Archiwum

Posts Tagged ‘mongolia’

Mongolia pod żaglami

Mongolii nie da się „zwiedzać” ani tym bardziej „zaliczać”, w Mongolii po prostu się „jest”. Doświadcza się jej, poznaje, smakuje. Od jej stepowych i pustynnych mieszkańców nie należy wymagać zbytniej punktualności czy pośpiechu, czas jest w tamtych warunkach sprawą umowną.

Mongolia mnie przyciąga. Znam ją tylko z książek, filmów i zdjęć, ale wzrusza mnie sam widok kadrów, czuję się tak, jak gdybym już kiedyś chodziła po tamtych stepach, widziała pustynię Gobi. Dziwne to uczucie i mam nadzieję kiedyś naprawdę zobaczyć nad sobą bezkres błękitnego nieba w tym kraju stepów i koczowników. Podobno nigdzie indziej gwiazdy nie są nocą tak widoczne, dzięki czystości powietrza w bezchmurne noce widać je jak na dłoni. Jedyne co mnie odrobinę zniechęca to tamtejsza kuchnia. Oparta na mięsie a właściwie składająca się niemal w całości z produktów mięsnych i mlecznych, ze znikomą ilością warzyw. Przyszłoby mi więc chyba jechać z pokaźnych rozmiarów wałówką i gimnastykować się za każdym razem, by nikogo nie obrazić odrzucając oferowaną gościnność w postaci parującej wątroby czy innego fragmentu zwierzaka. Co ciekawe, bardzo popularne w Mongolii są… polskie surówki firmy Urbanek! W swojej książce „Żagle nad pustynią. Z wiatrem przez Gobi” Anna Grebieniow podaje nawet, że nazwa firmy stała się właściwie synonimem słowa „surówka” w języku mongolskim. W książce znajduje się więcej tego rodzaju ciekawostek dotyczących mongolskiej kultury i przyrody, a także porywających opisów piękna tego dość nieprzychylnego kraju i jego cudownie gościnnych mieszkańców.

Przede wszystkim jest to jednak opis niecodziennej podróży odbytej przez garstkę przyjaciół na żaglowozach przez pustynię Gobi. Przygoda zaczęła się już w 1978, kiedy Wojciech Skarżyński zainicjował pierwszą podróż tego rodzaju. Na dwóch napędzanych wiatrem pojazdach będących połączeniem trójkołowego wozu i żaglówki (jeden żaglowóz mieści jednego pilota oraz może przewozić pasażera w zamocowanej z boku siatce) polsko-mongolska ekspedycja przemierzyła pustynię. Blisko trzydzieści lat później na informacje o tamtej wyprawie natrafiła Ania Grebieniow, zainteresowana Mongolią podróżniczka. Efekt jej spotkania z „pionierem”, dwóch osób pełnych zapału, inspirujących się nawzajem, mógł być tylko jeden – zapadła decyzja o powtórzeniu wyczynu, w trzydziestą rocznicę podróży Polaków. Czytelnik towarzyszy przyszłym „żaglonautom” już od momentu powzięcia decyzji o wyprawie. Z ciekawością czytałam o przygotowaniach do wyjazdu, konstruowaniu żaglowozu Gobi-3 (Gobi-1 został pozostawiony w Mongolii po pierwszej podróży), szukaniu sponsorów i planowaniu trasy. Następnie trzon załogi wyruszył koleją transsyberyjską do Mongolii, a uczestnicy fragmentów podróży (Wojtek Skarżyński, brat Ani Bogdan i kilkoro innych znajomych bądź członków rodziny) miało dolecieć samolotem w odpowiednim czasie. Ducha przygody czuć na kartach książki już od pierwszej strony, a jest to dopiero preludium przed samą pustynną wyprawą.

Na „Żagle nad pustynią” składają fragmenty dziennika podróży pisanego przez Anię, jej relacja już z pewnej perspektywy czasu, wspomnienia pozostałych członków ekspedycji oraz mnóstwo informacji i ciekawostek dotyczących samej Mongolii. Nie zabrakło też opowieści Skarżyńskiego o pionierskiej wyprawie. Jej inicjator pracował wówczas jako rekonstruktor prehistorycznych zwierząt i do Mongolii podróżował właśnie na wyprawy paleontologiczne. Dzięki temu w książce znalazły się także informacje o polskich pracach wykopaliskowych na terenie Mongolii, a sami żaglonauci dali się porwać fascynującym opowieściom Skarżyńskiego i sami mieli nadzieję na odnalezienie szczątków pradawnego gada… Z szacunkiem wspomina też Skarżyński napotkanych przeszło trzydzieści lat temu Mongołów, ich codzienność i mentalność, która polskiemu podróżnikowi niezwykle przypadła do gustu. Niespieszący się ludzie, niezwykle gościnni i pogodni wydają się być wręcz ucieleśnieniem stepu. Zbliżone odczucia mają jego młodzi następcy – mimo że na step dociera nowoczesność i z niemal każdej jurty wystaje talerz anteny satelitarnej, mieszkańcy Mongolii się nie zmieniają, zachowując swe pozytywne cechy. Oczywiście „Żagle nad pustynią” to książka podróżniczo-przygodowa, nie ma w niej więc próby scharakteryzowania mongolskiego społeczeństwa z jego problemami. To jedynie barwna relacja o ludziach, których żaglonauci napotkali na swojej drodze.

Przyjemnie czyta się tę bogato ilustrowaną historię o podróży, determinacji i chęci spełniania marzeń. Znalazłam tam niejedną zupełnie nową dla siebie ciekawostkę, a opisy przyrody i krajobrazu przybliżają stepowo-pustynny kraj nie mniej, niż zdjęcia. Ania Grebieniow potrafi pisać i jest to duży komplement – dziś sporo jest wydawanych relacji z podróży młodych Polaków, niestety nie zawsze talent idzie w parze z inspirującymi pomysłami i podróżniczym doświadczeniem. Nawet niezwykle przeze mnie lubiana Kinga Choszcz w swojej pierwszej książce nie do końca radzi sobie z opisami. Gdybym miała natomiast szukać minusów… Cóż, sprawa szalenie indywidualna, ale książka mnie nie porwała. Biorąc pod uwagę, że „Żagle…” dotyczą Mongolii, po ich przeczytaniu powinnam zapłonąć natychmiastowym pragnieniem wybrania się w tamte miejsca. Tymczasem książkę przeczytałam z dużym zainteresowaniem, ale bez większych emocji. Nie zainspirowała mnie. Być może chodzi o środek transportu, może o dość mimo wszystko anonimowych podróżników… Nie mam pojęcia. Jest to więc sprawa osobistego odbioru i nie wpływa ona na fakt, że książkę polecam każdemu czytelnikowi interesującemu się Mongolią i podróżami. Sympatia do żeglowania liczy się na dodatkowy plus!

Tytuł: Żagle nad pustynią. Z wiatrem przez Gobi
Autor: Anna Grebieniow
Wydawnictwo: Bezdroża, 2011
Ilość stron: 240
Moja ocena: 4/6

„Czas Czerwonych Gór”, Petra Hůlová

Czas Czerwonych Gór

„Czas Czerwonych Gór” znalazł się na mojej liście książek do przeczytania od razu po tym, jak dowiedziałam się o jej istnieniu. Od dawna pociągała mnie Mongolia, wciąż dzika i niedostępna, a przy tym tak mało znana. Bardzo chciałam dowiedzieć się więcej o mongolskiej kulturze i zwyczajach, a dodatkową zachętę stanowił fakt, że „Czas Czerwonych Gór” to powieść obyczajowa, pokazująca zwykłe życie mieszkańców Mongolii i probująca wniknąć w ich mentalność. Ideałem byłaby tu książka napisana przez rodowitego Mongoła lub Mongołkę, ale debiutująca tą powieścią Petra Hůlová studiowała mongolistykę i dużo czasu spędziła w tym kraju, więc myślę, że można jej zaufać, kiedy pisze o realiach współczesnego stepu i Miasta Ułan Bator.

Mongolia w „Czasie Czerwonych Gór” to kraj nieprzystępny, porywający pięknem surowego krajobrazu, ale i przygniatający surowymi zwyczajami, brakiem poszanowania ludzkiej godności i ciężkimi realiami życia codziennego. Hůlová opowiada historię rodziny mieszkającej na stepie, a jej narratorkami są kobiety: trzy siostry oraz ich matka i córka jednej z nich. Ważnymi bohaterkami, pozostającymi jednak bez głosu w książce są babcia Dolgorma, uważana zwłaszcza po śmierci za wielką szamankę oraz czwarta siostra dziewcząt, zmarła we wczesnej młodości Magi. Dzaja, Nara i Ojuna, ich matka Alta, a także córka Dzai, Dolgorma, usiłują ułożyć sobie życie w nieprzychylnej Mongolii, przeżywają swoje małe radości, wielkie dramaty, są wykorzystywane, upokarzane, ale przede wszystkim usiłują zgłębić skomplikowane wzajemne relacje. To właśnie trudne związki rodzinne stanowią główny temat powieści i są jej najmocniejszym punktem, dzięki nim książka staje się uniwersalna i nie ogranicza się do fabularyzowanego zbioru opowiadań o mongolskiej kulturze. Bohaterki cenią sobie więzy rodzinne, z drugiej strony nie potrafią się dogadać, pełne są wzajemnych żalów, niespełnionych oczekiwań i niezrozumienia dla drugiej. Świat mężczyzn pozostaje dla nich w większej części zagadką, której zdają się nie potrzebować zgłębiać. Dzaja i Nara szukają szczęścia w Mieście, ale nie są w stanie wykorzystać danej im szansy. A może szansa dawana przez los jest tylko pozorna, a dziewczęta przybyłe ze stepu do Ułan Bator czeka tylko jeden los, jeśli w porę nie znajdą kogoś, kto o nie uczciwie zadba? Dzaja wydaje się marnować okazje, które życie przed nią tworzy, ale może taki jest los erlica, nieślubnego dziecka, którego od małego spotykało się z pogardą i złym traktowaniem. Nara, kolejny erlic Alty, z natury bardziej niezależna od reszty sióstr, próbuje ułożyć sobie życie po swojemu, ale nad wszystkim co robi kładzie się cień jej nieudanego romansu, po którym nawet najbliższa jej Dzaja uznała, że siostra zamieniła się w odmieńca. Ojuna wydaje się mieć poukładane życie z mężem i dziećmi, ale postronni obserwatorzy widzą je bardziej jako klęskę, niż dobrą sytuację rodzinną, a sama Ojuna jest tak przepełniona goryczą i wyższością biorącą się dawnych uraz, że ciężko uwierzyć, by mogła być szczęśliwa.

Smutny to portret kobiet w Mongolii, a jednak „Czas Czerwonych Gór” czyta się dobrze, autorka nie zanudza, ani nie potęguje patologii i przykrych scen w celu zaszokowania czytelnika. Jej kobiety są prawdziwe, można im współczuć, choć nie tak łatwo je polubić. To książka także o niezrozumieniu, o braku dobrej woli do naprawiania wzajemnych relacji, o przyjmowaniu życia takim, jakim jest, pogodzeniu się z samotnością i bólem. Hůlová opowiedziała swoją historię kolokwialnym językiem, pełnym mongolskich zwrotów, co jednak nie przeszkadza w jej odbiorze, a zdaje się dobrze odzwierciedlać charaktery poszczególnych bohaterek i ich proste pochodzenie. Potoczne słownictwo miesza się z poetyckimi sformułowaniami, dając w rezultacie bardzo przyjemną mieszankę. Nie jest to może lektura obowiązkowa, ale polecam ją każdemu, kogo fascynuje ten niezwykły kraj oraz lubi poplątane historie rodzinne. Jestem ciekawa innych książek Hůlovej, zwłaszcza wydanej w 2008 roku powieści „Przystanek tajga”.

Petra Hůlová, „Czas Czerwonych Gór” (WAB, 2007)

„Czyngis-Chan” reż. Sergei Bodrov

Kiedy chodzi o Mongolię, nie potrafię być obiektywna. Sama nie wiem, skąd wzięło się we mnie to upodobanie, ale coś mnie tam ciągnie i kiedyś z pewnością się do Mongolii wybiorę (podróż zaplanowana niemal w każdym szczególe, ale czasu i pieniędzy póki co za mało…). Co więcej, moja rodzina utrzymuje, że będąc niemowlęciem byłam miniaturką Czyngis-Chana, pomijając jego brodę i wąsy (z tego okresu pozostały dowody w formie zdjęć). Dlatego od kiedy usłyszałam, że powstał film „Mongoł” (zwany także „Czyngis-Khanem”, inaczej go reklamują, inaczej jest napisane na plakatach…), musiałam go obejrzeć. Niestety, choć produkcja pochodzi z 2007 roku, u nas nie sposób było go wypatrzyć. Śledząc repertuary kin natknęłam się na projekcje w Krakowie, ale trochę to dla mnie za daleko. Kiedy już straciłam nadzieję, że zobaczę ten film w kinie (a chciałam zobaczyć go na dużym ekranie z uwagi na zdjęcia), przez przypadek natrafiłam na zapowiedź „Mongoła” w studyjnym kinie w moim mieście. Zapowiedź była dość tajna i gdyby nie subskrypcja nigdy bym na nią nie natrafiła, film wyświetlany będzie tylko tydzień i raz dziennie w czasie, w którym większość ludzi raczej nie ma czasu iść do kina… Wspaniała reklama, nie ma co. Uznałam jednak, że nie ma wyjścia – idę choćby nie wiem, co. Wyrwałam się więc z mym wybrankiem na chwilę, zostawiając przygotowania świąteczne reszcie rodziny i wreszcie udało mi się zobaczyć ten film.

Jak już wspomniałam – recenzja może nie być obiektywna. Zacznę więc od tego, co bym w filmie zmieniła. To nie jest film, który sprawia, że nie możemy się od niego oderwać. Trochę za długi, mimo epickiego formatu chwilami nuży. Z jednej strony może się podobać ukazanie młodości wielkiego wodza, za interesujące można uznać fakt, że twórcy postawili na dość interesujący wątek – okazuje się, że do potęgi Czyngis-Chana przyczyniła się jego ukochana kobieta i to miłość do niej stała się powodem większości istotnych wydarzeń w życiu młodego Temudżyna. Na ile autorzy odeszli od prawdy historycznej? Zdania są podzielone. Reżyser i twórca scenariusza, Sergei Bodrov, przyznał, że opierał się na historyku dość kontrowersyjnym, przez co film budzi mieszane uczucia, zwłaszcza wśród Mongołów. Oczekiwałam trochę więcej wątków o tworzeniu się potęgi Temudżyna, a tymczasem dostajemy szczątkowe informacje, właściwie wojownicy gromadzą się wokół niego bez wyraźnej przyczyny. Słyszałam jakieś pogłoski, że może powstać druga część, właśnie o podbojach. Wtedy chyba najlepiej byłoby połączyć dwa filmy w jeden i uzyskałoby się film naprawdę dobry.

Pomarudziłam, teraz mogę z czystym sumieniem wyznać, że oglądało mi się bardzo dobrze (mimo tych kilku dłużyzn i zbyt wielu scen pościgów). Zdjęcia powodowały u mnie przyspieszony oddech i zwilgotniałe oczy, a muzyka (której słucham i nasłuchać się nie mogę) przeniosła mnie w tamten świat. Jest niesamowita, łącząca tradycyjne melodie i śpiewy z delikatnymi melodiami (by na koniec filmu przemienić się w ostrego rocka, a moja euforia sięgnęła zenitu). Co ciekawe, autorem jest Fin, Tuomas Kantelinen. Gra aktorska także na poziomie, zwłaszcza Honglei Sun grający Dżamukę. Najsłabiej wypadł… Temudżyn, czyli Japończyk Tadanobu Asano. I to nawet nie dlatego, że jest to aktor grający bez przekonania. Raczej samej postaci Czyngis-Chana zabrakło tego ognia, który powinien cechować kogoś, kto w przyszłości zbuduje tak wielkie imperium. Według mnie więcej miał tej dumy i charyzmy jako mały chłopiec (wyglądający trochę jak słodka dziewczynka), ale może po prostu inaczej sobie Temudżyna wyobrażałam? Podobał mi się język mongolski, sama fabuła i zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. Nie jest to film wybitny, ale kupię go sobie na dvd, bo mimo wszystko podobał mi się i plusy wynagradzają mi minusy.

4,5/6
Czyngis-Chan (Mongol. Chast pervaya / Mongol. Part One / Genghis Khan) reż. Sergei Bodrov, 2007

A w ramach bonusu – jedna z przepięknych melodii z filmu: