Archiwum

Posts Tagged ‘losowanie’

Podziękowania i wyniki losowania

Bardzo dziękuję Wam wszystkim za życzenia udanego dalszego blogowania oraz ciepłe słowa pod adresem Herbatników. Kilka Waszych wpisów wzruszyło mnie mocno, a wszystkie wywołały uśmiech i przyjemne ciepło. Dziękuję, dziękuję, bardzo dziękuję! Bo przecież czym byłby taki blog bez czytelników? Mam nadzieję, że będę się rozwijać, a Wy odwiedzając tę moją stronę, będziecie dalej znajdywać coś ciekawego dla siebie.

Miło mi też, że tyle osób zgłosiło się do losowania (a przy okazji ujawniło się kilku nieznanych mi czytelników, co bardzo mnie cieszy!), a ze swojej strony przepraszam za lekkie opóźnienie w ogłoszeniu wyników – w ostatnich dniach byłam zaprzątnięta Archipelagiem i życiem osobistym (przemili goście). Fotorelacji jako takiej z losowania nie będzie (losować musiałam sama, ukochany odmówił, żółw nie był zainteresowany, ale wierzcie mi – odbyło się uczciwie), ale na dowód, że się ono w ogóle odbyło, poniżej zamieszczam zdjęcie zwycięskiego losu, a Seso proszę o kontakt w celu ustalenia adresu, na który mogę wysłać książkę.

Pozdrawiam wszystkich czytelników wiosennie!

Kategorie:książki, meta, zabawa Tagi:

Drugie urodziny

Mając uwagę całkowicie pochłoniętą w ostatnim czasie kwestiami archipelagowymi oraz odpowiadaniem na listy i maile, do których znów wkradły mi się zaległości, prawie przegapiłam dzień 30 marca, kiedy to oficjalnie Herbatniki kończą dwa latka. Nie jest to wprawdzie może wielce imponująca rocznica, ale szalenie mnie cieszy. Pomysł założenia sobie tego bloga był jednym z najbardziej udanych moich pomysłów – wspaniali ludzie, jakich dzięki niemu poznałam, „Archipelag”, stosy przeczytanych i otrzymanych książek, a wreszcie zwiększenie samodyscypliny, jaśniejsze i sprawniejsze wyrażanie myśli… Oraz główny cel bloga tego rodzaju – spisywanie wrażeń i odczuć z lektury. Wspaniała sprawa i jeśli czyta to ktoś, kto sam myśli o sprawieniu sobie miejsca w sieci o takim charakterze, gorąco zachęcam.

Żeby uczcić w jakiś sposób tę przyjemną rocznicę, mam dla Was prezent w postaci bardzo interesującej książki Marcina Wilka pt. „W biegu…”, o której pisałam tu. Jeśli jesteście nią zainteresowani, wpisujcie się proszę w komentarzach. Na zgłoszenia czekam na 23 w najbliższą sobotę (02.04), jeśli chętnych będzie więcej, zrobię losowanie. Miłego wieczoru!

Kategorie:meta Tagi: , ,

„Anima Vilis” poleci do…

Miała być fotorelacja z losowania, niestety wyszło inaczej i zdecydowałam się na wybranie nowego posiadacza książki „Anima Vilis” metodą elektroniczną. Tym samym szczęśliwym zwycięzcą zostaje…Luiza Stachura! Gratuluję i proszę o wysłanie mi danych na adres e-mail (znajduje się w bocznej kolumnie). Wszystkim biorącym udział dziękuję i polecam się na przyszłość :)

A oto dowód:

Kategorie:zabawa Tagi:

Nie taki straszny horror / Książka do wzięcia

Nigdy nie byłam osobą, która specjalnie lubiła się bać, dlatego nie zaczytywałam się i z zasady nie oglądałam horrorów. Muszę jednak dodać, że słowo „horror” zarezerwowałam sobie dla większości dzisiejszych historii mających na celu straszenie – takich, gdzie krew leje się strumieniami, latają oderwane kończyny, a cała „straszność” zamyka się w oczekiwaniu, skąd wyskoczy morderca i w jaki sposób zarżnie swoją ofiarę. Nie dla mnie opowieści o nastolatkach w opuszczonych szkołach, letnich domkach w głębi lasu bez kontaktu z resztą świata i temu podobne (próbowałam kiedyś oglądać takie produkcje, ale nie dałam rady z nadmiaru obrzydzenia i powtarzalności motywów). Inaczej jednak sytuacja wygląda w przypadku opowieści grozy, które oddziałują na psychikę czytelnika (bądź widza) samą atmosferą, napięciem i tajemnicą. Historie mające korzenie w literaturze gotyckiej przemawiają do mnie dużo bardziej. Lubię tajemnice, wykorzystanie przyrody, jako elementu budzącego grozę i choć specjalnie nie wyszukuję tego rodzaju książek, od czasu do czasu lubię taką przeczytać. Dlatego też sięgnęłam po „Anima Vilis” zachęcona notą od wydawcy:

Wyobraźcie sobie zombie w scenerii westernu lub opowieść, w której spotykacie demonicznego Świętego Mikołaja. W tajemniczym korowodzie przez opowiadania zbioru przewijają się też słowiańskie demony, UFO, kosmici i wiedźmy. A wszystko to w smakowitym sosie, przyrządzonym na bazie takich motywów, jak teorie spiskowe, apokalipsa czy podróże między wymiarami. Dodatkowo mistrz kuchni przyprawił wszystkie historie szczyptą czarnego humoru, groteski i cynizmu.

Czarny humor lubię, słowiańskie demony od razu przemówiły mi do wyobraźni, a dalsze odwołanie się do Poe przesądziło sprawę. Niestety, zawiodłam się na tym zbiorze opowiadań i jeszcze bardziej zniechęciłam do czytania współczesnych horrorów.

Niewątpliwie Krzysztof T. Dąbrowski miał ciekawe pomysły i świetnie się bawił pisząc swoje opowiadania, co sam przyznaje we wstępie. W siedmiu tekstach autor upchnął różnorodne straszydła, tajemnice i poplątane fabuły. Cztery opowiadania powiązane są fabularnie, łączy je postać Martynki, sześciolatki o niesamowitym darze pakowania się mrożące (niestety, tylko jej) krew w żyłach historie. W pierwszym z tekstów, „Anima Vilis”, dziewczynka prześladowana jest przez żądnego zemsty ducha, przybierającego z początku postać Świętego Mikołaja rodem z najgorszego sennego koszmaru, zawiązują się tam również wątki istotne dla dalszej fabuły. Niestety, opowiadanie to od razu pokazuje główne słabości książki Dąbrowskiego. Dla mnie było to przede wszystkim niepotrzebne przeciąganie wątków, które niewiele wnosiły do całości historii, a zdecydowanie rozmywały efekt tajemnicy i napięcia narastającego wokół bohaterów. Dotyczy to głównie „A teraz bawcie się i świętujcie”, które znudziło mnie w połowie i przestało interesować, dokąd zmierza fabuła (a sam pomysł końcem końców był udany). Nie przemówił też do mnie obiecany czarny humor, widocznie pojmuję go trochę inaczej, bo elementy, które podejrzewam, że miały mnie rozbawić, nie wywołały uśmiechu na mojej twarzy („Uprowadzenie” i ciągnące się przez niemal całą stronę opisy pasztetu, który miała skonsumować jedna z bohaterek). „Losu dopełnienie” byłoby ciekawe, jednak znów rozmyło się w nagromadzonych przez autora odniesieniach, skakania z rzeczywistości do rzeczywistości, a nade wszystko w opisach oswajania psa. Dodatkowo puenta tekstu jest identyczna jak w przypadku pierwszego opowiadania, co w sumie stanowi ciekawą klamrę fabularną, ale odbiera historii cały ładunek emocjonalny.

Sam styl Dąbrowskiego również nie przypadł mi do gustu – za wiele w nim utartych sformułowań, pewna maniera (w odniesieniu do Martynki irytująca liczba zdrobnień i taka sama ilość zgrubień dotyczących wszelkich potworów), wreszcie przewidywalność. Nawet dobre pomysły tracą swoją świeżość i atmosferę tajemnicy, o grozie nie wspominając.

Przyznać jednak należy, że w zbiorze znalazły się też teksty dobre. Bardzo lubię krótkie formy literackie, ale w tym przypadku jestem pewna, że gdyby autor zdecydował się zrobić z opowiadań „Przeznaczenie znajdzie drogę” oraz „Biwak” powieść, wyszłoby to czytelnikom na dobre. Fabuła tych tekstów może nie zachwyca: główny motyw w „Przeznaczeniu” jest świetny, niestety całość psuje bieganie po lesie zdziecinniałej Martynki – naprawdę, sześcioletnie dzieci są dużo bardziej dojrzałe, przynajmniej z reguły… „Biwakowi” natomiast najbliżej do klasycznego horroru z młodymi ludźmi odizolowanymi od świata i po kolei eliminowanymi. Dąbrowski stworzył jednak cudowne tło, czerpiąc ze słowiańskiej mitologii, legend i wykorzystując zawsze sprawdzające się tło, jakim jest stary, gęsty las. Dzięki temu opowiadania te zyskują atmosferę i poczucie niepewności, którymi nie mogą pochwalić się pozostałe.

Książka nie zachwyciła mnie, jednak czytając inne opinie na blogach stwierdzam, że jestem w tym dość osamotniona. „Anima Vilis” nie trafiła w moje gusta, ale być może ktoś inny się na niej pozna, dlatego chętnie przekażę dalej swój egzemplarz. Zainteresowanych proszę o zgłaszanie się w komentarzach, w razie potrzeby zrobię losowanie. Zgłoszenia przyjmuję do piątku 13.08 do godziny 20.

Moja ocena: 3/6
Krzysztof T. Dąbrowski, „Anima Vilis” (INITIUM 2010)

Książkę otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Initium, za co serdecznie dziękuję.

Mimo braku zachwytów książka przywróciła mi apetyt na opowieści, gdzie wykorzystywane są słowiańskie mity i legendy. Marzy mi się książka opowiadająca o pradawnych czasach, gdzie wszelkie stworzenia z tych wierzeń byłyby na porządku dziennym. Łączenie takich wątków ze współczesnością też się sprawdza, co pokazali choćby Gaiman czy Sedia… Do tej pory natknęłam się na „Herbatę z kwiatem paproci”, która pomysłowo była wspaniała, ale niestety wykonanie zirytowało mnie na tyle, że książki się pozbyłam (chwilami żałuję, fragmenty odnoszące się do świata po drugiej stronie były naprawdę dobre).

Nowy dom Dysydenta

31/07/2009 1 komentarz

Przepraszam za opóźnienie wynikające z mojego braku zgrania z czasem i przestrzenią. Na szczęście w porę się opamiętałam i oto ogłaszam, że w wyniku losowania „Chiński dysydent” wybiera się do Bazyla! Poproszę teraz o przesłanie adresu na mail podany z boku i czym prędzej wyślę książkę :)

Dopisane w sobotę wieczorem: Jutro rano wyjeżdżam na tygodniowe wakacje, książkę wyślę więc jak dostanę adres i wrócę :)

Kategorie:książki, zabawa Tagi:

„Chiński dysydent”

chd

Bardzo chciałabym napisać, że „Chiński dysydent”, otrzymany od Zosik mi się podobał i to zajmująca lektura. Niestety, po 200 stronach dałam sobie spokój. Temat zapowiada się smakowicie: oto przybysz z Chin, artysta bez większego talentu, za to zamieszany niegdyś w polityczne afery, przyjeżdża do Ameryki, gdzie ma nauczać malarstwa w szkole dla dziewcząt i tworzyć nowe prace, najlepiej inspirowane ubogacającą wymianą kulturową. Trafia do rodziny niejakich Traversów, którzy sami borykają się z wieloma problemami (dojrzewająca córka, syn z depresją i nieodpowiednią dziewczyną, a nade wszystko skomplikowana relacja między żoną a bratem męża) i nie bardzo mają głowę do pomagania Yuanowi Zhao odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Oczekiwałam opowieści o zderzeniu się dwóch kultur oraz bogatego tła współczesno-chińskiego, a tymczasem jest tego w „Chińskim dysydencie” jak na lekarstwo. Na pierwszy plan wysuwają się perypetie amerykańskiej rodziny, które nie porywają, a raczej przyprawiają o ziewanie. Natrętnie nasuwało mi się skojarzenie z opowiadaniem o takiej amerykańskiej rzeczywistości w jakimś zbiorku opowiadań wydanych pod szyldem Reader’s Digest, które pożyczyła mi kiedyś koleżanka na długą drogę autobusem. Bohaterowie są irytujący, do mnie nie przemówiła zwłaszcza Cece Travers, która w moim odczucia była kreowana na niby prostą, ale niezwykłą kobietę, przyciągającą do siebie zwłaszcza mężczyzn. Ciężko przekonać się do czytania nieciekawej historii, w której ciężko polubić jakiegokolwiek bohatera. Bo i dysydent nie zachęca – niby człowiek o bogatej i dramatycznej przeszłości, a pozostaje mdły i nieciekawy jak reszta. Do tego dochodzi słaby język, kilka razy miałam wrażenie, że tłumaczka robiła zwykłe kalki z angielskiego, więc jeśli o to chodzi, może to przekład pozbawił „Dysydenta” kolejnego waloru… Gdyby to była historia o mojej dalszej rodzinie, to może bym jakoś się wciągnęła, ale ponieważ nie obeszły mnie problemy Traversów i ich gościa, w myśl mojej nowej zasady o nie marnowaniu czasu, odłożyłam ją nieskończoną.

Jednak coś musi być w tym powieściowym debiucie Nell Freudenberger, bo wielu osobom przypadł do gustu. Więc jeśli ktoś miałby ochotę przeczytać „Chińskiego dysydenta”, to proszę zostawić komentarz pod tą notką. Jeśli zgłosi się kilka osób, to zrobię losowanie. Czas rozstrzygnięcia – czwartek o 20. Dysydent wciąż szuka domu!

Nell Freudenberger, „Chiński dysydent” (MUZA, 2009)