Archiwum

Posts Tagged ‘norwegia’

Szukając swojego miejsca

W przypadku trylogii, w której cała akcja rozłożona jest równomiernie na wszystkie trzy tomy, najtrudniejszym do napisania jest chyba tom środkowy. Akcja już się zawiązała, bohaterowie zostali przedstawieni, a do finału jeszcze trochę historii pozostało. Tym samym druga część ma za zadanie jedynie podtrzymać zainteresowanie czytelnika, rozwinąć i rozmnożyć wątki, ale pozostawić większość z nich otwartą – i wciąż pozostać samoistnym tworem, który nawet pojedynczo będzie przedstawiał sobie jakąś wartość. Tym samym „jedynie” należałoby wziąć w cudzysłów, bo nie jest to ani zadanie łatwe, ani specjalnie wdzięczne. Na szczęście sprawie piszący autorzy zazwyczaj z gracją przechodzą próbę drugiego tomu, podsycając zainteresowanie i sprawiając, że czytelnik przywiązuje się do bohaterów i ich perypetii. Z przyjemnością stwierdzam, że Anne B. Ragde zdała ten test. Po świetnej „Ziemi kłamstw”, druga część zatytułowana „Raki pustelniki” jest także udana i choć może stanowi już takiego powiewu świeżości, to nietrudno jest zaangażować się w skomplikowane losy rodziny Neshov.

„Raki pustelniki” zaczęłam czytać zaraz po odłożeniu „Ziemi kłamstw”, co było dobrym wyborem – akcja drugiej części zaczyna się tuż po zakończeniu pierwszej, więc czyta się je jak jedną długą opowieść. Po wyjawieniu mrocznych sekretów z przeszłości Anny, członkowie rodziny Neshov muszą na nowo odnaleźć się w rzeczywistości. Niezwykłe Święta, spędzone niemal w innym wymiarze, dobiegają końca i każdy musi wracać do własnego życia. Tor z rozczarowaniem przyjmuje wiadomość o planowanym powrocie Torunn, która tęskni za kliniką weterynaryjną i co więcej, wcale nie wyobraża sobie siebie w roli pomocnicy w chlewie. Tym bardziej, że wkrótce poznaje fascynującego mężczyznę, zajmującego się między innymi powożeniem psimi zaprzęgami. Nowa znajomość pochłania ją całkowicie, przez co ma coraz mniej czasu dla swojego mało zaradnego życiowo ojca. Tor tymczasem pogrąża się w zgorzknieniu, tęskniąc za matką i nie radząc sobie bez niej w gospodarstwie. Mimo to udaje mu się prowadzić życie zbliżone do tego z przeszłości, do momentu, aż sam ulega wypadkowi. Tymczasem Margido daje się ponieść chwili i ulega alkoholowi oraz urokowi niemłodej już wdowy, która za wszelką cenę chce go do siebie zachęcić. Incydent staje się momentem przełomowym, po którym Margido zmienia swoje nastawienie do życia, a co za tym idzie, także do członków swojej rodziny, których stara się zobaczyć w nowym świetle. Wiele zmienia się również w luksusowym świecie Erlenda i Krumme, których związek stanie w obliczu poważnych decyzji i zmian. Końcem końców jednak, każde z innego powodu, wszyscy członkowie rodziny Neshov postanawiają odwiedzić rodzinne gospodarstwo, nie przeczuwając nawet, co ich tam czeka.

Powieść czyta się błyskawicznie, bohaterowie w większości wzbudzają sympatię a ich losy zaciekawienie. Nad historią wciąż unosi się przyjemny klimat Skandynawii. Chwilami robi się dość mrocznie, innym razem – aż nazbyt słodko (w przypadku Erlenda i Krumme), bywa zabawnie, bywa smutno… Anne B. Ragde z wyczuciem opisuje życie w jego różnych przejawach, nad całą historią góruje jednak jedno – poszukiwanie swojego miejsca. Tak jak raki pustelniki, które przychodzą na świat bez skorupy i muszą same znaleźć dla siebie dom. Bohaterowie Ragde zostali pozbawieni domu lub choćby iluzji o nim, muszą przewartościować swoje dotychczasowe doświadczenia i ułożyć sobie życie na nowo. Kruche więzi, na nowo zadzierzgane pomiędzy braćmi, wystawiane są na kolejne próby. Torunn musi natomiast zmierzyć się z byciem dziedziczką gospodarstwa i dotychczasowymi pragnieniami, które nie uwzględniały zamieszkania na wsi. Od jej wyboru zależy także jej odbudowana relacja z ojcem o trudnym charakterze i nadwątlona więź z matką przeżywającą rozstanie z dotychczasowym partnerem… Komplikacje narastają w każdym z wątków i gdyby tylko pod ręką była trzecia i ostatnia część powieści, natychmiast bym po nią sięgnęła…

Mimo że „Raki pustelniki” nie śniły mi się po nocach, to książka dostarczyła dużo naprawdę dobrej rozrywki. Jest pełna emocji, z ludzkimi bohaterami o pokomplikowanych losach i mroźną Norwegią w tle. Idealna pozycja na zimowe wieczory spędzone w przytulnym pokoju i z kubkiem herbaty w dłoni!

Zainteresowanych odsyłam do najnowszego numeru Archipelagu, który ukaże się prawdopodobnie pod koniec stycznia, a gdzie znajdzie się wywiad przeprowadzony specjalnie dla nas z Anne B. Ragde! Zachęcam do czytania. Za książkę dziękuję natomiast wydawnictwu Smak Słowa.

Tytuł: Raki pustelniki
Tytuł oryginału: Eremittkrepsene
Autor: Anne B. Ragde
Tłumaczenie: Ewa M. Bilińska
Wydawnictwo: Smak Słowa, 2011
Ilość stron: 296
Moja ocena: 4+/6

Sekrety rodziny Neshov

Opowieść o norweskiej rodzinie Neshov mogłaby zacząć się nieśmiertelnym cytatem Tołstoja o nieszczęśliwych rodzinach. Jak w każdej szanującej się sadze, nawet takiej jak najbardziej współczesnej, nie może zabraknąć skrywanych latami sekretów, dramatów wpływających na całe pokolenia, trudnych relacji i chwil solidarności, kiedy rodzina, choć na krótki moment, potrafi się zjednoczyć. „Ziemia kłamstw” jest właśnie taką sagą i to bardzo dobrze napisaną, przez co ciężko się od niej oderwać i zaraz po skończeniu pierwszego tomu ma się ochotę na kolejne części tej trylogii. Anne B. Ragde stworzyła wspaniale tło, emanujące tym, co uwielbiam w skandynawskich powieściach – nieokiełznana przyroda, małe miasteczka, tętniące życiem miasta w Norwegii i Danii. Przede wszystkim jednak obdarzyła swoich bohaterów wiarygodnymi charakterami i psychologią. Relacje między członkami rodziny Neshov są wyjątkowo pokomplikowane, zachowują jednak realizm i dzięki temu można je przeżywać, kibicować ulubieńcom i z niecierpliwością przewracać stronę za stroną.

Galeria postaci nie jest zbyt liczna, każda postać to jednak oryginał, któremu warto przyjrzeć się bliżej, choć zdecydowanie nie każdy wzbudzi sympatię czytelnika. Fabuła zawiązuje się w momencie, kiedy stara Anna Neshov nagle dostaje wylewu i nieprzytomna trafia do szpitala. Mieszkający z nią Tor zmusza się do poinformowania o tym swoich braci – właściciela zakładu pogrzebowego Margida i Erlanda, uznanego dekoratora wystaw sklepowych. Bracia różnią się od siebie jak ogień i woda – najstarszy Tor prowadzi farmę świń i w swojej prostolinijności jest niemal dziecinny. Średni Margido to wycofany, samowystarczalny człowiek, który przeszedł głęboki kryzys wiary, a w swojej pracy spełnia się i cieszy nienaganną opinią. Jedynym marzeniem Margida jest mała łaźnia w mieszkaniu, stawia on na minimalizm i otacza się pustką. Co innego Erlend kochający luksus, wystawność i blichtr. Mieszka ze swoim partnerem w Kopenhadze, skąd uciekł z rodzinnego Byneset niedaleko Trondheim. Bracia już dawno przestali się ze sobą kontaktować, jednak wypadek matki zmusza ich do zebrania się przy jej łóżku. Poza Torem ciężko stwierdzić, czy którykolwiek z nich robi to z potrzeby serca, przyciąga ich raczej obowiązek, może ciekawość. Na obrzeżach rodziny majaczy też nieszczęsny mąż Anny, pogardzany przez synów, zaniedbany i niemal nieistniejący człowiek. W taką rodzinę zostaje wprowadzona Torunn, jedyna córka Tora, którą widział zaledwie raz w życiu i czasem rozmawiał telefonicznie. W obliczu zbliżającej się śmierci Anny, Tor prosi swoją dziedziczkę o przyjazd, żeby mogła poznać babkę przed jej śmiercią. Choć nie wszystko idzie po myśli Tora, liczne spotkania mające wkrótce miejsce prowadzą do zaskakujących zmian w historii rodu Neshov.

Ciekawym motywem jest również odwrócenie motywu, który aktualnie zalewa nasze półki w księgarniach – bohaterka porzucająca dotychczasowe życie i wyjeżdża na uroczą wieś, gdzie zaczyna wszystko od nowa. Torunn jest zadowolona ze swojej codzienności, choć niedawno rozstała się z mężczyzną i brakuje jej towarzystwa. Zamiast do słonecznej Toskanii wyjeżdża na mroźną norweską Północ. Zamiast przyjacielskich sąsiadów dziewczyna otoczona jest braćmi ojca i dziadkiem, mężczyznami na pozór zupełnie pozbawionymi jakiegokolwiek uroku (poza Elrendem), nastawionymi do niej nieufnie, skłóconymi ze sobą i z dużymi problemami wewnętrznymi. Zamiast poznawania regionalnej kuchni – Torunn uczy się zasad hodowli świń, którymi zajmuje się jej ojciec. Wszystko to urzeka świeżością i oryginalnością po dziesiątkach bliźniaczo do siebie podobnych powieści.

W odróżnieniu od niezwykle pesymistycznych opowieści z Północy, jak choćby „Dom Augusty” Axelsson, „Ziemia kłamstw” jest historią bardziej „życiową” – można w niej znaleźć szczyptę humoru, trochę wzruszeń, a przede wszystkim wciągającą historię i barwne postaci. Z niekłamaną przyjemnością wybrałam się do gospodarstwa Neshov, skomplikowana rodzina Anny szybko wkradła się w moje łaski i z radością przeczytam trzecią część (druga już za mną, a recenzja wkrótce), która powinna pojawić się w styczniu na półkach sklepowych. Dodam, że Archipelag ma nad nią patronat, co cieszy mnie podwójnie. Literatura skandynawska ma w sobie niezwykły urok i czar, który przyciąga mnie niezmiennie od już dłuższego czasu i nie sądzę, by to się zmieniło. Powieść Ragde wpisuje się w ten obraz i polecam ją miłośnikom książek obyczajowych i dramatów rodzinnych.

Tytuł: Ziemia kłamstw
Tytuł oryginału: Berliner Poplene
Autor: Anne B. Ragde
Tłumaczenie: Ewa Bilińska
Wydawnictwo: Smak Słowa, 2010
Ilość stron: 288
Moja ocena: 5/6

W poszukiwaniu całości

Ostatnio mam szczęście do naprawdę dobrych książek, takich, po których wrażenie pozostaje na długo. Myślałam, że po „Odkryciu nieba” Muslicha przez dłuższy czas nic tej książki nie pobije. Jednak na fali mojego niesłabnącego zauroczenia literaturą skandynawską sięgnęłam po „Półbrata” Larsa Saabye Christensena – zobaczyłam gruby tom na bibliotecznej półce oddając inną książkę i nie mogłam się opanować, choć szłam tam z mocnym postanowieniem niewypożyczania niczego nowego, skoro w domu nie ma już miejsca na nieprzeczytane książki. I bardzo się cieszę, że nie udało mi się powstrzymać (a też i jakoś wiele energii w tę walkę ze sobą nie włożyłam), bo „Półbrat” to póki co najlepsza książka, jaką przeczytałam w tym roku, mimo że bardzo dobrych i świetnych było wiele.

Zacznijmy od tego, że historia toczy się w Norwegii i jest sagą rodzinną widzianą oczami Barnuma – najpierw chłopca, a potem młodego mężczyzny obdarzonego wielką wyobraźnią, przenikliwym spojrzeniem i jak się z czasem okazuje, talentem do pisania. Główna oś fabularna zawiązuje się na kilka lat przed narodzinami Barnuma, w dzień zakończenia II wojny światowej. Także w dalszej przeszłości miały miejsce wydarzenia, które wpłynęły zasadniczo na tę duńsko-norweską rodzinę i nadały tor jej losom. Tor, jak to często w literaturze skandynawskiej bywa, od którego niełatwo jest uciec, o ile w ogóle ucieczka od fatum ciążącego nad rodziną jest możliwa. Nie oznacza to jednak, że czytelnik może przewidzieć losy głównego bohatera – kręta ścieżka, jaką podąża Barnum pełna jest niespodzianek, choć to i tak nie jest najistotniejsze – nie o akcję tu bowiem chodzi. Mimo nieprawdopodobnych niekiedy wydarzeń, to spostrzeżenia chłopaka, relacje między ludzkie i ulotny klimat tak charakterystyczny dla literatury z tego rejonu świata, którą miałam przyjemność poznać, nadają książce uroku i głębi. Ta atmosfera to delikatna mieszanka smutku i mroku z romantyzmem, ironicznym humorem i bardzo dogłębnym choć pozostawiającym niedopowiedzenia portretem psychologicznym postaci.

„Półbrat” opiera się na niepełności, niedokończeniu, połowiczności. Mimo kilku niezwykle ważnych ludzi w życiu Barnuma, centralną postacią jest dla niego przyrodni brat, Fred. Tajemniczy starszy chłopak stanowi punkt odniesienia, ukochanego wroga, wzór do naśladowania i przekleństwo w jednym. Barnum tak mocno go kocha, jak mocno chciałby, żeby Fred znikł z jego życia, które wtedy miałoby szansę potoczyć się normalnie. Jego historia jednak dotkliwie wydaje się być jedynie połową opowieści ważniejszej, druga połowa znajduje się w rękach jego brata i tylko znając obie części chłopcy a potem mężczyźni, a wraz a nimi czytelnik, mają szansę zrozumieć w pełni to, co się wokół nich dzieje, a wreszcie siebie samych. Ta relacja między braćmi jest jedną z najtrudniejszych i najpiękniejszych, o jakich czytałam, a jestem wyczulona na tym punkcie.

O „Półbracie” można pisać długie artykuły, to książka tak obfita w treści, znaczenia, symbole. Galeria postaci zachwyca, nie pozwalając o nich zapomnieć na długo po odłożeniu książki. Język Christensena to kolejny atut powieści – początkowo może minąć trochę czasu, zanim czytelnik przyzwyczai się do sposobu pisania – bez jasno wyróżnionych dialogów, z długimi zdaniami. To jednak kwestia chwili, potem spokojnie można czerpać wielką przyjemność z obcowania z tak pięknym stylem. Mnie zachwyciła spostrzegawczość, a przede wszystkim umiejętność ujęcia w słowa ludzkich uczuć, refleksji nad życiem i jego sensem. Nie ma tu banałów, nie ma pójścia na łatwiznę w ograne schematy, nawet jeśli treść pozostaje uniwersalna.

Po skończonej lekturze nasunęła mi się myśl, że to książka głównie o poszukiwaniu miłości i nie chodzi tu jedynie o miłość romantyczną. Samotnie jesteśmy rozszczepieni, połowiczni i żeby choć na chwilę zaznać pełności, potrzebujemy tej drugiej osoby. Miłość może wyniszczać, doprowadzić do upadku i bólu, ale niesie w sobie nadzieję, dlatego warto próbować i ryzykować. Już nawet pisząc te słowa wiem, że to jedynie jedna z wielu interpretacji i jedno z wielu przesłań, jakie „Półbrat” ze sobą niesie. To książka, do której można wracać wiele razy i, jestem tego pewna, za każdym razem znaleźć dla siebie coś nowego. Dlatego mam wielką nadzieję na wznowienie „Półbrata” (oby z ładniejszą okładką), bym mogła go sobie zakupić i móc się jeszcze wielokrotnie nim cieszyć. Na Allegro książka osiąga zawrotne sumy, więc może któreś wydawnictwo skusi się na jej ponowne wydanie… Oby. Dla mnie „Półbrat” jest prawdziwym odkryciem i myślę, że to wrażenie szybko się nie zatrze.

Tytuł: Półbrat
Tytuł oryginału: Halvbroren
Autor: Lars Saabye Christensen
Tłumaczenie: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo: Świat Literacki
Ilość stron: 748
Moja ocena: 6/6

Mały podróżnik na fiordach

Jak już kilkakrotnie wspominałam na blogu, ze wszystkich krajów skandynawskich od dłuższego czasu to Norwegia jest na pierwszym miejscu mojego prywatnego rankingu (wyprzedziła znajdującą się tam swego czasu Finlandię). Nie miałam okazji się tam znaleźć i pewnie w najbliższej przyszłości nie będę miała takiej możliwości (nie planuję, ale kto wie?). Mocno mnie tam jednak ciągnie i książki norweskie bądź o Norwegii automatycznie przesuwają się górę mojej niekończącej się listy książek do czytania. Aldona Urbankiewicz spisała swoje wspomnienia z podróży o Norwegii łącząc je z dziennikiem kolejnej wyprawy do tego pięknego kraju. Ta druga podróż jest niezwykła o tyle, że Aldonie i jej partnerowi towarzyszy ich malutki synek, Mikołaj.

Misiek ma czternaście miesięcy i wszelkie przypadłości dziecka w tym wieku. Jego rodzice postanowili jednak, że zamiast potraktować dziecko jako problem, który na zawsze przeszkodzi im w spełnianiu marzeń, mogą te marzenia spełniać razem. Nie było łatwo, postanowili się jednak nie poddawać, za motto obierając słowa Monteskiusza, że „rodzice zaszczepiają dzieciom nie swoją inteligencję, lecz przede wszystkim swoje namiętności”, a także mądrość, że na drodze do realizacji snów nierzadko największą przeszkodą są własne ograniczenia marzącego i przeszkody, które sam sobie stawia. Wynajęli więc campera, spakowali do niego połowię mieszkania i wyruszyli z Mikołajem do ukochanej Norwegii. Odtąd relacja z podróży i opisy tego skandynawskiego kraju przeplatają się z refleksjami na temat podróżowania z tak małym dzieckiem oraz macierzyństwa w ogóle.

Idea podróżowania z dziećmi jest mi bliska, choć póki co raczej w teorii. Sama nie chciałabym kiedyś rezygnować ze swoich pasji, a raczej włączyć w nie nowego członka rodziny. Odkąd kiedyś natrafiłam na portal Mały podróżnik jestem głęboko przekonana, że jest to możliwe i choć niełatwe, ryzyko niewielkie w porównaniu z możliwymi plusami takiej decyzji. Wydanie książki Urbankiewicz ogromnie mnie ucieszyło, jest to dowód na to, że coraz więcej osób myśli podobnie, a wydaje mi się to cenną perspektywą, zwłaszcza w odniesieniu do dzieci, które z pozycji ciężaru niszczącego młodość rodziców mogą „awansować” do towarzysza, który podróżowanie ubogaca, a na pewno urozmaica. Tak jest i w przypadku małego Miśka, o czym zabawnie i obrazowo pisze jego mama. Opisy samej Norwegii są na tyle sugestywne, że ma się ochotę od razu wskoczyć w samochód czy inny środek transportu i tam jechać. Do opisów jednak nie pasuje drugi człon tytułu książki – wygląda na to, że tanie podróżowanie w Norwegii nie jest specjalnie możliwe. Generalnie książka w moim odczuciu ma niewiele wspólnego z typowym poradnikiem, choć oczywiście z podróżniczej relacji można zebrać wiele cennych wskazówek lub pomysłów do wprowadzenia we własnym podróżowaniu z maluchem, a nawet we dwójkę bądź samotnie.

Wszystko to brzmi niemal idealnie, jednak z żalem przyznaję, że zachwyciła mnie głównie sama idea podróży, w jaką udała się Aldona Urbankiewicz z rodziną. Owszem, książeczka wydana jest uroczo, zdjęcia są naprawdę bardzo ładne, Norwegia olśniewa, a jednak… Gdybym przeczytała treść zawartą w „Z Miśkiem w Norwegii” na blogu autorki, nie miałabym zastrzeżeń. Kiedy jednak dostaję coś w formie książkowej, moje wymagania natychmiast rosną. Poprawność stylu to trochę za mało, a szczerość i bezpośredniość niekoniecznie muszą nadrabiać braki. Biorąc pod uwagę entuzjazm, z jakim się za tę niewielką objętościowo książeczkę zabrałam, moją sympatię dla Norwegii i uznanie dla podróżowania z małym dzieckiem – powinnam mieć trudności w oderwaniu się od lektury aż do jej skończenia. Mimo że czytałam ją w dość długiej autobusowej podróży, robiłam sobie przerwy, bo książka zwyczajnie mnie chwilami nużyła. By napisać książkę o podróży nie wystarczy jej w moim odczuciu odbyć – trzeba jeszcze umieć o niej opowiedzieć. Tu niestety zabrakło mi tej swady, zdolności gawędziarskich lub zapadającego w pamięć opisywania widzianej rzeczywistości. Być może kolejne książki (w przygotowaniu jest już druga część, „Z Miśkiem w Portugalii”) będą pod tym względem lepsze.

Średnia plusów i minusów wskazuje książkę niezłą, która mogła być naprawdę fascynująca, ale niestety zabrakło jej tej „iskry”. Nie zmienia to faktu, że Aldona Urbankiewicz wydała mi się osobą sympatyczną i życzę jej jak najwięcej spełnionych marzeń i wspaniałych podróży z coraz starszym Miśkiem. Jednak po kolejną książkę jej autorstwa nie sięgnę. Chyba że kiedyś z własnym maluszkiem postanowię wybrać się do Portugalii…

Tytuł: Z Miśkiem w Norwegii
Autor: Aldona Urbankiewicz
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Ilość stron: 268
Moja ocena: 4-/6

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka.

Fascynacja mordercą w norweskim wydaniu

Postanowienia postanowieniami, a rzeczywistość nie zawsze daje się nagiąć do aktualnych zachcianek, w tym wypadku był to czas na opisanie przeczytanych przeze mnie ostatnio książek, a wbrew pozorom zdążyłam już trochę poczytać. Dziś po raz ostatni poszłam do starego miejsca pracy, tym samym kończąc uciążliwe zamykanie spraw i mocno stresujący okres (przede mną nowa praca, więc jak będzie z czasem – ciężko stwierdzić), nadrobiłam trochę zaległości w pisaniu listów, a przeczytanie książki pozostawione bez komentarza kłują mnie w oczy niczym wyrzuty sumienia. Zacznę odrobinę niechronologicznie, jednak po przeczytaniu „Nocy profesora Andersena” Daga Solstada układam sobie w głowie swoje zdanie na temat tej książki i muszę przyznać, że nie jest to łatwe zadanie. A jak wiadomo, takie lektury należą do tych najbardziej intrygujących.

Dag Solstad to pisarz budzący kontrowersje swoimi książkami, o czym dowiedzieć można się ze wstępu przygotowanego przez panią tłumaczkę. Tak samo jak w przypadku innych pozycji wydanych przez Smak Słowa, które miałam przyjemność czytać, wstęp jest jednym z najmocniejszych punktów książki – interesujący, bez psucia przyjemności w poznawaniu fabuły opisujący główne motywy, na które warto zwrócić uwagę czytając. Zastanawiam się, czy nie lepiej jeszcze byłoby umieszczać tego typu komentarze w posłowiu, aby nie sugerować czytelnikowi, którym torem mogłyby (nie chcę tu używać słowa „powinny”) zmierzać jego myśli podczas lektury. Na koniec jednak byłoby to fantastycznym dopełnieniem całości. W przypadku „Nocy profesora Andersena” krótki tekst Doroty Polskiej zawierający jej (tak myślę) interpretację zachęca do czytania i narobił mi dużo smaku na czytanie.

Opis na okładce i początek „Nocy…” sugeruje, że będziemy mieć do czynienia z kryminałem – oto samotnie spędzający Wigilię profesor Andersen obserwuje rozświetlone okna z budynku naprzeciwko. W jednym z nich dostrzega młodą kobietę, co nasuwa mu na myśl pozytywne refleksje. Niestety, urok chwili szybko zmienia się w koszmar – za kobietą pojawia się młody mężczyzna i na oczach Andersena dusi swoją towarzyszkę. Przerażony obserwator chowa się w cień zasłony i sięga po słuchawkę, aby zadzwonić po policję, jednak… odkłada ją bez wykonania obywatelskiego obowiązku. Od tej chwili jego spokojne i poukładane życie zmienia się w pasmo wyrzutów sumienia i prób zrozumienia własnej psychiki, które łączą się z refleksją na temat ludzkiej pamięci, sensu tworzenia i studiowania literatury, aż wreszcie – charakterystyką norweskich pięćdziesięciolatków żyjących w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Choć motyw tajemniczego mordercy, który przyprawia Andersena o niepokojącą fascynację przemieszaną z lękiem i ciekawością, rozmywa się w połowie książki, wraca jednak pod koniec, wywołując przyjemny dreszcz. Sam finał jednak nieco mnie rozczarował. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Solstad do niewielkiej objętościowo książki chciał na siłę wtłoczyć zbyt dużą liczbę tematów, żadnym z nich nie zajmując się jednak dogłębnie, upraszczając je, a przede wszystkim streszczając lub skracając tok myślowy bohatera. To, co wydawało się być nową odsłoną dylematu w skali „Zbrodni i kary” końcem końców wypadło blado.

Styl Solstada jest ciekawy, autor używa ładnego języka, pisząc długie, lekko chaotyczne zdania. Lubię taki rodzaj pisania, choć muszę przyznać, że wolę, gdy tego rodzaju wywody pochodzą z głowy bohatera, zahaczają o strumień świadomości, nie przeszkadza mi wtedy pewna histeryczność, która nierzadko łączy się z wyrzucaniem z siebie myśli jedna za drugą. Kiedy jednak pozwala sobie na to trzecioosobowy narrator – czuję się dziwnie. Beznamiętne opowiadanie, liczne powtórzenia i charakteryzowanie po raz wtóry pokolenia Pala Andersena w pewnym momencie podziałało na mnie nużąco.

Nie mogę odmówić Solstadowi talentu, nie mogę nie przyznać, że „Noc profesora Andersena” jest książką ciekawą i zajmująco, niestety nie trafiła ona jednak w mój gust. Może czas i nastrój nie był odpowiedni, jednak po inne dzieła norweskiego autora nie sięgnę, wybierając innych skandynawskich pisarzy. Nie chcę jednak zniechęcać Was do czytania „Nocy…”, która zbiera same pozytywne recenzje i niewątpliwie jest książką godną uwagi. Przekonajcie się sami, czy dacie się porwać surowemu urokowi tej prozy.

Tytuł: Noc profesora Andersena
Tytuł oryginału: Professor Andersens natt
Autor: Dag Solstad
Tłumaczenie: Dorota Polska
Wydawnictwo: Smak Słowa , Listopad 2010
Ilość stron: 112
Moja ocena: 3+/6

Bardzo dziękuję wydawnictwu Smak Słowa za udostępnienie mi książki do recenzji.

Książka przeczytana w ramach wyzwania:

Podróż z szamanem

Czy wiecie, co to jest joik? To pradawny śpiew Saamów, zwanych przez nas Lapończykami. Ludowe pieśni, których dotyczą joiki stanowią istotną tradycję, a współcześnie sama umiejętność joikowania jest ważnym elementem saamskiej tożsamości kulturowej. Istnieją joiki z zamierzchłych czasów, sprzed czasów chrześcijańskich, wciąż mogą jednak powstawać nowe, przychodzić do śpiewającego, na co on sam nie ma dużego wpływu. Śpiew ten jest bowiem przejawem magii, obecnej w życiu Saamów na każdym kroku. O przedstawicielu tej północnej ludności opowiada pełna sił nadprzyrodzonych książka „Podróż na dźwiękach szamańskiego bębna” autorstwa Ailo Gaupa, Norwega saamskiego pochodzenia. Gaup tworzy poezję i prozę, wykorzystując bogactwo lapońskiej mitologii oraz kultury. W dużej mierze opiera się też na joikach, wkładając je w usta swoich bohaterów lub ich samych umieszczając jak gdyby w treści klasycznych joików. Autor jest szamanem, co również mocno odbija się w treści „Podróży…”.

Zarys akcji jest dość prosty – we śnie Jon widzi szamański bęben, który wnika w jego ciało. Uznaje to za znak, że musi taki bęben odnaleźć, bo to jemu się on należy. Pamięta z dzieciństwa spędzonego w saamskiej osadzie sytuację, w której był świadkiem używania szamańskiego bębna, teraz jednak czuje się odcięty od swoich korzeni i lapońskiej kultury. Od lat mieszka w dużym mieście, pracuje jako dziennikarz, nie ma rodziny. Podróż po bęben, w którą wyrusza, początkowo ze swoją ukochaną Leną, następnie sam, jest więc drogą nie tylko w fizycznym, ale i duchowym – w głąb siebie, tradycji swojego ludu, wierzeń i przeszłości. Tym samym Jon staje się alter ego autora, który tuż po urodzeniu wśród Saamów został oddany do domu dziecka na południu Norwegii, gdzie dorastał i później pracował jako dziennikarz. Duchowa przemiana, którą przeszedł miała charakter mistyczny, nie tylko bowiem zajął się propagowaniem kultury saamskiej, ale został również praktykującym szamanem. Jon przechodzi podobną drogę, w której motyw poszukiwania własnej tożsamości miesza się z lapońskimi wierzeniami i opowieściami o bohaterach z dawnych wieków oraz wszechobecnymi joikami, które okazują się być prawdami o funkcjonowaniu świata i przeszłości. Z tekstu wyłania się świat pełen przyrody i magii, gdzie nawet kamienie mają w sobie ducha, duchy opiekuńcze spotkać można na każdym kroku, a magia stanowi część życia codziennego, choć nie jest to magia w najpowszechniejszym tego słowa znaczeniu (nikt tu nic nie wyczaruje, nie przeniesie z miejsca na miejsce bez użycia rąk itd…). Wchodząc w tę rzeczywistość czytelnik powinien przestać się czemukolwiek dziwić i rzeczywiście, po kilkunastu stronach pojawiające się ogromne zwierzęta, szamani służący złu, pojawiające się znikąd duchy lub ludzie – wszystko zaczyna być logiczne i nie pozostawiające pytań. Gaup przede wszystkim wydaje się być poetą i to także czuje się w jego utworze.

A jednak, mimo wszystkich tych pozytywnych elementów, książką nie byłam zachwycona. Podobała mi się i lektura była przyjemna, jednak zabrakło mi w niej głębi, której ja poszukiwałam. Zdaję sobie sprawę, że to specyficzna literatura, magiczny świat mnie uwiódł, ale zabrakło mi wiarygodnej charakterystyki bohatera w obliczu jego przemiany. Jon chce zdobyć bęben, uważa, że prawnie mu się należy, jednak wydaje się nim kierować głównie rządza uznania i posiadania, ekscytuje się własną pozycją i sekretnym imieniem, mniej dostrzegając ludzi wokół. Swoją partnerkę traktują moim zdaniem źle, jest ogólnie antypatyczny. Niechęć do głównego bohatera przeszkadzała mi w lepszym odbiorze książki. Podejrzewam, że to wyłącznie kwestia upodobań, bo do tej pory nie spotkałam się z narzekaniem na tę postać. Mnie dużo bardziej do gustu przypadła Lena i cieszyłabym się z większej ilości fragmentów o niej.

W rozmowach ze znajomymi Jona i Leny poruszane są zagadnienia związane z problemami, z jakimi boryka się saamska społeczność, zepchnięta na margines i źle traktowana przez rządową politykę. Jeden z bohaterów zauważa:

Chcą, abyśmy grali w ich grę. Wtedy są pewni, że przegramy. Musimy grać we własną grę. Dopiero wtedy coś stworzymy. (s. 140)

Potrzeba odrodzenia się kultury saamskiej i sprzeciw przeciwko odrzuceniu własnych korzeni są wielokrotnie podkreślane i stanowią pewnego rodzaju manifest powieści. Kultura saamska jest mocno osadzona w przeszłości, która stanowi nierozerwalną jedność z teraźniejszością i wpływa zasadniczo na przyszłość. Wierzenia, duchy opiekuńcze, dawni bohaterowie – wszystko to nie znika w mrokach dziejów, ale funkcjonuje w saamskiej codzienności, podsycane magią przyrody dookoła.

Naród bez przeszłości jest narodem bez przyszłości. (s. 178)

Miałam jednak wrażenie, że autor chcąc przeforsować swoje spojrzenie, robi to w sposób dość jednostronny, zakładając pewne normy, nie wgłębiając się jednak w życie ludzi i wybory, jakie nimi kierują. Czy można wymagać od młodych ludzi jasnego określenia się i odcięcia od kuszącej nowoczesności, którą trudno jednak pogodzić z saamską rzeczywistością? Czy pokonanie złego szamana gwarantuje koniec problemów? Nie twierdzę, że takie wnioski wysnuwa ze swojej powieści autor, ja jednak myślałam o nich po zakończeniu lektury. Wspaniały temat nie został w moim odczuciu w pełni zgłębiony. Niemniej jednak polecam tę książkę jako interesujące spotkanie z kulturą, o której wciąż większość z nas wie mało (a przynajmniej tak mi się wydaje na podstawie własnych obserwacji).

Tytuł: Podróż na dźwiękach szamańskiego bębna
Tytuł oryginału: Trommereisen
Autor: Ailo Gaup
Wydawnictwo: Słowo/Obraz Terytoria
Ilość stron: 252
Moja ocena: 4/6

Lofoty z ostatnimi wikingami

Dziwny czas ostatnio nastał w moim życiu, pełen zmian, wielkich nadziei, męczących zawodów, przyzwyczajania się do nowych warunków, które miały być inne – ale z braku wyboru póki co pozostać muszą takie, niesatysfakcjonujące w pełni, ale przynoszące pewne korzyści. W biegu, w autobusie i potem wieczorem, na spokojnie i bez energii na wiele więcej, czytałam „Ostatniego wikinga” Johana Bojera, dziwiąc się sobie chwilami, że zamiast dać ponieść się jednemu z intrygujących mnie tytułów czekających na półce, tkwię w lekturze historii lofockich rybaków. I zastanawiając się, czy to aby nie jest strata czasu, dochodziłam do wniosku, że niech sobie temat mojej lektury brzmi jak chce, wciągnęłam się w losy załogi „Foki”, czuję na twarzy morską sól, podmuch mroźnego, północnego wiatru, słyszę skrzypienie drewnianego pokładu i otaczający zewsząd rybaków zapach wątłuszy i śledzi. I właśnie ta mieszanka działa na mnie zadziwiająco kojąco dla mnie samej, uspokaja i wycisza. Na piętnaście minut jazdy autobusem przenosiłam się w inny świat, pomagający mi natychmiast oddalić się od irytujących problemów rzeczywistości. A przecież nie każda książka taką przyjemność zapewnia!

O czym opowiada „Ostatni wiking”? Nie jest to historia północnych wojowników, ale norweskich rybaków i chłopów, zamieszkujących małą nadmorską wieś. Czytelnik zapoznaje się z garstką bohaterów, którzy w ten czy inny sposób związani są z corocznymi połowami na Lofotach. Maria wychowała się w łagodnych dolinach i nienawidzi fal rozpryskujących się o skały. Morze to dla niej niebezpieczne bóstwo zabierające mężczyzn, nie pozwalające jej wierzyć w dobrego Boga, którego potrafiła czcić w spokojnej, przyjaznej człowiekowi dolinie. Maria nie chce jednak żyć bez ukochanego męża, Kristavera, który z morzem i rybactwem związany jest od dzieciństwa, tej zimy pogłębiając jeszcze ową więź poprzez zakup łodzi o nazwie „Foka”. Tego roku po raz pierwszy ma także zabrać w morze najstarszego syna, Larsa. Lars mimo poważnego wieku szesnastu lat, wciąż nie potrafi zdecydować się między rybactwem a nauką, do której ma predyspozycje. Kocha czytać i choć morze nęci go, marzenia co i rusz biegną ku dalszym studiom historii, roznosi go ciekawość świata. Zdaje sobie sprawę, że to nie tylko wybór między morzem, a lądem, ale także między ojcem i matką. Inni mieszkańcy wsi również przypatrują się morzu z mieszaniną fascynacji i niepewności jutra. Kaleas Gomon, któremu przypisywane jest każde nieślubne dziecko w okolicy, ma do wyżywienia starego, ślepego ojca oraz młodą, niekonfirmowaną jeszcze siostrzyczkę. Inni rybacy również posiadają rodziny, z którymi łączą ich różnorakie stosunki, połów jednak wydaje się niezbędny do przeżycia kolejnego roku. Nikt nie obiecuje jednak, że rybak powróci z rybami i pieniędzmi, co roku ktoś zostaje na Lofotach i wiedzą o tym czekające rodziny. Tylko na Jakuba, dowódcę „Morskiego Kwiatu” nie czeka nikt, jego domem i rodziną jest bowiem jego własny statek. Zbliża się zima i z dnia na dzień wioskę opuszcza większość mężczyzn, kierując swe łodzie ku Lofotom. Tam rozpocznie się ciężkie życie, pełne ryzyka i nieprzewidzianych zwrotów akcji, przetykane chwilami nieróbstwa wymuszonego brakiem ryb. Jeśli komuś wydaje się, że rybactwo to zajęcie spokojne, pełne wyciszonych ludzi – powinien przeczytać „Ostatniego wikinga”. Chwilami to walka na śmierć i życie, zwłaszcza, kiedy przeciwko rybakowi staje nie jego kolega po fachu, ale wielki przemysłowy okręt rybacki, zagarniający dla siebie całą zdobycz. Wtedy z człowieka wychodzą najpodlejsze instynkty, w obronie tego, co uważa za swoje gotów jest nawet zabić. Innym razem to braterstwo bierze górę i człowiek zdolny jest do poświęcenia życia, ratując swoich towarzyszy.

Dość zaskakujące jest podejście samego autora do swoich bohaterów. Początkowo ma się wrażenie, że to jedna wielka apoteoza rybaków, ostatnich norweskich wikingów, nieustraszonych i zwycięskich. Narracja bywa jednostronna, zwłaszcza przy okazji spotkań bohaterów z mieszkańcami Północy, którzy ustępują Kristaverowi i jego znajomym niemal na każdym polu. Na początku kobiety wydają się być jedynie tłem dla swoich wspaniałych mężczyzn, a treść wyłącznie radosną historią o mężnych rybakach podporządkowujących sobie morską toń. Stopniowo jednak obraz zaczyna się komplikować, kiedy Bojer delikatnie dodaje nowe głosy, pokazuje mroczne strony swoich bohaterów (choć nie krytykuje ich i zdaje się unikać ocen). Morze staje się coraz mniej przyjazne ludziom, mrok wdziera się w opisywane przygody, aby wreszcie zaskoczyć smutną wymową całości, pozbawioną nadziei i radości. Wtedy nagle okazuje się, że Bojer napisał książkę o minionej epoce, o ludziach, których już nie ma i świecie bezpowrotnie straconym wraz z wieloma swoimi wartościami. Nie trudno wtedy wybaczyć przymykanie oczu na wady rybaków, pobłażliwość w stosunku do ich nieodpowiedzialnych niekiedy zachowań – z tego obrazu wyziera bowiem tęsknota za tym, co minione i głęboka melancholia, której zdecydowanie się nie spodziewałam czytając początkowe rozdziały. Dalsze wydarzenia wycisnęły mi nawet łzy z oczu, na sam koniec pozostawiając mnie z poczuciem straty i bolesnego przemijania świata, który kiedyś dla grupy ludzi był wszystkim.

Choć przyznaję, że „Ostatni wiking” to kolejna lektura, do której sięgnęłam powodowana skandynawskim wyzwaniem i inaczej raczej nie miałabym szans na jej poznanie, to cieszę się, że w ten przypadkowy sposób poznałam najsłynniejszą książkę Bojera. Powieść pozytywnie zaskoczyła mnie swoim rozwiązaniem, dużą dawką melancholii oraz przybliżeniem zwyczajów norweskich wieśniaków i rybaków. Skomplikowana relacja między Kristaverem a jego żoną, choć jedynie zaznaczona, nie pozostawiła mnie obojętną. Autorowi udała się także postać Larsa, miotana dylematami i przeżywająca pierwszą miłość. Szkoda, że autor nie skoncentrował się bardziej na psychologii bohaterów, ale też i nie miałam na to większych nadziei. Książka okazała się być miłym zaskoczeniem i dobrym lekarstwem na stresy. Wciąż myśląc o niej czuję na twarzy zimny i słony podmuch wiatru…

Tytuł: Ostatni wiking
Tytuł oryginału: Den siste viking
Autor: Johan Bojer
Wydawnictwo: Poznańskie, 1972
Ilość stron: 250
Moja ocena: 4/6

Norweskie lato i zima

Skandynawia to jedna z krain zajmujących szczególne miejsce w moim sercu, choć nigdy tam nie byłam – jak i na pozostałych obszarach szczególnie oddziałujących na moją wyobraźnię. Do niedawna Skandynawia przegrywała właściwie tylko z Japonią, po drodze jednak zainteresowałam się wieloma krajami Dalekiego Wschodu i moja fascynacja Bliskim Wschodem rozrosła się do rozmiarów zaskakujących mnie samą. Północne kraje nie zostały jednak przeze mnie zapomniane, a wśród nich zawsze najbliższa mi była Norwegia. Utożsamiałam ją z tym, co w Skandynawii najmocniej mnie pociąga – obłędna przyroda, wielkie przestrzenie, fiordy, miasta o wyglądzie i charakterze małych miasteczek. Mroźne zimy i upalne lata o nieruchomym powietrzu znane mi z kart książek. I choć zdaję sobie sprawę, że Norwegia jak i każde inne państwo zaliczane w poczet krajów skandynawskich to nie tylko ten pocztówkowy widoczek, poza który staram się wyjść dzięki książkom, to jednak mam świadomość, że w pełni zrozumiem to wreszcie się tam w przyszłości wybierając. Póki co jako środek transportu muszą wystarczyć mi książki, dlatego z entuzjazmem zgłosiłam się do udziału w wyzwaniu Kraje nordyckie. Pierwszą książką, jaką w jego ramach przeczytałam było „Kradnąc konie” Pera Pettersona i był to strzał w dziesiątkę – idealna inauguracja skandynawskiego czytania.

Fabuła toczy się w Norwegii, w dwóch płaszczyznach czasowych. Trond w wieku sześćdziesięciu lat zamieszkuje w norweskich lasach. Wprawdzie jego nowy dom znajduje się nieopodal wsi, jednak blisko mu do pustkowia. Mężczyzna dobrowolnie i świadomie wybiera samotność, marzy o spokojnej egzystencji z samym sobą, chwilami jedynie tęskni za rodziną, o czym uświadamia sobie dopiero w momencie, kiedy rodzina sama o sobie przypomni. Jest mroźna zima, utrudniająca egzystencję śnieżycami i problemem ogrzewania, Trond jednak znajduje przyjemność w samodzielnym radzeniu sobie, starając się wykorzystać każdą chwilę i zapełnić ją wartościowym zajęciem. Ironicznym zrządzeniem losu okazuje się jednak, że jego jedyny bliski sąsiad jest jego dawnym znajomym z czasów, gdy wraz z ojcem spędzali lato w norweskich lasach. Wspomnienia Tronda przenoszą czytelnika w upalne lato, gdzie bohater ze swoim najlepszym przyjacielem, czy raczej osobą powoli się nim stającą, idzie kraść konie. Pada umówione hasło i Trond błyskawicznie jest gotów do wymarszu, przemierzają uśpiony jeszcze las w kierunku pastwiska najbogatszego człowieka w okolicy. Wydarzenie to, pozornie błahe, bo nie zmierzające do prawdziwej kradzieży, stanowi punkt wyjścia do całej lawiny zdarzeń, która powoli, czasem jak gdyby mimochodem, zmienia i kształtuje życie i postać Tronda. Piętnastoletni chłopak poznaje smak wolności, znaczenie przyjaźni i odwieczną prawdę o tym, że niełatwo jest poznać drugiego człowieka i nawet bliska nam osoba posiada swoje tajemnice i życie, choćby wewnętrzne, o którym możemy nie mieć bladego pojęcia. Trond poznaje wycinek prawdy o swoim ojcu, przechodząc całą gamę uczuć względem niego, aż uczy się, że nie znając całości historii ryzykownie jest oceniać drugiego człowieka. „Kradnąc konie” to opowieść o dojrzewaniu i podejmowaniu cichych, acz niezwykle ważnych decyzji określających nie tylko przyszłe wydarzenia, ale i kształtowanie się własnego charakteru. Bez moralizatorstwa i silenia się na sentencjonalność, Petterson wkłada w usta swoich bohaterów wiele celnych uwag na temat życia, niekiedy dość niewygodnych, bo wymagających wysiłku i braku użalania się nad sobą.

Spotkałam się z wieloma słowami krytyki odnośnie stylu Pettersona w tej powieści, o akcji, w której nic się nie dzieje i braku emocji. Ja odebrałam „Kradnąc konie” zupełnie inaczej. Owszem, narracja jest niespieszna, refleksyjna i nastawiona na odmalowanie tła dziejących się wydarzeń, zyskując dzięki temu impresjonistyczne walory. Każdą stronę przewracałam z prawdziwą przyjemnością, delektując się stylem, dla mnie była to jedna z książek, które czyta się nie tylko dla zajmującej fabuły, ale dla samej przyjemności czytania. Petterson potrafi niezwykle sugestywnie opisać lasy i inne miejsca, w których znajdują się bohaterowie, dokładnie widziałam chatę Tronda i jego ojca, a potem zaśnieżony domek w oddaleniu od innych ludzkich siedzib. Sposób opisu uczuć emocji, których w książce pełno, odpowiadał mojej wrażliwości i przeżywałam niepewność i emocje targające bohaterami. Prawdą jest jednak, że Petterson nie pisze o tym wprost, niekiedy wyczytać je można tylko z wydarzeń, w których bohaterowie biorą udział, co nie każdemu może pasować (piszę to absolutnie bez jakiegokolwiek wartościowania). Do mnie styl Pettersona przemówił i odnalazłam się w nim bez problemu, fundując sobie tym samym przyjemne godziny spędzone na lekturze. „Kradnąc konie” ma w sobie atmosferę mojej wymarzonej Norwegii, jest sprawnie skonstruowaną powieścią o przemijaniu i czasie w ogóle, refleksyjną historią o akceptacji siebie i świata. I choć może pozostawić niedosyt, bo czytelnik wciąż jest na etapie, kiedy życie i przeznaczenie nagina dla własnych potrzeb, to przynosi wiele czytelniczej satysfakcji. Polecam gorąco.

Tytuł: Kradnąc konie
Tytuł oryginału: Ut og stjœle hester
Autor: Per Petterson
Wydawnictwo: WAB, 2008
Ilość stron: 284
Moja ocena: 5/6