Archiwum

Archive for Kwiecień 2009

„Krew Kwiatów” Anita Amirrezvani

Przyznaję się bez bicia, do czytania tej książki nakłoniła mnie przede wszystkim okładka. Przyciągnęła moją uwagę, a po przeczytaniu notki wydawniczej byłam już mocno zafascynowana i w końcu kupiłam ją w ciemno (co robię bardzo rzadko, niestety…).

Bohaterka powieści Anity Amirrezvani, celowo bezimienna, jest stosunkowo ubogą dziewczyną z małej wsi w XVII-wiecznej Persji. Jedyne, co ją wyróżnia na tle rówieśniczek, to umiejętność i zapał do tkania dywanów. Jej rodzice planują wydać ją za mąż, co bohaterka przyjmuje ze spokojem dziewcząt swojej epoki – przyszłość wydaje się pewna i spokojna. Jednak na niebie pokazuje się kometa, zwiastun nieszczęść i wkrótce w rodzinie dziewczyny zdarza się tragedia – umiera jej ukochany ojciec, a ona sama wraz z matką musi wyruszyć do Isfahana, by szukać pomocy u jedynych krewnych – bogatego wuja i jego oschłej żony. Wuj dziewczyny, Gostaham, tka dywany dla samego szacha i dziewczyna jest gotowa zrobić wszystko, by tylko pozwolił jej sobie pomagać i uczyć się sztuki tkania. Nie mając wiele wyboru, zgadza się na tymczasowe małżeństwo z bogatym mężczyzną i odtąd musi do swoich obowiązków dodać także dogadzanie mężowi w łóżku. Jednak względna stabilizacja nie może trwać wiecznie i wkrótce bohaterkę spotykają coraz to nowe przeciwności losu.

Amirrezvani stworzyła naprawdę czarującą opowieść, w której fabuła przetykana jest arabskimi baśniami, wprowadzającymi klimat niczym z „Tysiąca i jednej nocy”. Książkę czyta się szybko i przyjemnie, miłym akcentem jest to, że autorka naprawdę przygotowała się do pisania biorąc pod uwagę tło historyczne i obyczajowe ówczesnej Persji. To właśnie spodobało mi się najbardziej – portret dziewczyny w pięknie sportretowanym Isfahanie, opisanym wyraziście i intrygująco. Bohaterka pasuje do swojej epoki, nie jest to współczesna dziewczyna przeniesiona w tamte realia i nawet jeśli przeciw czemuś się buntuje, to nie wykracza to poza tradycję. Czytałam tę książkę w dość łzawym nastroju i zrobiło mi się naprawdę przykro, a z drugiej strony dała mi do myślenia scena, w której dziewczyna zmuszana przez matkę do rzeczy wbrew jej własnym pragnieniom, jest przede wszystkim zła na siebie, że źle wypełnia obowiązki córki. Podobała mi się przemiana bohaterki z trochę roztrzepanej dziewczyny pogrążonej w marzeniach, w kobietę silną, która potrafi te marzenia spełnić. A także oczywiście wątek łaźni, jako sfery całkowicie kobiecej, w której na sprawy świata zewnętrznego można spojrzeć z dystansem i w oparach gorącej wody odnaleźć zrozumienie i przyjaźń.

Nasunęło mi się także skojarzenie z inną książką o bohaterce zafascynowanej światem sztuki – „Dziewczynie z Perłą”. Zdecydowanie bardziej do gustu przypadła mi bezimienna i omylna dziewczyna z Isfahanu, a także sposób zaprezentowania jej fascynacji. W „Krwi Kwiatów” nie ma bezustannych opisów kolorów dla podkreślenia wrażliwości bohaterki, a jednak czytelnik odczuwa jej fascynację i pogłębiającą się znajomość tkactwa. Książka napisana jest naprawdę ładnym językiem, a tłumaczenie to podkreśliło (pomijając kilka literówek, w tym w nazwisku autorki!). Anita Amirrezvani, Iranka wychowana w Ameryce, zapowiada się na ciekawą autorkę, łączącą w sobie dwie odmienne kultury. Chętnie przeczytałabym jeszcze jakąś jej książkę.

4,5/6
Anita Amirrezvani, „Krew Kwiatów” (Cyklady, 2007)

Na deser trochę irańskiej muzyki:

O czekaniu i wojnie secesyjnej

Obejrzałam nie tak dawno temu „Wzgórze nadziei” (ang. Cold Mountain) w reżyserii Anthony’ego Minghella’i. Zabierając się za oglądanie tego filmu miałam mniej więcej pojęcie, czego się spodziewać. Wiedziałam, że jest to romans oraz dramat wojenny. Słyszałam, że jest ładnie nakręcony, w pięknych plenerach, a opowiedziana historia może wzruszyć. Miałam ochotę na taki właśnie film. Muszę przyznać, że ogólnie rzecz biorąc, nie zawiodłam się.

Ekranizacja powieści Charlesa Fraziera pod tym samym tytułem opowiada o parze młodych ludzi z niewielkiego miasteczka w Północnej Karolinie. Ada Monroe (Nicole Kidman) i Inman (Jude Law) zakochują się w sobie tuż po pierwszym spotkaniu, ale wybuch wojny secesyjnej nie pozwala im się uczuciem zbyt długo cieszyć. Inman wyrusza na wojnę, a Ada zostaje w domu i obiecuje na niego czekać. Po przyjrzeniu się z bliska wojennego okrucieństwu i po stracie przyjaciół, Inman postanawia zdezerterować i wrócić do ukochanej. Jego droga powrotna pełna jest niebezpieczeństw, różnorodnych postaci spotykanych na każdym kroku i oczywiście obrazków przedstawiających zniszczenia spowodowane wojną. W tym czasie Ada musi przeistoczyć się z panienki z wyższych sfer w kobietę, która potrafi sama o siebie zadbać, a pomaga jej w tym charyzmatyczna i energiczna dziewczyna, Ruby (Renée Zellweger). Pozostaje jej tylko czekać, czekać, czekać… Brzmi banalnie? A jednak film się broni.

Historia może być typowym romansem wojennym, ale została opowiedziana w sposób naprawdę porywający. Może to zasługa tła historycznego i plenerowego, a może po prostu fakt, że lubię dobre historie o miłości i nie cierpnie mi skóra na dźwięk słowa „romans”. I tak myślę, że liczba uduchowionych kwestii była do przyjęcia, a film nie popadał w banał pozostawiający niesmak. Wojna została pokazana tak, jak można się było tego spodziewać – okrutna i krwawa, ale też i stanowiąca romantyczne tło (nie wiem, czy o jakiejkolwiek wojnie zostało napisane tyle historii miłosnych, co o wojnie secesyjnej), choć nie traciła przez to wiele z realizmu (nie wiele już pamiętam z prawdziwej historii wojny, ale z tego, co czytałam w recenzjach, reżyser nie dramatyzował zanadto wydarzeń odbierając im realność). Muzyka mnie wprawdzie nie porwała (a zawsze zwracam na nią uwagę przy oglądaniu), ale też nie przeszkadzała, kilka motywów było całkiem przyjemnych. Gry aktorskiej także nie będę krytykować. Nie lubię ani Kidman , ani Law, ale w tym filmie mi się podobali. Zwłaszcza Jude Law, który wreszcie nie wyglądał jak gej-narkoman lub romantyczny chłopaczek, co stanowiło naprawdę miłą odmianę. Zellweger dostała za swoją grę Oscara, grała przekonywująco.

Po wstępie, w którym wymieniam same plusy, ciężko nie spodziewać się jakiegoś ALE. Oczywiście, nie jest to film specjalnie oryginalny, ani ambitny jeśli chodzi o treść. To po prostu dobry film obyczajowy, dobry melodramat z wojną w tle. Jednak posiada jedno duże „ale”, które tyczy się nie tylko tej produkcji, ale ponieważ przy oglądaniu „Wzgórza nadziei” straciłam już do tego motywu cierpliwość, to pomarudzę sobie przy tej okazji.. Chodzi mi mianowicie o końcówkę. Ponieważ nie chcę nikomu psuć przyjemności oglądania, jeśli ktoś jeszcze „Wzgórza nadziei” nie widział, to polecam. Informacje psujące przyjemność, bo traktujące o zakończeniu, schowane:

Czytaj dalej…

Górskie legendy

Chyba żadna inna kultura regionalna nie jest w Polsce tak popularna jak góralska. Czy wynika to z faktu, że wydaje się najbardziej charakterystyczna, czy jest to uwarunkowane historycznie, a może po prostu dobrze kojarzy się z wakacjami w górach – tego nie wiem. Choć sama uwielbiam górskie wycieczki, ta kultura jakby żywcem wyjęta z cepelii przemawia do mnie średnio (a przynajmniej w wersji nasilonej niczym Krupówki). Z drugiej strony jednak lubię wszelkie baśnie i legendy, więc sięgnęłam do „Wichrów Smoczogór”, powieści nominowanej do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla.

Książka opowiada o przedstawicielach szanowanego rodu Kościanów – starym i mądrym Rysiu oraz jego uczniu, młodym gęślarzu Berdzie. Z powodu wiejących w Smoczogórach niezwykłych wichrów, które całe wioski są w stanie obrócić w perzynę, Berda zostaje wysłany na misję – ma na stokach góry Czartak wypuścić śmierć, uwięzioną podstępem przez starego Smyka, sprawcę całego nieszczęścia. Jeśli to nie przebłaga Władcy Wichrów, Berda ma znaleźć inny sposób na uratowanie swoich ziomków. W podróży pełnej przygód i spotkań towarzyszy mu Wrzosiec – uczony z wielkiego nizinnego miasta, Lacerty. Choć nie rozumie on większości wysokogórskich zwyczajów, chce napisać książkę o smokach, które podobno kiedyś żyły w Smoczogórach. Razem z czytelnikiem poznaje stare legendy, zaczyna rozumieć coraz więcej z obyczajów i obrzędów świata, w którym jest jedynie gościem. Wszystko to brzmi dość znajomo, prawda? Mimo to „Wichry Smoczogór” nie nudzą. Znane schematy opowiedziane zostały w nowej formie, do kilku fragmentów ma się ochotę wracać i choć nie jest to specjalnie wciągająca lektura, czyta się bardzo przyjemnie.

Wit Szostak, pisarz bardzo wśród fantastów ceniony, napisał subtelną baśń, wykorzystując wiele legend i podań góralskich, dodając sporo przemyśleń filozoficznych i dekorując ją na koniec motywami z klasycznego heroic fantasy. I trzeba przyznać, że jest to smakowita mieszanka. Przede wszystkim napisana jest pięknym językiem, bez nadmiaru naleciałości gwarowych. Szostak potrafi tworzyć nastrój i wielbiciele górskich wędrówek mogą na chwilę poczuć się jak w drodze na szczyt. Lekka, choć skłaniająca do rozmyślań, i przyjemna lektura na wakacje.

4/6
Wit Szostak, „Wichry Smoczogór” (Runa 2003)

Pierwszy stosik

Choć nie miałam okazji należycie obejść Dnia Książki, wypożyczyłam sobie kilka zapowiadających się ciekawie pozycji. (Oczywiście idąc do biblioteki miałam mocne postanowienie pt. „tylko książki do pracy magisterskiej!” Jasne…)

Oto mój ministosik:

x

Na co, oprócz recenzji oczywiście, zwracacie uwagę wybierając książkę do czytania? Macie jakieś nawyki? Kiedyś zawsze czytałam ostatnie zdanie książki, teraz zdarza mi się otwierać ją w połowie i czytać jakiś krótki fragment. To, w połączeniu z notką i ładną okładką potrafi mnie skusić.

Kategorie:książki, stosik

„Czyngis-Chan” reż. Sergei Bodrov

Kiedy chodzi o Mongolię, nie potrafię być obiektywna. Sama nie wiem, skąd wzięło się we mnie to upodobanie, ale coś mnie tam ciągnie i kiedyś z pewnością się do Mongolii wybiorę (podróż zaplanowana niemal w każdym szczególe, ale czasu i pieniędzy póki co za mało…). Co więcej, moja rodzina utrzymuje, że będąc niemowlęciem byłam miniaturką Czyngis-Chana, pomijając jego brodę i wąsy (z tego okresu pozostały dowody w formie zdjęć). Dlatego od kiedy usłyszałam, że powstał film „Mongoł” (zwany także „Czyngis-Khanem”, inaczej go reklamują, inaczej jest napisane na plakatach…), musiałam go obejrzeć. Niestety, choć produkcja pochodzi z 2007 roku, u nas nie sposób było go wypatrzyć. Śledząc repertuary kin natknęłam się na projekcje w Krakowie, ale trochę to dla mnie za daleko. Kiedy już straciłam nadzieję, że zobaczę ten film w kinie (a chciałam zobaczyć go na dużym ekranie z uwagi na zdjęcia), przez przypadek natrafiłam na zapowiedź „Mongoła” w studyjnym kinie w moim mieście. Zapowiedź była dość tajna i gdyby nie subskrypcja nigdy bym na nią nie natrafiła, film wyświetlany będzie tylko tydzień i raz dziennie w czasie, w którym większość ludzi raczej nie ma czasu iść do kina… Wspaniała reklama, nie ma co. Uznałam jednak, że nie ma wyjścia – idę choćby nie wiem, co. Wyrwałam się więc z mym wybrankiem na chwilę, zostawiając przygotowania świąteczne reszcie rodziny i wreszcie udało mi się zobaczyć ten film.

Jak już wspomniałam – recenzja może nie być obiektywna. Zacznę więc od tego, co bym w filmie zmieniła. To nie jest film, który sprawia, że nie możemy się od niego oderwać. Trochę za długi, mimo epickiego formatu chwilami nuży. Z jednej strony może się podobać ukazanie młodości wielkiego wodza, za interesujące można uznać fakt, że twórcy postawili na dość interesujący wątek – okazuje się, że do potęgi Czyngis-Chana przyczyniła się jego ukochana kobieta i to miłość do niej stała się powodem większości istotnych wydarzeń w życiu młodego Temudżyna. Na ile autorzy odeszli od prawdy historycznej? Zdania są podzielone. Reżyser i twórca scenariusza, Sergei Bodrov, przyznał, że opierał się na historyku dość kontrowersyjnym, przez co film budzi mieszane uczucia, zwłaszcza wśród Mongołów. Oczekiwałam trochę więcej wątków o tworzeniu się potęgi Temudżyna, a tymczasem dostajemy szczątkowe informacje, właściwie wojownicy gromadzą się wokół niego bez wyraźnej przyczyny. Słyszałam jakieś pogłoski, że może powstać druga część, właśnie o podbojach. Wtedy chyba najlepiej byłoby połączyć dwa filmy w jeden i uzyskałoby się film naprawdę dobry.

Pomarudziłam, teraz mogę z czystym sumieniem wyznać, że oglądało mi się bardzo dobrze (mimo tych kilku dłużyzn i zbyt wielu scen pościgów). Zdjęcia powodowały u mnie przyspieszony oddech i zwilgotniałe oczy, a muzyka (której słucham i nasłuchać się nie mogę) przeniosła mnie w tamten świat. Jest niesamowita, łącząca tradycyjne melodie i śpiewy z delikatnymi melodiami (by na koniec filmu przemienić się w ostrego rocka, a moja euforia sięgnęła zenitu). Co ciekawe, autorem jest Fin, Tuomas Kantelinen. Gra aktorska także na poziomie, zwłaszcza Honglei Sun grający Dżamukę. Najsłabiej wypadł… Temudżyn, czyli Japończyk Tadanobu Asano. I to nawet nie dlatego, że jest to aktor grający bez przekonania. Raczej samej postaci Czyngis-Chana zabrakło tego ognia, który powinien cechować kogoś, kto w przyszłości zbuduje tak wielkie imperium. Według mnie więcej miał tej dumy i charyzmy jako mały chłopiec (wyglądający trochę jak słodka dziewczynka), ale może po prostu inaczej sobie Temudżyna wyobrażałam? Podobał mi się język mongolski, sama fabuła i zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. Nie jest to film wybitny, ale kupię go sobie na dvd, bo mimo wszystko podobał mi się i plusy wynagradzają mi minusy.

4,5/6
Czyngis-Chan (Mongol. Chast pervaya / Mongol. Part One / Genghis Khan) reż. Sergei Bodrov, 2007

A w ramach bonusu – jedna z przepięknych melodii z filmu:

„Wody głębokie jak niebo” Anna Brzezińska

Zamiast coś tu napisać, ostatnio cały wolny (a także ten, który powinnam poświęcić na co innego…) czas przeznaczyłam na czytanie. I to nie książek, tylko recenzji na Waszych blogach! Wciągnęłam się strasznie, a lista książek-do-przeczytania wzbogaciła się o tyle nowych pozycji, że niedługo przyjdzie mi pożegnać się z myślą, że kiedykolwiek nadążę z czytaniem. Choć przyznaję, że taka sytuacja mnie zdecydowanie cieszy. Moje czytanie „Japońskiego wachlarza” niemiłosiernie się wydłuża, więc odświeżam inną, przeczytaną nie tak dawno pozycję.

Książkę Brzezińskiej kupiłam sobie już dawno temu, zachęcona pozytywnymi recenzjami i tytułem (czasem jestem płytka… można mnie skusić ładną okładką lub intrygującym tytułem ;)). Tytułowe opowiadanie otrzymało nagrodę Zajdla, więc tym bardziej byłam ciekawa. „Wody głębokie jak niebo” to zbiór powiązanych ze sobą opowiadań, dziejących się w magicznej krainie Półwyspu, przypominającego opisem renesansowe Włochy (stąd cykl nazywany jest „włoskim”). Kraina pełna jest niezwykłych stworzeń i oczywiście magii. Magia daje władzę, więc garstka błękitnookich czarnoksiężników podporządkowało sobie cały Półwysep, kształtując go według własnej woli i zaklinając demony, by tworzyły coraz to nowe cuda, czy to natury czy architektury. I choć jest to zakazany dla kobiet świat, to one często są bohaterkami opowiadań. Stare wiedźmy kaleczą się, by przywołać demony, młode dziewczyny opanowane pragnieniem potrafią je zakląć, czasem zupełnie przypadkowo. Miłość jest czymś, co wydaje się niepotrzebne i stające na przeszkodzie planom władców i zwykłych poddanych, ale to ona często kształtuje bieg wydarzeń i zmienia historię.

Każde opowiadanie stanowi zamkniętą całość (może poza „Jej cień”, które ciężko będzie zrozumieć bez „Zaćmienia serca”), ale wszystkie łączą się ze sobą, często opisując losy bohaterów po wielu latach od wydarzeń zawartych w poprzednim utworze. Wszechobecna we wszystkich opowiadaniach jest oczywiście magia i demony przez nią zaklęte. I właściwie za każdym razem okazuje się, że człowiek nie jest w stanie nad nią zapanować, że wystarczy chwila i może się ona wymknąć spod kontroli. Moim ulubionym opowiadaniem z tego zbiorku jest chyba „Zaćmienie serca” (tytuł brzmi niestety dość tandetnie w moim odczuciu), historia Arachne, dziewczyny owładniętej pragnieniem zemsty. Wydaje się jej, że jedyną drogą do osiągnięcia celu jest magia, a żeby do niej dotrzeć, Arachne musi zdobyć księgę z magicznymi konstelancjami. Ponieważ nie ma wystarczająco dużo pieniędzy, postanawia dokonać zamiany – księga od lichwiarza o podejrzanej reputacji za gobelin własnoręcznie utkany przez Arachne. Pałając nienawiścią do władcy i przelewając to uczucie w swoją pracę, ucieka dziewczynie coś ważnego… Jeśli ktoś czytał „Tiganę” Kaya, to znajdzie w tym (a także we wcześniej wspomnianej kontynuacji) cały ten ładunek uczucia, który powinien znajdować się w historii Dianory, a którego zdecydowanie zabrakło (bardzo byłam tym wątkiem w „Tiganie” zawiedziona). Podobały mi się „Róże dla Sirocco”, chyba najbardziej baśniowe ze zbioru. Tytułowe opowiadanie pozostawia najwięcej pytań. Natomiast trochę się pogubiłam w „Filarach Nieba”. Rozumiem (chyba) końcowy zamysł, ale miałam wrażenie, że rozwiązanie było zbyt nagłe i niejasne w pierwszej chwili. Ale mógł też być to efekt choroby, bo czytałam tę książkę podczas ostrego przeziębienia.

Autorka odchodzi od typowej dla siebie konwencji średniowiecznej, ale inne realia nie stanowią dla niej problemu. Bohaterowie Brzezińskiej są sprawnie skonstruowani, można się wczuć w ich położenie, więc opowiadania czyta się bardzo szybko i przyjemnie. Zresztą głównym atutem zbioru są same historie, opisane ładnym językiem, chwilami zaskakujące, innym razem wzruszające. Świat czarnoksiężników jest okrutny, więc raczej nie uświadczymy to zbyt wielu radosnych zakończeń i rozwiązań. Wszystkie historie są jednak spójne i logiczne, nie ma szokowania (to zdecydowanie zbyt duże słowo w kontekście „Wód..”) ani zasmucania na siłę.

Myślę, że jest to pozycja, która spodoba się nawet osobom nie lubiącym fantastyki. Magię można potraktować jako metaforę władzy, reszta – wojny, uczucia, miejsce religii, odmienności w świecie – pozostanie bez zmian. Wnioskiem, jaki nasuwa się po czytaniu jest to, że ludzie sami tworzą to, czego potem się boją i co ich w rezultacie zabija. Ciekawa jest także rola historii – to o czym czytamy w jednym utworze, jest już historią zmieszaną z legendą w kolejnym. Widzimy, jak prawda jest zniekształcana przez chęć upiększenia wydarzeń, a potem z łatwością oceniana przez kolejne pokolenia. „Wody głębokie jak niebo” są lekturą przyjemną, nad pewnymi wątkami można zastanowić się dłużej. Polecam.

5/6
Anna Brzezińska, „Wody głębokie jak niebo” (Runa, 2005)

„Dziewczyna z Perłą” Tracy Chevalier

Strona założona, książki przeczytane czekają na napisanie o nich kilku słów… a ja delektuję się wiosną! Z przyczyn oczywistych ciężko mi to robić w domu przed komputerem… A do tego straszny lista lektur niezbędnych do pisania pracy magisterskiej. Jednak zebrałam się w sobie i (korzystając z faktu, że odwołali mi zajęcia) wreszcie piszę.

„Dziewczyna z perłą” Tracy Chevalier opowiada historię o oklicznościach powstania jednego z najsłynniejszych obrazów holenderskiego malarza Vermeera. Główna bohaterka, Griet, trafia do domu państwa Vermeerów jako nowa służąca. Tam staje się uczestnikiem drobnych intryg rodzinnych, a także rozpoczyna się jej fascynacja malarstwem i swoim pracodawcą – Johannesem Vermeerem. On też zaczyna dostrzegać swoją służącą, choć trudno powiedzieć, czy w taki sposób, w jaki Griet by sobie życzyła…

Kilka lat temu obejrzałam film będący adaptacją „Dziewczyny z perłą” (w reżyserii Petera Webbera, z Scarlett Johannson w roli Griet) – oglądało się go przyjemnie, choć nie do końca potrafiłam wczuć się w kreowany w nim nastrój. Podobnie było z tą książką. Lektura przyjemna, ale spokojnie można odłożyć ją na półkę i zająć się czymś innym. Z jednej strony akcja przedstawiona jest w narracji pierwszoosobowej, więc czytelnik raczej kibicuje Griet, z drugiej strony nie do końca potrafiłam ją polubić – wydawała mi się zbyt doskonała, wiejska dziewczyna, która jako jedyna rozumie problemy malarza, jest świetna w mieszaniu kolorów, stanowi obiekt westchnień większości mężczyzn występujących w książce… Autorka sprawnie pokazała powolne odrywanie się dzieczyny od rzeczywistości i dość brutalny do niej powrót. Ponieważ jest to opowieść o malarstwie, często styl dryfuje w stronę impresjonizmu, chwilami wydaje mi się to dość naciąganym zabiegiem, tak jakby Chevalier na siłę upychała kolory w opisach. Mimo to język jest ładny (a wersja oryginalna napisana dość prosto i przystępnie), więc nie czyta się źle, a cała historia jest w sumie ciekawa. Jednak czegoś w niej zabrakło i książka pozostaje przeciętna. Dobra dla osób, które z braku czasu muszą przerywać lekturę (i niedługa).

3/6
Tracy Chevalier, „Girl with a Pearl Earring” (HarperCollins Publishers Ltd, 2006)

Dodane
Pomyślałam sobie, że może ktoś nie słyszał naprawdę pięknej muzyki ze wspomnianego wyżej filmu. Oto fragment: