam, ale wzruszyło mnie oryginalne pokazanie tej prawdy.

Na czym polegają patrole? Dobro nie jest w stanie zatriumfować nad złem, tak więc by utrzymać równowagę, do życia zostają powołane tajne służby, w których skład wchodzą Inni – istoty pozornie nie różniące się od ludzi, ale obdarzone nadnaturalnymi zdolnościami lub przekleństwem, w zależności od jego rodzaju i nastawienia głównego zainteresowanego. I tak „jaśni” Inni to różnej maści czarodziejki, magicy, uzdrowiciele i wszyscy ci, którym szeroko pojęte dobro świata nie jest obojętne. „Ciemni” to oczywiście osobnicy podążający ścieżką innego rodzaju – uprawiający czarną magię, wampiry, zmiennokształtni i reszta wesołej gromadki. Aby siły były wyrównane, patrole pilnują porządku. W nocy działa nocny patrol, złożony z jasnych Innych, którzy pilnują, by ciemni nie dopuszczali się nadużyć, nie uprawiali czarnej magii i nie wykorzystywali swoich umiejętności poza licencją. W dzień jego miejsce zajmuje dzienny patrol, pilnujący, by jaśni nie wpływali na ludzkie życie i również nie korzystali ze swoich zdolności. Nad patrolami stoją oczywiście wyższe jednostki, w tym Inkwizycja. W „Nocnym patrolu” poznajemy jednak tylko niewielki oddział całej siatki – oba patrole działające w Moskwie. Cała historia i funkcjonowanie jednostek jest przedstawiona oczami młodego jasnego Innego – Antona Gorodeckiego, który w patrolu jest od roku. Mimo oddanej służby Anton coraz mocniej kwestionuje zastany porządek rzeczy, decyzje przełożonych i niemoralne na pierwszy rzut oka podtrzymywanie równowagi pomiędzy siłami. Wykonując swoje pierwsze zlecenie w terenie Anton zabija ciemnego Innego – wampira, który jak się potem okazuje był przyjacielem jego sąsiada, innego przedstawiciela mrocznego gatunku. Nie potrafiąc przejść nad specyficzną etyką swojego zawodu do porządku dziennego Anton nawet nie zauważa, kiedy zostaje wplątany nie tylko w regularną bitwę pomiędzy jasną a ciemną stroną, staje się partnerem (w pracy) kobiety skrywającej mroczne tajemnice i wielkie uczucie, a wreszcie sam odnajduje kogoś, kogo istnienie wpłynie znacząco na jego życia i postrzeganie rzeczywistości. A w tle tego wszystkiego rosyjska metropolia, ta normalna i ta skryta w mroku, której nie wszyscy mieszkańcy są tymi, za kogo się początkowo podają. Tak jak Londyn stał się dla mnie miastem współcześnie magicznym dzięki „Nigdziebądź” Gaimana, tak Moskwa umocniła swoją pozycję miasta pełnego urban magii, którą zyskała w mojej czytelniczej karierze dzięki „Tajemnej historii Moskwy” Sedii.

Powieść Łukjanienki mnie oczarowała melancholią, którą tak chętnie przypisuje się rosyjskiemu niebu. Lubię taką fantastykę – bez nacisku na spektakularne bitwy i akcję (choć i tego można trochę dla siebie znaleźć), a za to na psychikę i przemyślenia bohaterów. Bo przecież dylematy Antona i innych pracowników nocnego patrolu są niezwykle klasyczne – gdzie przebiega granica dobra ze złem, na ile można siebie poświęcić dla dobra sprawy, a ile można poświęcić w imię własnego szczęścia. Wiem już, że z radością sięgnę po kolejne części i mam nadzieję znaleźć w nich dalsze losy bohaterów, których zdążyłam polubić, a także odpowiedzi na pytania, które narastały w trakcie czytania „Nocnego patrolu”. I choć nie było tak lekko i przyjemnie jak myślałam, że będzie, cieszę się z takiego obrotu spraw. To bardzo dobra książka z intrygującym światem, do którego z wielką ochotą za jakiś czas wrócę.

Tytuł: Nocny patrol
Tytuł oryginału: Ночной дозор
Autor: Siergiej Łukjanienko
Tłumaczenie: Ewa Skórska
Wydawnictwo: MAG, 2007
Ilość stron: 436
Moja ocena: 5-/6

O książkach i Moskwie

Złamałam się i to podwójnie. Po pierwsze, wzięłam się za nową książkę, czyli „Dzikie Łabędzie” i lektura pochłania mi czas, który powinnam poświęcić na pisanie pracy (niestety, Wysoki Sądzie, decyzji swej nie żałuję, bo książka jest naprawdę ważna, o czym w przyszłości napiszę więcej). Druga kwestia to postanowienie, że nie będę kupować nowych książek, dopóki nie przeczytam tych, które już mam. Ale jak mogłam się powstrzymać, skoro w Buchmannie (polecam tę sieć księgarni, można znaleźć prawdziwe perełki za grosze) znalazłam polecaną przez net.a.a ”Miłość zimniejszą od śmierci” za 10 zł i polecane chyba przez wszystkich „Psy z Rygi” za 6 – no nie mogłam się oprzeć :) Bardzo jestem obu książek ciekawa i chyba przeskoczą w kolejce do przeczytania kilka innych pozycji.

Przy okazji znalazłam ciekawą informację (może kogoś ona zainteresuje) – z okazji 54. Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie znajdzie się także trochę atrakcji dla osób spoza stolicy. Merlin proponuje naprawdę sporo książek w cenie obniżonej o 25%, wśród których można znaleźć naprawdę ciekawe rzeczy.

thmKsiążka, o której chciałam dziś napisać pozostawiła mnie z odrobinę sprzecznymi uczuciami. „Tajemna historia Moskwy” pokazuje stolicę Rosji jako miasto niezwykłe, skrywające wiele tajemnic, w którego kątach aż huczy od magii. W tej scenerii kilkoro zagubionych, nieprzystosowanych do życia w społeczeństwie bohaterów jest świadkami niezwykłych wydarzeń – choć trudno im w to uwierzyć, na ich oczach ludzie zamieniają się w kawki i wrony, a następnie znikają. To właśnie przytrafiło się siostrze Galiny, dziewczyny próbującej ułożyć sobie życie po pobycie w szpitalu psychiatrycznym. Sprawę stara się rozwikłać policjant Jakow, a jedyną osobą, która wydaje się mieć pojęcie o tej tajemnicy jest malarz Fiodor. Razem odkrywają niezwykły świat podziemi Moskwy, gdzie rzeczywistość miesza się z fantazją, a teraźniejszość z przeszłością.

Autorka wpadła na kilka bardzo dobrych pomysłów, czerpiąc ze słowiańskich wierzeń, legend oraz popularnych baśni i bajek. „Tajemna historia Moskwy” porównywana jest do „Nigdziebądź” Gaimana, ale póki co tej drugiej powieści nie czytałam, więc pozostaje mi przyklasnąć pomysłowi Sedii. Co prawda chwilami odniesienia nie były zbyt jasne (tu trochę nawalił tłumacz, przydałby się jakiś przypis, kiedy mowa jest o popularnym w Rosji bohaterze emitowanych seriali (?), zachodni czytelnik może nie wyłapać żartów), a także odniosłam wrażenie, że autorka trochę przesadziła z ilością fantastycznych stworzeń – wiadomo było, że nie uda jej się zamieścić wszystkich istotnych postaci, mogła więc skoncentrować się na kilku ważniejszych. Nie mniej jednak oniryczny klimat książki bardzo mi się podobał.

Niestety, jeszcze bardziej mieszane uczucia mam co do stylu Sedii. Chwilami byłam po prostu zachwycona jej opisami, porównaniami, subtelną atmosferą i przemyśleniami bohaterów (zwłaszcza z początku książki). Nie wszystko jednak wychodzi autorce tak dobrze – dialogi w większości były strasznie sztuczne, stanowiły jedynie wstęp do dłuższego opisu (te wszystkie pytania „kim jesteś?”, „opowiedz mi, jak to się stało”, „co o tym wiesz?” przywodziły mi na myśl te zadawane w grach fabularnych, gdzie bohater ma zamiar dowiedzieć się jak najwięcej o swoim najnowszym zadaniu). To, co teoretycznie miało być zabawne, często nie było wcale śmieszne, a końcówka, cała kulminacja jakoś się rozmyła i pozostawiła uczucie niedosytu graniczącego z rozczarowaniem (nie pasowała do ogólnego klimatu powieści ta końcowa bitwa). Trochę za mało było mi też samej Moskwy, choć te fragmenty o mieście zdecydowanie przypadły mi do gustu. Choć po przeczytaniu książki Moskwa w mojej głowie przeobraziła się w miasto przypominające bardziej Toruń, niż dużą stolicę. Autorka napisała swoją książkę po angielsku, bo aktualnie żyje i pracuje w Stanach. Wychowała się w Moskwie i ciekawi mnie, czy tak właśnie zapamiętała to miasto z dzieciństwa, czy też celowo opisała je w taki sposób – niczym senne miasteczko.

Myślę, że gdyby Sedia skoncentrowała się na wątku obyczajowym, dodając jedynie elementy fantastyczne lub ograniczając się do realizmu magicznego, książka miałaby się zdecydowanie lepiej. Mimo wszystko warto ją przeczytać, choćby dla tych kilkunastu pięknych fragmentów.

4/6
Ekaterina Sedia, „Tajemna Historia Moskwy” (Mag, 2008)