Spotkania i masa radości
Ostatnio czas płynie mi pod znakiem literatury i spotkań z pisarzami – uwielbiam to i chciałabym, żeby moje miasto pełne było takich kulturalnych wydarzeń, bo jeżdżenie nawet do Warszawy w tygodniu bywa problemem… Na szczęście – tym razem mi się udało i jestem przeszczęśliwa.
W sobotę rozpieściło mnie moje rodzinne miasto, zapraszając na Festiwal Łódź Czterech Kultur izraelskiego pisarza, Etgara Kereta. Wstydliwie wyznaję, że jeszcze nie miałam okazji przeczytać jego opowiadań, ale po obejrzeniu filmu „Meduzy” po prostu musiałam się na spotkanie wybrać. I nie zawiodłam się ani trochę. Keret wzbudził moją sympatię natychmiast, kiedy pojawił się na scenie w klubie Szafa – uśmiechnięty, z plecakiem i wyglądem radosnego turysty, odrobinę jak gdyby nieśmiały. Od pierwszych słów wypowiedzianych śpiewnym językiem podbił mnie całkowicie. Opowiadał o pisaniu, o rodzicach i domu rodzinnym, w którym dużą rolę odgrywało wymyślanie opowieści. Keret skupił się zwłaszcza na ojcu, opowiadając wszędzie teraz powtarzaną anegdotę, według której jako dziecko mały Etgar pragnął być „pijącą kurwą” bazując na opowieściach ojca i jego wytłumaczeniu obu tych słów :) Nie było różnicy, czy Keret porusza temat swojej twórczości, wychowania syna, czy inspiracji do konkretnych opowiadań – jego wypowiedzi emanowały ciepłem i humorem, publiczność często się śmiała i klaskała, a pisarz wyglądał na zadowolonego. Chciałabym mieć ten wywiad nagrany, bo z wielką przyjemnością wracałabym do niego. Prowadzący zadawał ciekawe pytania, tłumaczka przeczytała dwa opowiadania Kereta z nowego zbioru, który właśnie jest tłumaczony na polski. Na dobrą sprawę to było moje pierwsze zetknięcie z pisarstwem Kereta i można je nazwać miłością od pierwszego wejrzenia, jestem przekonana, że reszta też mi się spodoba. Po pytaniach od publiczności (interesujących) przyszedł czas na autografy. Jak zawsze w takich sytuacjach byłam stremowana, ale sympatia emanująca z pisarza szybko to wyeliminowała. Każdy siadał na chwilę na kanapie, zamieniał z Keretem kilka słów (ja chwileczkę porozmawiałam z nim o „Meduzach”), a potem pisarz rysował w książce obrazek (stwierdził, że nie ma pojęcia, co ludziom pisać, więc woli rysować) – bazgroły straszliwe, ale nic to w porównaniu z pismem Kereta, niepodobnym chyba do niczego. Nie przestawał się uśmiechać i mimo zmęczenia każdemu okazał serdeczność. Wyszłam ze spotkania naładowana pozytywną energią i inspiracją oraz oczywiście wielkim głodem opowiadań Etgara Kereta, z którymi wkrótce mam zamiar się bliżej zapoznać.
We wtorek natomiast udałam się do Warszawy stwierdzając, że po prostu nie mogę przegapić spotkania z Colinem Thubronem. Wymagało to sporego przedsięwzięcia logistycznego, ale udało się i po raz pierwszy w życiu miałam okazję odwiedzić książkokawiarnię „Wrzenie świata” – spodobało mi się i podejrzewam, że na co dzień jest tam naprawdę świetna atmosfera. Jak na spotkanie było trochę za mało miejsca, ale ta niedogodność niczego nie zepsuła. Znalazłam sobie miejsce w kątku, a miły pan siedzący obok dał mi skrzynkę, na której mogłam usiąść. Potem i tak jednak stałam, bo przy moim wzroście nie widziałabym zupełnie nic. Kiedy tak czekałam na rozpoczęcie spotkania, przechodząc potrącił mnie starszy pan, uśmiechnął się i mrugnął zawadiacko – oczywiście po chwili okazał się być Colinem Thubronem, którego teoretycznie znałam ze zdjęć, ale nie poznałam w pierwszej chwili. Spotkanie poprowadził Marek Kamiński i litościwie stwierdzę tylko, że być może ze stresu, a może z innych powodów prowadzenie to mu się zwyczajnie nie udało. Pytania nie były ciekawe, zadawane w dziwnej manierze, a końcówka podsumowująca całość sprawiła, że publiczność patrzyła po sobie z niedowierzaniem i (przynajmniej niektórzy, a na pewno ja) z rumieńcami wstydu. Dużo ciekawsze pytania miała właśnie widownia i szkoda, że czas był ograniczony i wiele z nich nie zostało za pewne zadanych. Wszystko to jednak bladło przy samym Thubronie, który jest po prostu niesamowity – człowiek o olbrzymiej wiedzy i dokonaniach, doświadczony podróżnik i utalentowany pisarz, który zachwyca skromnością i pokorą wobec świata. Myślę, że to jest cecha ludzi naprawdę wielkich, którzy poznali świat na tyle, że zdają sobie sprawę ze swojej małości wobec niego i ten świat, a przede wszystkim ludzi, szanują. Szanują z założenia, rozumiejąc złożoność rzeczywistości, nie głoszą prawd objawionych, zastrzegając, że mówią o swojej perspektywie i własnych podróżach. Angielski dżentelmen (Thubron to ucieleśnienie tego słowa) opowiadał głównie o Syberii z powodu wydanej u nas ostatnio książki „Po Syberii”, ale wspominał też o swoich inspiracjach, początkach podróżowania, a nawet wspomniał o niedawnym małżeństwie. Co chwila błyskał poczuciem humoru, jak choćby kiedy odpowiadał na pytanie o radzenie sobie z tradycją picia wódki, wszechobecnej na Syberii. Ze swadą opowiadał, że mieszkańcy Syberii wznoszą toasty za wszystko, a kiedy człowiek myśli, że wszystkie możliwe okazje zostały wymienione, zawsze znajdzie się ktoś, kto się podniesie i przepije za pokój na świecie, przyjaźń między narodami itd. Thubron już jednak tych toastów nie spełniał, bo na tym etapie leżał pod stołem :) Był też czas na podpisywanie książek, choć pisarz uznał, że to trochę dziecinne. Mnie jego komentarz nie zniechęcił i udało mi się z nim zamienić kilka słów, co było szalenie miłe (a nawet uwiecznione na zdjęciu, które znalazłam na stronie wydawnictwa Czarne!). Wracałam do domu jak na skrzydłach, tym bardziej, że miałam niecałe pół godziny do odjazdu ostatniego pociągu. Było przecudownie, z radością słuchałabym dalszych historii Thubrona, tymczasem mam zamiar zadowolić się jego książkami, po których sobie wiele obiecuję.
Mój apetyt na spotkania tylko wzrasta. Na początku października do Warszawy (znowu!) przyjeżdża Petra Hůlová i mam wielką ochotę się wybrać… Nie wiem, jak mi się uda ze względów czasowych i finansowych, ale apetyt mam wielki. A ktoś z Was się wybiera? EDIT: Mój błąd! Padma wyprowadziła mnie z błędu, bo Hůlová będzie w Warszawie, które jest wrocławskim kinem, nie zaś polską stolicą… To niestety oznacza, że z mojego spotkania nici (a miałam nadzieję znaleźć sobie wymówkę na kupienie „Stacji Tajgi”, która strasznie za mną chodzi…) Jeśli więc ktoś z Was się będzie wybierał, to dajcie znać, jak było!
Żyjąc z duchami
Zdarza się tak, że książka przeczytana w danym momencie wpasowuje się idealnie w czytelnicze potrzeby i choć ma się świadomość, że nie jest dzieło wiekopomne, a nawet jego autor ma na swoim koncie znacznie lepsze pozycje, ale właśnie ta książka, z uwagi na chwilę, staje się bliska i zachwyca, choć obiektywnie rzecz biorąc, nie jest to nic wybitnego. W ostatnich (przedwakacyjnych jeszcze) czasach taką książką stała się dla mnie powieść Amy Tan „Sto tajemnych zmysłów”. Patrząc z pewnego już dystansu przeczytany kiedyś „Klub radości i szczęścia” tej samej autorki był bardziej rozbudowaną, głębszą i jednak wartościowszą pozycją, ale to właśnie opowieść o Olivii i jej widzącej duchy siostrze szczególnie do mnie trafiła.
Olivia marzyła o siostrze i los postanowił spełnić to marzenie – tuż przed wczesną śmierci ojca Olivii, jej matka złożyła obietnicę sprowadzenia do Ameryki córki z pierwszego małżeństwa swojego małżonka sprzed wyemigrowania z Chin, sporo od Olivii starszą Kwan. Przysięga zostaje spełniona, Kwan przybywa do Stanów Zjednoczonych. Niestety, daleko jej do wymarzonej siostry – jest do bólu chińska w sposobie bycia, dla amerykańskich nastolatków wygląda na niedorozwiniętą, mówi dziwne rzeczy, a przede wszystkim – widzi duchy. Co więcej, z owymi duchami rozmawia i wspomina dawne dzieje, ze swego wcześniejszego wcielenia. Olivia, nazywana przez przybraną siostrę Libby-ja, nie może ścierpieć zachowania tamtej, walcząc dodatkowo z głębokimi wyrzutami sumienia, jako że Kwan darzy ją bezgranicznym przywiązaniem i miłością. Dziewczęta dorastają. Kwan doskonale odnajduje się w Ameryce, wychodzi za mąż, żyje po swojemu i wciąż spotyka się z duchami, choć jej opowieści zaprowadziły ją w młodości do szpitala psychiatrycznego. Tymczasem Olivia postanawia rozwieść się z mężem, Simonem. Chce ułożyć sobie życie od nowa, Kwan jednak uparcie wraca do przeszłości. Jak się okazuje, nie tylko ona chce powrotu Libby do męża, a opowieści o poprzednim życiu Kwan i tajemniczej Pannie Wstędze z czasem zaczynają mieć drugie dno. Wreszcie Olivia będzie musiała zmierzyć się z własnym życiem, uczuciami do byłego męża i starszej siostry.
Tan z wielkim wdziękiem połączyła ze sobą dwie historie – współczesną opowieść o dwóch różniących się od siebie diametralnie siostrach oraz dziejące się w dawnych czasach w Chinach życie poprzedniego wcielenia Kwan. Opowiadania przenikają się, przeszłość zaczyna ingerować w teraźniejszość, a Olivia przekonana o wybujałej wyobraźni Kwan, a nawet o pewnej niepoczytalności siostry, zaczyna tracić grunt pod nogami. Amerykańska część wydarzeń przyciąga trafnymi spostrzeżeniami i realistycznym przedstawieniem psującego się związku, w którym od miłości okazały się być silniejsze irytacja i zmęczenie. Choć i tu wiele namieszał duch przeszłości, przybierający postać byłej ukochanej Simona. Część chińską wzbogacają realia dawnej chińskiej prowincji, ironiczny nierzadko sposób przedstawienia wydarzeń i interesujące zderzenie kultury zachodniej z chińską. Choć autorka pisze wzruszająco i „Sto tajemnych zmysłów” traktuje głównie o uczuciach, nie ma tu popadania w ckliwość, zbytnią emocjonalność czy egzaltację. Jest za to sporo przymrużania oczu, trzeźwego spojrzenia na różnice kulturowe i dużo ciepła.
Co mogło wydarzyć się naprawdę, a co było misterną mistyfikacją utkaną przez lata z historii opowiadanych przez Kwan? Czy Kwan przywoływała duchy, by osiągnąć upragnione cele, czy też naprawdę miała oczy yin i pamiętała na tyle własne wcielenie? A wreszcie najważniejsze pytanie – czy to w ogóle ma znaczenie? Z olbrzymią przyjemnością zanurzyłam się w tym amerykańsko-chińskim świecie, który umiejętnie stworzyła sobie Kwan, łącząc stare z nowym, tradycję z zabawną nowoczesnością. Nie ma tu łatwych rozwiązań, cukierkowych zakończeń, a optymizm i pozytywne wyjście z sytuacji nie musi oznaczać banału. „Sto tajemnych zmysłów” pozostaje życiowe, mimo że granica między snem a jawą wydaje się niebywale płynna i od czytelnika zależy, w co postanowi uwierzyć. Ja swoją wersję wybrałam, każdego mogę zachęcić do sprawdzenia, która Wam bardziej będzie pasować.
Tytuł: Sto tajemnych zmysłów
Tytuł oryginału: The Hundred Secret Senses
Autor: Amy Tan
Tłumaczenie: Zofia Kierszys
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2003
Ilość stron: 376
Moja ocena: 5/6
Szanghaj w kobiecym wydaniu
Szanghaj, lata 40. i 50. ubiegłego wieku. Kobiety, ich wolność, miłość, intrygi splątane z emocjami w nierozerwalne konfiguracje. Wojna czyhająca pod drzwiami, nowoczesność w zachodnim stylu połączona z chińską tradycją. Kameralne dramaty w cieniu wielkich nieszczęść i wielkich przemian. Tak w skrócie można opisać „Miłość jak pole bitwy” Eileen Chang, choć będzie to opis mocno wyidealizowany. Po obejrzeniu emocjonującego i przesmutnego „Ostrożnie, pożądanie”, które jednak nie usatysfakcjonowało mnie w pełni, liczyłam na to, że pierwowzór książkowy i inne opowiadania autorki zamknięte w wymienionym powyżej zbiorku poruszą mnie jeszcze bardziej, a zazwyczaj zdystansowany i pełen niedopowiedzeń styl, który kojarzę z literaturą z Dalekiego Wschodu, doda jeszcze wyrazistości opisywanym historiom. Niestety, po skończonej lekturze nie mogę pozbyć się wrażenia, że wyszło mdło i miejscami po prostu banalnie. Choć zabrzmi to dość okrutnie, najlepszym tekstem pozostaje wstęp autorki, w którym Chang pisze o swoim pisarstwie, wyborze tekstów i własnych emocjach z nimi związanymi. Same opowiadania przedstawiają się dużo słabiej.
Fabularnie najciekawszym tekstem wydało mi się właśnie „Ostrożnie, pożądanie” oraz może „Kwiat unoszący się na falach”, o kobiecie samotnej, która wybrała samodzielność i podjęła wyzwanie wyjazdu z kraju i wzięcia własnego życia w swoje ręce. Nie chcąc podzielić losu wielu znajomych i członków rodziny, którzy zdani na łaskę krewnych wiedli ponure życie na krawędzi nędzy, Louzhen szuka pracy, stanowi o sobie i nie znajdując sama miłości, nie czeka na nią w postaci aranżowanego małżeństwa. I choć pozostałe historie są mało odkrywczymi romansami (uczucie rodzące się między guwernantką a jej poznanym przypadkowo chlebodawcą, miłość między nauczycielem a studentką owładniętą miłością do muzyki, skomplikowane relacje między dwiema siostrami i kręcącymi się wokół nich mężczyznami), kobiety nakreślone przez Chang są mocnym punktem tych opowiadań – silne psychicznie, gotowe wziąć życie w swoje ręce i zapanować na porywami serca. Większość z nich pracuje, z godnością starają się wieść swoje życie nawet w obliczu porażki na większości frontów. Przede wszystkim jednak Chang skupia się na związkach kobiet z mężczyznami, z jednym wyjątkiem opowiadania o przyjaciółkach z przeszłości, które na nowo starają się odbudować łączącą je niegdyś zażyłość. W wielu miejscach klasyczne, chwilami stają się dość banalne, jak choćby utrzymane w konwencji powieści obyczajowej (jak stwierdziła autorka) „Wielka szkoda”, które jest do znudzenia powielanym melodramatem znanym z filmów i książek (pracodawca i młoda, niebogata dziewczyna pełna godności, która naucza jego dziecko). Tytułowe „Miłość jak pole bitwy” jest historią zabawną, napisaną w formie utworu scenicznego, która jednak wydaje się być gotowym scenariuszem romantycznej komedii. Owszem, znajdziemy tu ciekawy portret „milczącego pokolenia”, ludzi nie mogących się odnaleźć w zmieniającej się szybko rzeczywistości. Sama treść jednak nie zachwyca.
Ciężko mi jednoznacznie stwierdzić, czego opowiadaniom Chang brakuje, bo sam zamysł i część pomysłów można było z pewnością przekształcić w poruszające i wywierające duże wrażenie teksty – a tego zazwyczaj oczekuję od krótkiej formy. Siła wyrazu, dobitna puenta zapadająca w pamięć. Opowiadania składające się na „Miłość jak pole bitwy” już powoli zaczynają zlewać mi się w jeden tekst. I mimo kilku naprawdę udanych fragmentów, teksty te pozostają w moim odczuciu przeciętne i rozczarowujące. Choć sama autorka wzbudziła moją sympatię, raczej nie sięgnę po kolejne jej książki.
Tytuł: Miłość jak pole bitwy
Tytuł oryginału: Qing Cheng Zhi Lian (倾城之恋)
Autor: Eileen Chang
Tłumaczenie: Katarzyna Kulpa
Wydawnictwo: WAB, 2008
Ilość stron: 336
Moja ocena: 2/6
Murakami i owca
Zastanawiam się, co takiego kontrowersyjnego jest w pisarstwie Murakamiego, że przysparza mu tyluż wielbicieli, co i wrogów, a także prześmiewców. Nie jestem specjalistką od jego twórczości i do tej pory przeczytałam zaledwie cztery książki, ale wszystkie one zrobiły na mnie pozytywne wrażenie. Kwestia gustu? A może kwestia tego, co się w książce widzi? Szyderczo porównywany do Coelho japoński pisarz zdaniem niektórych pisze banały, dodając im pseudointelektualną otoczkę. Dowiedziałam się tego z rozmów i czytania komentarzy, ponieważ sama nigdy nie odniosłam wrażenia, że Murakami próbuje przekazać wielkie prawdy życiowe i stać się mentorem, nie mówiąc o pisaniu sentencji i wciskaniu ich w usta postaci. Oczywiście, porusza tematy ważne, krytykuje zjawiska takie jak konsumpcjonizm, ale to już tematy równie klasyczne (nie, nie napiszę „oklepane”) jak miłość, dojrzewanie, czy cierpienie. To, co mi się w Murakamim podoba, to sposób, w jaki pisze swoje książki – łączy codzienność, nierzadko wyjątkowo banalną, za to wnikliwie opisaną, z ze zjawiskami czysto fantastycznymi, często zupełnie szalonymi, a które zadziwiająco dobrze wpasowują się w fabułę. Japoński autor jest dla mnie przede wszystkim opowiadaczem historii niesamowitych przydarzających się ludziom uważanym za synonim „szarego człowieka”. I jako taki, sprawdził się w każdej przeczytanej przeze mnie książce. Tak jest też z jakiś czas temu przeczytaną przeze mnie „Przygodą z owcą”, która także mi się spodobała i nie mam z tym problemu.
„Przygoda z owcą” jest pierwszą częścią przygód bohatera, którego zdążyłam już poznać w „Tańcz, tańcz, tańcz”. Nieznajomość „Przygody…” nie wpłynęła negatywnie na czytaną przeze mnie wcześniej powieść, jak i teraz wiedza o dalszych losach bohatera w minimalnym jedynie stopniu pozbawiała mnie przyjemności z odkrywania przyszłości bohatera – obie książki są bowiem powiązane dość luźno, mimo że główny bohater oraz kilku pobocznych pozostaje niezmiennych, a i sama historia się zazębia. Bezimienny bohater jest tuż po rozwodzie z żoną, w wyniku zmian na rynku rozmyśla nad porzuceniem firmy, którą założył wspólnie z przyjacielem, czuje się osamotniony i wyobcowany, choć nie narzeka na swój los. Wtedy mają miejsce dwie rzeczy – poznaje dziewczynę o najpiękniejszych uszach, jakie widział (dodatkowo dających swojej właścicielce dość nadzwyczajne zdolności), a wkrótce potem kontaktuje się z nim wielka firma przypominająca nieco mafię, która żąda od niego odnalezienia pewnej owcy. Owcy, która według ich słów od pewnego czasu miała władzę nad ekonomią Japonii, a jej zniknięcie może spowodować upadek misternego systemu. Mężczyzna dostaje propozycję nie do odrzucenia, a czytelnik przez kolejne strony pławić się będzie w tej mieszance realizmu i szalonego snu.
Prawdopodobnie dlatego, że „Tańcz…” czytałam jako pierwsze, zrobiło ono na mnie nieco większe wrażenie i w moim czteropozycyjnym rankingu książek Murakamiego zajmuje wyższą pozycję. Niemniej jednak „Przygoda z owcą” zdecydowanie przypadła mi do gustu i znalazłam tam to, czego w powieściach Japończyka szukam. Język jest naprawdę ładny, opisowy i pełen uroczych dygresji o sprawach pozbawionych znaczenia i błahych, którym te krótkie wtrącenia nadają jednak wartość. Oczywiście dodatkowy plus książka dostaje ode mnie za niezwiązany pozornie z główną historią wątek o bezimiennym kocie i rozmowie o nadawaniu imion w ogóle. Temat ten zainteresował mnie dzięki pewnemu wykładowi z językoznawstwa na pierwszym roku studiów, a cykl o Ziemiomorzu sprawił, że go pokochałam. W „Przygodzie z owcą” motyw ten nabiera dodatkowego znaczenia, biorąc pod uwagę upartą anonimowość głównego bohatera, który do końca dla czytelnika pozostaje bezimienny. Lubię też delikatną japońskość w książkach Murakamiego – pisarz ponoć uznawany jest za bardzo „nie-japońskiego” i rzeczywiście, w porównaniu ze znanymi mi innymi autorami z Kraju Kwitnącej Wiśni, jego styl jest bardzo „zachodni”. Tym bardziej lubię tę japońskość codzienną, wynikającą z normalnego życia, która przewija się w tle. Jest jej mało, ale stanowi dla mnie dodatkową atrakcję.
Jeśli ktoś lubi książki Murakamiego, ta także powinna mu się spodobać, bo jest bardzo „w stylu” pisarza, na tyle, na ile mogę to ocenić po w sumie niewielkiej liczbie przeczytanych pozycji. Natomiast przeciwnicy niech lepiej nie marnują czasu bo prawdopodobnie znajdą tu wszystko, co ich w prozie Japończyka denerwuje. Ja natomiast już planuję lekturę kolejnych jego powieści.
Tytuł: Przygoda z owcą
Tytuł oryginału: Hitsuji-o meguru bōken
Autor: Haruki Murakami
Tłumaczenie: Anna Zielińska-Elliott
Wydawnictwo: Muza, 2007
Ilość stron: 420
Moja ocena: 4+/6