Archiwum

Posts Tagged ‘fantastyka’

Na śmierć i życie („The Hunger Games” Suzanne Collins)

W przeciwieństwie do większości znanych mi zagorzałych czytelników, jeśli chcę zobaczyć ekranizację książki, której jeszcze nie czytałam – to zazwyczaj nie zmieniam tego stanu rzeczy i najpierw oglądam film, a potem sięgam do książki. O ile mam świadomość, że nie jest to do końca sensowne, wszak film jest jedynie adaptacją i zawsze warto znać oryginał, żeby móc lepiej tę adaptację zrozumieć, to jednak taka kolejność w większości przypadków pozwala mi się cieszyć i filmem i potem książką. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ekranizacje, które uważam za lepsze od książki (do głowy w tej chwili przychodzi mi jedynie „Gwiezdny pył” na podstawie Gaimana), oczywiście jest też trochę takich, które utrzymują poziom oryginału, ale najczęściej niestety należę do grona osób, dla których film z książką zazwyczaj przegra. I to nie dlatego, że jestem tak wielką purystką lub nie doceniam filmów, zdecydowanie nie. Być może bierze się to stąd, że zawsze kiedy czytam, bardzo dokładnie sobie wyobrażam czytane sceny i potem nie znajduję tego w filmie i jestem zawiedziona? Nie twierdzę bynajmniej, że to właściwa postawa i zawsze naprawdę chcę, żeby film mnie oczarował, ale mam z tym jakiś wewnętrzny kłopot. Jak choćby z „Okruchami dnia”, gdzie najpierw przeczytałam książkę, a potem oglądałam film, o których słyszałam tyle zachwytów od zaufanych osób, że byłam pewna własnego zachwytu. I niestety, dla mnie ta ekranizacja nie oddała tego, co tak bardzo podobało mi się w książce, jestem natomiast pewna, że gdybym najpierw obejrzała film, byłabym urzeczona i na pewno sięgnęłabym po książkę, która też by mi się spodobała. Tak choćby było z „Angielskim pacjentem” – dopiero po przeczytaniu książki stwierdziłam, że ta produkcja wypaczyła w dużej mierze sens powieści i właściwie mi się nie podoba, ale oglądając go wcześniej miałam wiele przyjemności. Oczywiście, zdarza mi się przeczytać najpierw książkę, zwłaszcza jeśli chcę mieć przy czytaniu element zaskoczenia, nie wspominając już o oglądaniu ekranizacji, których książkowe oryginały po prostu znałam wcześniej. Jednak kolejność jest jak widać w moim przypadku dość płynna.

Ten przydługi wstęp ma na celu wyjaśnienie, dlaczego kiedy spodobał mi się trailer do ekranizacji pierwszej części trylogii Suzanne Collins, zatytułowanej „Igrzyska śmierci” („The Hunger Games”) i zapragnęłam iść na nią do kina, nie rzuciłam się do czytania książki. Film spodobał mi się jednak na tyle, że po powrocie do domu zakupiłam sobie angielską wersję na Kindla i przeczytałam z wielką przyjemnością. Aktualnie nie czytam i niezbyt się orientuję w literaturze spod szyldu Young Adult (zastanawiam się, czy przetłumaczenie tego na ‘literatura młodzieżowa’ oddaje sens tego gatunku), nie wiem więc, czy książki Collins są na tle innych oryginalne, czy przedstawienie postaci jest tu typowe, bądź nie. W każdym razie zdecydowanie przypadła mi do gustu antyutopijna wizja świata, w którym na gruzach Ameryki Północnej znajduje się aktualnie dwanaście dystryktów rządzonych przez stolicę zwaną Kapitolem. Raz w roku każdy dystrykt wysyła dziewczynę i chłopaka, wylosowanych specjalnie w tym celu, do udziału w upiornym reality show, oglądanym przez cały kraj – grupka dzieciaków zostaje zamknięta na specjalnie przygotowanym terenie, gdzie walczą ze sobą na śmierć i życie. Tylko jedna osoba, ostateczny zwycięzca, ma prawo wyjść i od tej pory cieszy się względami, nie musząc wracać do poprzedniego życia. Tym razem z dwunastego, najbiedniejszego dystryktu zostaje wylosowana młodsza siostra Katniss Everdeen i Katniss natychmiast zgłasza się, by zająć jej miejsce.

Podobały mi się przygody Katniss, fragment jej typowego życia w dystrykcie, relacje z bliskimi, wreszcie podróż do Kapitolu, przygotowania do turnieju i same Igrzyska. Polubiłam też szybko samą bohaterkę. Na tle znanych mi historii Katniss się wyróżnia, choć z tego, co wiem, dla wielu czytelników jest ona po prostu antypatyczna. Mnie natomiast ujęła – jest do bólu praktyczna, jako że na jej barkach spoczywa utrzymanie rodziny, zaradna i odważna, ale w kontaktach międzyludzkich radzi sobie słabo, nie zawsze rozumie motywy, jakie kierują innymi ludźmi i źle ich przez to ocenia. Ponieważ narracja w książce jest pierwszoosobowa, czytelnik sam musi niekiedy wyjść poza schematy myślenia Katniss, żeby zrozumieć, dlaczego chociażby jej towarzysz z tego samego dystryktu, Peeta, zachowuje się tak, a nie inaczej. I tu dochodzimy do kolejnej rzeczy, która podoba mi się w kontekście tej bohaterki – nie jest ona zdefiniowana jedynie przez romans lub uczucie do jakiegoś innego bohatera. Owszem, jak już chyba w większości opowieści tego rodzaju, mamy dwa obiekty westchnień dla Katniss, ale nawet ci dwaj chłopcy wymykają się typowemu podziałowi, czyli na księcia z bajki, do którego można wzdychać i na najlepszego kumpla, z którym można się zaprzyjaźnić. Z moich czytelniczych doświadczeń wynika, że z reguły bohaterki wybierają tego pierwszego, co wiadomo już od pierwszych stron książki (bądź mangi, bo szczerze mówiąc schemat ten jest tam obecny i podniesiony do kwadratu… a może do tego rodzaju powieści przybył właśnie z japońskiego komiksu?). Tutaj jednak nie umiałabym jasno stwierdzić, jak zaklasyfikować Gale’a i Peetę, co mi bardzo pasuje, a Katniss, choć jest w jakiś sposób zafascynowana obydwojgiem, ma ważniejsze rzeczy na głowie niż wzdychać i marzyć o wielkim romansie. Nie mam absolutnie nic przeciwko wielkim romansom, ale jeśli udział w nich jest jedyną cechą bohaterki, to zdecydowanie nie jestem pod wrażeniem.

„The Hunger Games” przeczytałam, podobało mi się bardzo, choć po kolejne części trylogii nie sięgnęłam. Może poczekam, aż pokażą się kolejne filmy i one zachęcą mnie do czytania? Zobaczymy. Wprawdzie jednak zaciekawiona mocno byłam, bo trochę poczytałam sobie o tych dwóch kolejnych częściach nie unikając spojlerów i pewne rozwiązania chyba odrobinę mnie zniechęciły. Nie twierdzę jednak, że do książek nie sięgnę, bo czytało się bardzo przyjemnie.

Tytuł: The Hunger Games
Autor: Suzanne Collins
Wydawnictwo: Scholastic Press, 2008
Moja ocena: 4/6

Witajcie w Riverside

Ciężko ostatnio z czasem na czytanie, nie mówiąc już o czasie na pisanie. Tym bardziej, że w dużej mierze zaprząta mnie Archipelag – promujemy najnowszy numer, trwają prace nad kolejnym, wiosennym numerem. Wszystko to daje dużo radości, ale trochę przyczynia się do zaniedbania bloga. Po raz kolejny obiecuję sobie, że będę tu pisać częściej, ale póki co żadne plany dotyczące systematyczności i regularności nic nie dały ;) Co nie oznacza jednak, że nie będę dalej próbować – problemem w dużej mierze jest chyba także fakt, że jak zwykle w kwestii Internetu nie mogę się zdecydować, jak bardzo osobisty może (powinien?) być taki blog – stawiać na recenzje, czy przemycać coś od siebie? Na ile dodaje to blogowi duszy i pomaga odnieść siebie do samych recenzji, a na ile nadaje blogowi „pamiętnikarski” charakter (przeciwko któremu nic nie mam, a nawet bardzo lubię takie blogi – sama jednak już tego próbowałam i chyba nie chcę iść w tym kierunku)? Zastanawiacie się czasem nad tym, gdzie na takiej skali umieszczony jest Wasz blog i czy Wam to pasuje? Do mnie takie pytania powracają zaskakująco regularnie, o czym myślałam ostatnio czytając wpis Czary. Kończę jednak ten przydługi wstęp, bo nie o tym chciałam tu teraz pisać. Chciałam opowiedzieć o książce, która mnie zupełnie oczarowała.

Wszystko zaczęło się mniej więcej rok temu, kiedy z wypiekami na twarzy czytałam notki Ninedin o książkach Ellen Kushner, a kiedy nauczyłam się ich na pamięć uznałam, że czas najwyższy je sobie sprawić, co okazało się przedsięwzięciem rozkosznie niedrogim i dość szybkim (Empik.com, Amazon.co.uk). Niestety, mimo wielkiej radości i częstego kartkowania książek nie byłabym sobą, gdyby nie odleżały one jakiegoś czasu na półce i rzeczywiście, za pierwszy tom cyklu Riverside wzięłam się dopiero na początku tego roku. Tym samym „Swordspoint” stał się moją czytelniczą inauguracją 2012 i jeśli miałabym z tego wyczytywać jakieś znaki, to rok ten zapowiada się wspaniale.

Czytelnik przenosi się do bliżej nieokreślonej stolicy niesprecyzowanego kraju. Miasto jest rozległe, jednak interesujące są dwie dzielnice – Wzgórze, gdzie mieszka arystokracja rządząca miastem i Riverside, portowa dzielnica pełna osób wszelkiego pokroju, których w większości nie chciałoby się spotkać po ciemku. Oczywiście oba światy nie tylko istnieją obok siebie, ale przenikają i to nie tylko na płaszczyźnie pan-sługa. Wszak co drugi arystokrata potrzebuje od czasu do czasu usług szermierza (czy też jak kto woli – mistrza miecza), by walczył za niego w pojedynku bądź pozbył się przeciwnika. Niekiedy z RIverside rekrutowana jest służba, którą można wykorzystać w roli szpiegów, złodziei… Tymczasem dla zbiorowiska z Riverside bogacze to oczywiście pożądany łup, szansa na wzbogacenie się, ale i przetrwanie. Przykładem takiej kariery jest Richard St. Vier, uważany za najzdolniejszego i zabójczo skutecznego szermierza w Riverside. Po krótkim epizodzie, kiedy dał ponieść się sławie i nie tylko pracował, ale i zabawiał się na Wzgórzu, Richard – człowiek o świętej cierpliwości i wzór opanowania – na Wzgórze wraca jedynie, by wykonać dobrze płatną pracę, by potem włóczyć się ze swoim przyjacielem (i kochankiem) po knajpach, pić i zabijać tych, którzy podpuszczeni przez Aleca ośmielają się mu grozić. Ten nieszczególnie urozmaicony sposób spędzania czasu stawia pod znakiem zapytania najnowsze, lukratywne zlecenie – Richard miałby zabić pewną bardzo ważną osobę na Wzgórzu. W historię zamieszani są inni arystokraci, nowoprzybyły do miasta lord Michael Godwin, Księżna Tremontaine, a nawet Alec, którego przeszłość od początku jest jego najpilniej strzeżoną tajemnicą. Cała historia pełna jest intryg, a całość prowadzi do spektakularnego finału.

Streszczanie fabuły jednak w dużej mierze mija się z celem, przecież to wszystko gdzieś już było. Szermierze, dworskie intrygi, tajemnicze tożsamości i przeszłości – jak najbardziej. W przypadku książki Ellen Kushner nie chodzi jednak do końca o to, czego użyła jako fabuły swojej powieści, ale sposób, w jaki ją opisała, unikając wszelkich banałów i powtórzeń, ogranym historiom dając świeżość i nowe życie. Zachwycają zwłaszcza bohaterowie – niejednoznaczni i intrygujący. Choć pozornie także oni wpisują się w jakieś utarte już schematy, nie są „wykalkulowani” na lubienie ich, posiadają dopracowane portrety psychologiczne, w których nierzadko dominują wady, a jednak czytanie o nich to sama przyjemność. Wystarczy spojrzeć na trójkę bohaterów, których można uznać za głównych. Richard jest mistrzem miecza, człowiekiem opanowanym i wiedzącym, czego chce. Nie wiąże się z tym jednak ani żadna tragiczna historia, ani nobilitacja tej postaci. St. Vier pochodzi z nizin społecznych, ma prostolinijny sposób myślenia, którego nie zmieniło zadawanie się z wyższymi sferami i nie ma żadnych oporów, by zabić kogoś niejako dla przyjemności Aleca. Ten drugi z kolei, jest niemal dokładnym zaprzeczeniem typu, do jakiego można by go na pierwszy rzut oka zakwalifikować. Owszem, od początku wiadomo, że nie pochodzi z plebsu (dlaczego jednak postanowił zostać studentem – ot, kaprys), tak więc można mu przypisać tajemniczą przeszłość, pewnie nieszczęśliwą. Jest słaby fizycznie i sam przyznaje się do tchórzostwa, jednak dzielą go lata świetlne od bycia słodką, nieporadną istotką, którą trzeba bronić przed złym światem. O nie, Alec jest wręcz antypatyczny, pyskaty i histeryczny. Niczego nie chce ani od Richarda, ani od nikogo innego, nie jest też jednak typem niepozornego słabeusza, który uratuje świat. Choć oczywiście, ma w zanadrzu pewną niespodziankę. Jest wreszcie lord Michael, którego znów chciałoby się opisać jako rozpieszczonego panicza, zepsutego niedojdę, którego ktoś z nizin musi nauczyć życia. Michael uczy się szybko, ma trzeźwą zdolność oceny sytuacji i potrafi zaadaptować się do każdych niemal warunków. A że lubi korzystać z życia, jest przystojny, młody i mało kto się mu oprze? Tym lepiej dla niego.

Zdaję sobie sprawę, że powyższe charakterystyki brzmią raczej odpychająco, a ja sama nie jestem typem, który lubi „tych złych” i kibicuje ciemnej stronie mocy. Wszystkich trzech bohaterów polubiłam z miejsca, a Alec z gracją wskoczył na moją listę (długą dość) postaci ulubionych. Chodzi mi o to, że Kushner nie boi się pokazywać swoich bohaterów w niekoniecznie pozytywnym świetle, obdarzać ich wadami i ułomnościami, mimo że przede wszystkim przyciągają i fascynują. To wyjście poza stereotypy ma też odbicie w samym gatunku – „Swordspoint” zaliczane jest do fantastyki, jednak szukając jakichkolwiek nadnaturalnych zjawisk można się zawieść – nie ma tu bowiem nic typowo fantastycznego, ani grama magii, ani jednego dziwnego stworzenia czy cechy. To po prostu alternatywna historia nienazwanego kraju i chyba tylko dlatego wielbiciele etykietek wrzucają „Swordspoint” do worka z fantastyką i oddychają z ulgą. Powieść ta jednak wybija się ponad takie kwalifikacje, co samo w sobie już jest dla mnie plusem.

Jest i wreszcie wspaniała historia miłosna, ani razu nie wyciągnięta na pierwszy plan, która jednak decyduje w pewnym sensie o losie całego spisku i bohaterów, choć większość z nich nigdy nie zda sobie z tego sprawy, a nawet główni zainteresowani z łatwością znajdą inne wytłumaczenie dla swoich czynów, co jednak nie zmienia faktów. Tu jednak też polecam notki Ninedin, gdyż ona ujęła to właściwie idealnie i nie potrafię już nic ponad to dodać.

Zastanawiam się więc tylko, dlaczego wciąż nie ukazała się żadna książka Ellen Kushner po polsku? Pewna jestem, że znalazłoby się grono zachwyconych czytelników. Mnie pozostaje się tylko cieszyć, że reszta czeka na mnie na półce i specjalnie odwlekam moment, kiedy po nie sięgnę, by móc się tą chwilą cieszyć. (Oraz mam inne książki, które niestety z różnych względów muszą znaleźć się jako pierwsze w kolejce…)

Tytuł: Swordspoint: A Melodrama of Manners
Autor: Ellen Kushner
Wydawnictwo: Spectra Books, 2003
Ilość stron: 368
Moja ocena: 6/6

Ender na rozdrożach

O autorze nazwiskiem Orson Scott Card słyszał chyba każdy czytelnik interesujący się fantastyką i science-fiction. Ja na początku znałam go jedynie z opowieści moich korespondentek, streszczana przez nie treść książek wydawała się interesująca, ale nie na tyle, by rozpocząć poszukiwania. Kilka lat później, będąc już na studiach, znalazłam „Grę Endera” w jednej z tanich księgarni. Powieść kosztowała grosze (niestety, wydanie było dość paskudne…), kupiłam ją więc natychmiast i szybko przeczytałam. Zresztą, „przeczytałam” to złe słowo, pochłonęłam ją w jeden wieczór (i noc), a Andrew „Ender” Wiggins stał się z miejsca jednym z tych ważnych bohaterów literackich. Ponieważ kolejna część cyklu, „Mówca umarłych”, nie była dostępna w księgarniach, minęło sporo czasu, nim udało mi się ją zdobyć. A dokładniej zdobyła ją moja siostra i dzięki temu w ogóle „Mówcę” przeczytałam (kupiłam sobie natomiast natychmiast w dniu premiery nowego wydania Prószyńskiego i S-ki, w tym roku). To było niczym książkowe objawienie, jedna z „tych” książek, nie mogłam się oderwać, płakałam, myślami byłam całkowicie w tamtym świecie, gryzłam palce i tak mocno wczuwałam się w bohaterów, że po lekturze byłam wręcz wyczerpana. Ender ugruntował swoją pozycję jednego z moich najukochańszych bohaterów literackich, a ja… nie odważyłam się przeczytać kolejnych części cyklu! Ponieważ usłyszałam piąte przez dziesiąte, o czym są kolejne dwa tomy, nie mogłam pogodzić się z myślą, że ktoś znów może mieć do Endera pretensje, wpędzać go w poczucie winy. Odrzuciłam jakikolwiek scenariusz inny niż radosne życie mojego ulubieńca u boku ukochanej osoby, ponieważ komu jak komu, ale jemu zwyczajnie należała się taka przyszłość. Nie mam nic przeciwko okazjonalnemu męczeniu bohaterów których lubię, ale Card stworzył chyba jednego z najbardziej pokrzywdzonych przez los bohaterów fantastycznych (unikając robienia z niego kłębka angstu, mimo wszystko). Nie przeczytałam też obiecującej Sagi Cieni, tym razem jednak z powodu znikomej dostępności tych tytułów. Kiedy jednak dowiedziałam się o nowonapisanej części pt. „Ender na wygnaniu”, dziejącej się między dwoma przeczytanymi przeze mnie tomami, byłam bardzo podekscytowana i musiałam, po prostu musiałam jak najszybciej książkę przeczytać. Trochę to jednak potrwało, zanim ją zdobyłam, a pojawiające się recenzje tylko zaostrzały mój apetyt swoją różnorodną oceną. Wczoraj skończyłam czytanie i dołączam się do tych pozytywnych komentarzy.

Akcja “Endera na wygnaniu” przypada na koniec “Gry Endera”, rozwijając (i lekko modyfikując) ostatni rozdział powieści, torując ścieżki dla „Mówcy Umarłych” (podobno dopowiada też kilka wątków z Sagi Cieni, czego niestety póki co nie mogłam sprawdzić). Po pokonaniu formidów Ender czeka na decyzję, na mocy której będzie mógł wrócić na Ziemię, zobaczyć się z rodzicami i ukochaną siostrą. Jego los okazuje się być jednak przesądzony i chłopiec nie ma już powrotu na swoją planetę, zostaje natomiast mianowany gubernatorem pierwszej kolonii powstałej na planecie do tej pory zamieszkałej przez robale. Ender nie pragnie władzy, choć naturalne zdolności przywódcze czynią go idealną osobą na to stanowisko. Wyrusza jednak, by znaleźć się bliżej resztek cywilizacji formidów i zbliżyć się do pojęcia tajemnicy, dlaczego ta inteligentna rasa pozwoliła mu się pokonać. Dręczony wspomnieniami i poczuciem winy, samotny mimo obecności Valentine i miłości, jaką potrafi rozpalić w prawie każdym sercu, Ender przyjmuje nowe obowiązki i odpowiedzialność za nowych towarzyszy, pozostając przy tym wybitnym strategiem i mimo naukowego podejścia do życia, rozbrajająco wierzącego w ludzkie dobro, mimo wszystko. Dokładnie taki był Ender w dwóch pozostałych czytanych przeze mnie częściach i choćby dlatego warto przeczytać tę książkę. Zawiedzie się ten, kto szuka wybitnie zaskakujących zwrotów akcji – jedyne zwroty, których możemy się nie spodziewać, to te emocjonalne (co dla mnie akurat było zaletą), w końcu treść „Endera na wygnaniu” jeszcze przed czytaniem nie ma dla nas za wiele tajemnic. Nie zmienia to faktu, że książka bardzo wciąga, a choć końcówka może zawieść zbyt szybkim rozwiązaniem, wzruszyłam się na niej do łez i jeszcze bardziej zapragnęłam przeczytać Sagę Cieni.

Styl Carda nie zmienił się mocno od poprzednich części, co oczywiście stanowi plus lektury. W świat Endera łatwo jest się zagłębić i potem przebywać w nim długo po zakończeniu lektury. Card tworzy wspaniałe postaci i radzi sobie z epickością opisywanych przez siebie zdarzeń, wzruszając i dając do myślenia. Chwilami autor zbyt nachalnie wkłada w usta swoich bohaterów swoją filozofię, a przynajmniej wszyscy zdają się myśleć tak samo i traktować ludzkość czysto naukowo i biologicznie. Na szczęście Cardowi nie brakuje czułości i zrozumienia, gdy pisze o swoich postaciach i ludziach w ogóle, wiele więc można mu wybaczyć. Główna treść książki urozmaicona jest korespondencją między poszczególnymi bohaterami, z losami Endera przeplatają się losy także innych poznanych już wcześniej osób, książka zawiera więc sporo smaczków dla wielbicieli sagi. Uważam, że dla zagorzałych fanów jest to pozycja obowiązkowa i nie powinni się zawieść, choć nie mają też co liczyć na odkrywczą fabułę. Ja jednak ucieszyłabym się nawet z całkowicie obyczajowej powieści o Enderze, więc „Ender na wygnaniu” zdecydowanie przypadł mi do gustu, bo to jego osoba tworzy ten cykl, z którym naprawdę warto się zapoznać. Tym bardziej, że aktualnie jest dostępny w księgarniach i wydany w przyjemnych okładkach. Zastanawiam się teraz, czy jednak się nie skusić na „Ksenocyd” i „Dzieci Umysłu”, mając wielką nadzieję na wydanie przez Prószyńskiego także cyklu o Groszku. Polecam wszystkim miłośnikom fantasy!

Tytuł: Ender na wygnaniu
Tytuł oryginału: Ender in Exile
Autor: Orson Scott Card
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2010
Ilość stron: 400
Moja ocena: 5/6

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Prószyński i S-ka, za co bardzo dziękuję.

W świecie Krwawych raz jeszcze

Anne Bishop, choć pozornie nic na to nie wskazuje, jest swojego rodzaju fenomenem. Autorka książek z serii „Czarne Kamienie” stworzyła serię tyleż irytującą, co wciągającą i nie pozwalającą się od niej oderwać. Jeśli przebrnie się przez pierwszą połowę pierwszego tomu (z czym ja miałam trudności i byłam bliska zarzuceniu lektury), czytelnik niepostrzeżenie wciąga się w świat Krwawych i nagle odwraca ostatnią stronę książki – to już koniec? Taka przynajmniej jest moja relacja z panią Bishop. Przy pierwszych dwóch tomach pomstowałam na jej styl i niektóre pomysły, przy trzecim wznosiłam oczy do nieba, przy czwartym zgrzytałam zębami, a przy wczoraj skończonym piątym – machnęłam ręką i kwitowałam uśmiechem co mniej udane fragmenty. Coś w tych książkach jest bowiem przyciągającego, skoro późno w nocy kończyłam drugą i trzecią część, czwartą przeczytałam w jedną noc, obiecując sobie, że już tylko jeden podrozdzialik i idę spać. Piątej natomiast nie skończyłam tego samego wieczoru, kiedy zaczęłam z prostej przyczyny – następnego dnia musiałam iść do pracy. Ale kończyłam ją właśnie w pracy, trzymając rozłożoną książkę na kolanach pod biurkiem. Co też o czymś świadczy. I tylko tak mi szkoda, że Bishop nie jest lepszą pisarką, że stylowo pozostaje w grupie przeciętnych autorów i zdarzają jej się tak irytujące fragmenty. I żal mi także, że traci energię i wyobraźnię na erotyczne koszmarki i wprowadzanie papierowych postaci drugiego planu, zamiast rozwinąć psychologicznie i fabularnie(!) tych bohaterów, których już opisała (jak choćby cały sabat Jaenelle)… Bishop stworzyła naprawdę ciekawy i spójny świat, zapełniła go wieloma postaciami wzbudzającymi sympatię i, co moim zdaniem wyjątkowo niełatwe, potrafiła opisać epickie starcie dobra ze złem z naprawdę satysfakcjonującym finałem. Stworzyła pierwsze w mojej karierze czytelniczej magiczne stworzenia, które udało mi się polubić i łączy fantastykę z powieścią obyczajową (popadając, niestety, w tani sentymentalizm co jakiś czas…). Gdyby więc była dobra pisarką, „Czarne Kamienie” mogłyby być cudowne. Albo może, gdybym przeczytała je te osiem lat temu, kiedy byłam dość mroczną nastolatką, czytałam książki o wampirach Anne Rice (wprawdzie już przez „Królową Potępionych” nie przebrnęłam…) i miałam dużo bardziej rozwiniętą tolerancję na takie „mało znaczące rzeczy”, jak styl… Byłabym pewnie Bishop zachwycona. A tak – przyznaję, że mi się podobało. I tyle, niestety.

Przejdźmy jednak do meritum tej recenzji, a więc piątego tomu cyklu pod tytułem „Splątane sieci”. Po wielkiej wojnie, w której część bohaterów straciła życie, inni swą moc, a inni wreszcie zdobyli rodzinne szczęście oraz po tomie opowiadań, w którym jedno z nich przedstawiło nam „krajobraz po bitwie”, przyszedł czas na bardziej kameralną przygodę, która dotknie rodzinę SaDiablo (no nie mogę, nie mogę się nie uśmiechnąć pisząc to nazwisko!). Jaenelle wpada na pomysł zbudowania Domu Strachów dla plebejuszy (Królestwa są strasznie kastowe i pełne uprzedzeń), wykorzystując ich wyobrażenia na temat Krwawych. Niewinną zabawę podłapuje jednak Krwawy, który dopiero niedawno dowiedział się o swojej mocy i poczuł się odrzucony oraz fatalnie potraktowany przez innych obdarzonych. Swoje animozje koncentruje na najbardziej prominentnej rodzinie w Kaeleer, zapraszając ich do swojego własnego Domu Strachów, który szybko okazuje się być śmiertelnie niebezpieczną pułapką.

Pierwsza na miejsce przybywa Surreal, która jest obok Daemona główną postacią „Splątanych sieci”, choć oczywiście nie zabraknie nikogo z ulubieńców czytelników (przynajmniej z pierwszoplanowych bohaterów). Akurat dla mnie Surreal jest chyba jedyną antypatyczną bohaterką wśród pozytywnych postaci, drażni mnie jej sposób bycia, fragmenty z nią, które prawdopodobnie mają bawić, ale nie bawią, wszechobecna wulgarność i ogólnie pojęty „marysuizm” do sześcianiu (owszem, wiem, że i Jeanelle ma cechy typowej Mary Sue w dość dużym natężeniu, ale przy tym wszystkim wzbudza moją sympatię, jest w niej coś uroczego i jest w ścisłej czołówce moich ulubionych bohaterów). O ile do Daemona się przyzwyczaiłam i polubiłam (choć wciąż moje pojęcie atrakcyjności rozmija się z tym prezentowanym przez Bishop), nie drażni mnie jego wieczna niepewność i odgrzewane co chwila na nowo dramaty, o tyle Surreal początkowo lubiłam, ale jej akcje spadały u mnie coraz niżej z każdym tomem. Mimo tego doboru głównych postaci, książkę czytało się rewelacyjnie szybko, a fabuła potrafi zaskoczyć (oczywiście pewne rzeczy wydają się już tak oczywiste i wykorzystane po kilka razy, że dziwne wydaje się zaskoczenie samych bohaterów). Generalnie, znajdziemy w tej części wątki i motywy, które uwiodły czytelników w poprzednich tomach.

Jeśli czytaliście poprzednie księgi „Czarnych Kamieni” i Wam się podobały, nie wahajcie się, by sięgnąć po „Splątane sieci”. W innym wypadku, radzę zacząć czytanie chronologicznie, ominie Was inaczej dużo zabawy. Ja natomiast ciekawa jestem kolejnych książek z tego świata. Wprawdzie w najbliższym czasie będziemy musieli pożegnać się z ulubionymi bohaterami, a ich miejsce zajmą nowi, ale autorka już pracuje nad kolejnym zbiorem opowiadań o rodzinie SaDiablo, który z wielką chęcią kiedyś przeczytam.

Tytuł: Splątane sieci
Tytuł oryginalny: Tangled Webs
Autor: Anne Bishop
Wydawnictwo: INITIUM, 2010
Ilość stron: 304
Moja ocena: 4/6

Książkę dostałam od wydawnictwa INITIUM

Po drugiej stronie torów

„Lecą wieloryby” to pierwsza książka Aleksandra Kościówa, jaką miałam okazję przeczytać i mam nadzieję, że z czasem przeczytam też dwie poprzednie, bo lektura pokazała mi autora jako pisarza panującego nad słowami, ich melodią i obrazami, które wywołują. Nie zdziwiła mnie informacja, że Kościów jest kompozytorem i wykładowcą w warszawskiej Akademii Muzycznej. Nie tylko muzyczność samego języka wpłynęła na to skojarzenie. Treść książki jest bowiem bardzo filmowa i czytając wręcz słyszałam w tle muzykę, nie trudno wyobrazić sobie cały soundtrack ilustrujący książkę. I to podobało mi się w „Lecą wieloryby” chyba najbardziej.

Fabuła książki nie należy może do najoryginalniejszych, zwłaszcza dla wielbiciela gatunku fantasy. Pełno jest książek (i nie tylko książek, komiksów na ten temat powstało pewnie jeszcze więcej), gdzie główny bohater (lub bohaterka) z tego czy z innego powodu trafia do innego świata, równoległego lub absolutnie oderwanego od znanej nam rzeczywistości, skąd następnie próbuje się wydostać, a za cel przyświeca mu misja do wykonania, tęsknota za ukochaną osobą lub zwyczajnie za domem. Nierzadko po drodze udaje mu się namieszać w lokalnej społeczności, zazwyczaj zbiera się także wokół niego grupka przyjaciół lub chociaż jeden przedstawiciel płci przeciwnej, aby dodać rumieńców całej akcji. Daleko nie szukając na podobnych schemacie oparte było choćby „Nigdziebądź” Gaimana. Kościów sprawnie wykorzystał ten motyw, wplatając go w historię Jona i Mai, którzy poznali się jako dzieci i od zawsze byli razem. W trakcie trwania głównej fabuły książki mają po dwadzieścia kilka lat i studiują w różnych miastach, co według ich założeń ma pogimnastykować „mięśnie uczucia”. I rzeczywiście, Jon opiera się różnym pokusom, niewiele zresztą jest w stanie zagrozić jego związkowi, który traktuje jako pewnik i wartość absolutnie stałą w swoim życiu. Natrafia jednak na dziewczynę zdeterminowaną, by dopisać Jona do swojej listy podbojów i choć ciężko uznać, że jej się to do końca udało, to jednak chwilę później Jon gnany poczuciem winy jedzie pociągiem do miasta ukochanej, aby wyjaśnić sprawę. Z paczką bez i bukietem kwiatów pędzi błagać o wybaczenie, pakując się pod koła samochodu. Po odzyskaniu świadomości ze zdziwieniem stwierdza, że oto znalazł się w Peronii, dziwnym świecie, gdzie jak okiem sięgnąć wszędzie znajdują się tory, a głównym zajęciem ludzi jest łapanie „poszynów”, samotnych pociągów pędzących nie wiadomo skąd i dokąd. Zanim Jon na dobre przyzwyczai się do nowych realiów, został wplątany w ciąg tajemniczych wydarzeń, które nie tylko przypomniały mu o tym, gdzie powinien zmierzać i co, czy raczej kto, jest jego celem na końcu drogi, a przy okazji wprowadził sporo zamieszania nie tylko na Peronii, ale i innych zakątkach tajemniczego świata. Zakończenie, choć pewne aspekty są przewidywalne i oczywiste, zdawałoby się, od początku niezwykłej przygody Jona, ma jednak zaskakujący potencjał i rozwiązanie nie tyle słodko-gorzkie, jak czytałam w kilku recenzjach, ale przerażające moim zdaniem. Jeśli wierzyć słowom Jona, rozpościerająca się przed bohaterem pustka wypełniona tęsknotą i wiecznym zawieszeniem wydaje mi się być niczym lepki marazm, zabierająca oddech wata, w której egzystencja szybko doprowadziłaby mnie do utraty zmysłów.

Jeśli oczywiście wierzyć słowom Jona. Mój największy problem podczas czytania polegał bowiem na tym, że nie potrafiłam uwierzyć bohaterom w to, co mówili o swoich uczuciach, najgorzej przychodziło mi to z… miłością między Jonem a Mają. Rozumiem, że byli ze sobą już bardzo długo, że uczucie między nimi przerodziło się w stałą, coś pewnego i niewzruszonego, nie potrafię jednak uwierzyć w miłość między dwojgiem dwudziestolatków niemal całkiem wyzbytą z jakiejkolwiek spontaniczności, czy zwyczajnie okazywania sobie uczuć. Owszem, Jon może po prostu nie dzielić się z czytelnikiem swoimi emocjami na tyle, by rozprawiać o swoim długoletnim związku, jednak o Mai nie dowiadujemy się właściwie niczego, poza tym, że uwielbiała bezy. Człowiek, który kocha i który tę miłość traktuje jako swój talizman i drogowskaz, mówiłby cokolwiek o tej osobie, tak mi się wydaje, wspominał ja konkretniej… Jako że mowa o uczuciach, taką chemię między bohaterami też można czuć bądź nie i ja jej dostrzegałam między Jonem a Mają, choć zazwyczaj jestem wrażliwa na takie wątki. Więcej w tym było przyzwyczajenia, niewzruszonej pewności i później poczucia winy, niż głębokiego uczucia (oczywiście w moim sposobie pojmowania go), co potem potwierdziły kolejne wydarzenia, zmierzając do finału.

Kościów pisze bardzo obrazowym językiem, radzi sobie zarówno z akcją jak i refleksjami i opisem uczuć bohaterów (stąd podejrzewam, że moje domysły dotyczące związku Jona i Mai nie są całkowicie przypadkowe i bezsensowne). Peronia i cały świat „po tamtej stronie” to miejsca pełne wyobraźni, gdzie autor symbolicznie odbija w krzywym różne kwestie dotyczące naszej rzeczywistości. Mnie jednak bardziej przypadły do gustu fragmenty dziejące się w naszym świecie, gdzie autor naprawdę wspaniale opisywał emocje bohaterów, używając subtelnych i niezwykle celnych metafor. Część „fantastyczna” była jak najbardziej udana, choć nie zaskakiwała oryginalnością. Niemniej jednak „Lecą wieloryby” czytało się bardzo przyjemnie i niektóre obrazy zawarte w powieści wciąż towarzyszą mi po skończeniu lektury.

Tytuł: Lecą wieloryby
Autor: Aleksander Kościów
Wydawnictwo: Znak, 2010
Ilość stron: 264
Moja ocena: 4+/6

Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak, za co bardzo dziękuję!

„Serce Kaeleer” Anne Bishop

Zbieram się do napisania notki o podróży, tymczasem jednak postanowiłam zabrać się za zaległe recenzje. Wciąż mam nadzieję dotrzymać przyrzeczenia danego sobie z okazji Nowego Roku – napisać recenzję o każdej przeczytanej książce, a najlepiej także o obejrzanym filmie. Zaległości mam spore, ale mam nadzieję, że to kwestia czasu.

Po mojej wcześniejszej recenzji trylogii autorstwa Anne Bishop dziwić może, że zabrałam się za IV część cyklu Czarne Kamienie. Cóż, na tym polega chyba fenomen tej książki. Z jednej strony irytują błędy w stylu, marnowanie potencjału i przedziwne chwilami rozwiązania fabularne. Z drugiej jednak czytelnik nie wiadomo kiedy przywiązuje się do opisywanego świata oraz bohaterów i chce wiedzieć więcej – jak to się dalej potoczyło, co stało się z ulubionymi postaciami… Ja sama odkąd odkryłam, że istnieje kolejna część cyklu, nie mogłam przestać się zastanawiać, co też tam zostało napisane. Ucieszyłam się więc, kiedy dostałam „Serce Kaeleer” w swoje ręce. Usiadłam do niej wieczorem, z zamiarem przeczytania pierwszego, króciutkiego opowiadania i skończyłam mniej więcej o 4 rano, kiedy doczytałam ostatnie zdanie całej książki. Tak, wciąga.

Był jeszcze jeden marzyciel. (s. 382)

W książce „Serce Kaeleer” mamy do czynienia z czterema opowiadaniami, z których każde ma innego głównego bohatera, inny nastrój i dzieje się w innym okresie życia bohaterów (co wziąwszy pod uwagę długowieczności postaci w cyklu jest dosyć znaczące). Pierwsze, „Prządka marzeń”, jest właściwie mitem powieściowego świata, wyjaśnieniem, skąd wzięły się Kamienie i Krwawi. Bishop w naprawdę ciekawy sposób obmyśliła genezę powstania magii w jej świecie, niestety styl użyty w opowiadanku powoduje zgrzytanie zębami, o czym za chwilę napiszę więcej. Następnie poznajemy historię miłości Lucivara do prostej dziewczyny, która w wyniku splotu okoliczności zostaje jego pomocą domową. „Książę Ebon Rih” jest przewidywalny do bólu i czerpie z mocno utartych już schematów, co nie zmienia faktu, że opowiadanie wciąga i jest naprawdę sympatyczne, pełne uczuć, pogmatwanych emocji i zabawnych sytuacji. Kiedy czytałam, co i rusz przypominałam sobie nieszczęsną Sagę o Ludziach Lodu, której swego czasu przeczytałam wszystkie 47 tomów i choć mam świadomość, że nie jest to literatura najwyższych lotów (tak, w kioskach stoi na półeczce z harlequinami), to jednak wciąż twierdzę, że niektóre tomy to bardzo fajne czytadła na jeden wieczór, romanse z ciekawym, magicznym tłem i ładnie zarysowanym wątkiem uczuciowym. Taką historią jest właśnie „Książę Ebon Rih”. Nawet sposób przedstawienia postaci (mroczny i dość brutalny mężczyzna pełen honoru i skrywanych uczuć oraz ona – trochę sponiewierana przez los, pełna temperamentu i kochająca z pasją) oraz główne miejsce wydarzeń (odizolowana od wielkiego świata chatka, niedaleko wsi), że już nie wspomnę o pochodzeniu głównego bohatera (obdarzona wielką mocą rodzina, walcząca do końca o każdego, kogo uznają za członka swego klanu) przywodzi na myśl Sandemo. Nie jest to minusem, gdyż tak jak wspomniałam, norweska pisarka ma na swoim koncie kilka naprawdę świetnych historii tego konkretnego rodzaju. Kolejne opowiadanie, „Zuulaman”, jest mroczną historią z młodości Saetana, opowiedzianą w przekonujący sposób i z pokaźnym ładunkiem emocjonalnym. Do mnie przemówiło i podziałało na wyobraźnię, szkoda, że w samym cyklu nieraz ciężko dopatrzyć się tej dwoistości charakteru Wielkiego Lorda Piekła i zazwyczaj występuje on w roli dobrego wujaszka. Ostatnia część książki opowiada natomiast o dalszych losach Jaenelle i Daemona, o wydarzeniach, które miały miejsce po „Królowej Ciemności”. Opowiadanie tytułowe samo w sobie nie jest zbyt oryginalne, można uznać, że do pewnego stopnia powtarza kilka motywów z początku „Królowej”, jest jednak pełne ciepła, sympatyczne i dające dużo satysfakcji, jeśli chodzi o kontynuację historii. Osobiście uważam wyjaśnienie pochodzenia Świtu Zmierzchu za absolutnie świetne, poruszające i pasujące do całości Czarnych Kamieni.

Książka nie wzbudza jednak tylko pozytywnych emocji i jest na co pomarudzić. Styl pisania Bishop poprawił się w porównaniu z I tomem, poprawiła się także korekta w polskim wydaniu i nie przypominam sobie żadnego błędu. Niestety, mimo to Bishop jest pisarką mocno przeciętną. Rozpoczynając czytanie „Prządki marzeń” szybko przypomniałam sobie, co mnie w pisarstwie Bishop drażniło podczas czytania trylogii. Autorka ma problemy z zachowaniem spójnej atmosfery tekstu, nadużywa wielokropków w poetyckich fragmentach, co i rusz sięga do ogranych schematów. Chwilami jej opowiadania przywodzą na myśl fanfiction do jej głównej serii (co samo w sobie nie jest krytyką, fanfiki potrafią być rewelacyjne, jednak tu mam na myśli przeciętne dziełka z tej kategorii), momentami nieporadne i zdające się nie być do końca przemyślane.

Niemniej jednak Bishop potrafi napisać fantastyczne fragmenty, ma pomysły na rozwiązania, które wynagradzają braki w warsztacie. Przede wszystkim wciąga i nie pozwala się oderwać aż do skończenia ostatniej strony. Dla tych, którzy przeczytali trylogię pozycja obowiązkowa, na pewno nie będą zawiedzeni.

Moja ocena: 4+/6
Anne Bishop, „Serce Kaeleer. Czarne Kamienie, księga IV” (INITIUM, 2010)
_____________

Książkę otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Initium, za co serdecznie dziękuję.

Trylogia Krwawych Kamieni: wciągająca, ale…

Ciężko mi zabrać się za recenzję trylogii „Czarnych Kamieni” autorstwa Anne Bishop, ponieważ mam niezwykle mieszane uczucia co do tej pozycji. Najłatwiej byłoby mi powiedzieć, że to książki stereotypowe i nie wnoszące do świata fantastyki nic nowego, więc szkoda tracić na nie czas… Ale jak w takim razie wyjaśnić fakt, że kiedy już zaczęło się czytać i przełknęło kilka rażąco głupich wątków, bez ograniczeń miało się ochotę przerzucać stronę za stroną, aż do końca danej części, nie przejmując się porą ani ewentualnymi obowiązkami. I choć sporo w tym czytaniu było tzw. „guilty pleasure” (wstydliwa przyjemność? Tak chyba należałoby to przetłumaczyć), to jednak w roli całkiem sprawnego czytadła „Czarne Kamienie” radzą sobie dobrze. Jestem świadoma tego, jak wielu książka ma wielbicieli (wielbicielek?), więc już spieszę z wyjaśnieniem, czemu historia Jaenelle nie rzuciła mnie na kolana… (a mogła…)

Zacznę jednak od plusów. Przede wszystkim Anne Bishop stworzyła naprawdę ciekawy świat, oryginalny i spójny, który zdecydowanie do mnie przemawia. Mamy więc odwrócenie typowych realiów fantasy – to Ciemność, a nie Światło, stanowi punkt odniesienia i wartość pozytywną, modlitwy wznosi się do Matki Nocy, a nie boga, zwyczajowo kojarzonego ze światłością bądź ogniem. Ciemność jest dobra, przynosi ukojenie, siłę i władzę. Dlatego to właśnie Czarne Kamienie świadczą o najpotężniejszej mocy. Kamienie to klejnoty, którymi zostają obdarzeni Krwawi, ludzie (i jak się z czasem dowiadujemy, nie tylko) obdarzeni talentem magii i jedyni tak naprawdę liczący się w Królestwie. Pierwsze Kamienie otrzymują w momencie urodzenia i to one pozwalają oszacować, jaka będzie siła danej osoby już po złożeniu Ofiary Ciemności, kiedy dostają swoje drugie Kamienie, a ich moc osiąga dojrzałość. Społeczność Krwawych oparta jest na matriarchacie, gdzie na szczycie drabiny zasiada Królowa, otoczona przez siostry ze swego sabatu oraz krąg oddanych mężczyzn, Wojowników mających jej służyć. Tak przynajmniej powinno to wyglądać, gdyż lata rządów zepsutych i żądnych władzy Królowych doprowadziło do przetrzebienia młodych i zdolnych kobiet oraz mężczyzn, a rasy inne niż ludzkie zepchnęło w cień lub też doprowadziło na skraj zagłady. Bishop w przemyślany sposób wprowadziła przedstawicieli innych gatunków, logicznie połączonych z historią Królestwa. Spodobała mi się także historia, czy też mitologia Krwawych, magia ściśle związana z seksualnością oraz zamysł postaci. Niestety, gdzieś po drodze coś poszło nie tak.

Fabuła jest niezwykle typowa. Można by nazwać ją klasyczną, ale niestety zbyt wiele już czytałam podobnych historii, a tu nie doszukałam się niczego nowego. Mamy więc kraj w stanie rozkładu, w którym ludzie wciąż pragną wierzyć w zbawienie, mające przyjąć formę Królowej, która da im wolność i pokój, będzie „mitem, który się spełnił”. Niestety, na czele państwa stoją Główne Złe, których jedynym motywem jest żądza władzy i umiłowanie sprawiania cierpień, nic ponadto. Mamy trzech mężczyzn, którzy są super silni, ale tkwią w niewoli u tychże Złych. W ich życiu pojawia się niezwykła, tajemnicza Dziewczyna obdarzona olbrzymią mocą, której nie potrafi jednak wykorzystywać, przynajmniej nie na takim poziomie, którego wymaga do niej rodzina niezdająca sobie sprawy z jej potęgi. Dziewczę ma obowiązkowe mroczne sekrety i traumę z dzieciństwa, które zabliźnić się mogą jedynie dzięki miłości. Któż jej ją zapewni? Oczywiście nasi silni mężczyźni, zostając odpowiednio jej Bratem, Ojcem i Kochankiem (po to się urodzili, nie ma więc między nimi żadnej rywalizacji co do roli, jaką mają sprawować). Dziewczę, kochane przez wszystkich dobrych i krzywdzone przez wszystkich złych, rośnie w siłę, w międzyczasie przeżywając mniejsze i większe dramaty, z których wyciąga ją zawsze któryś mężczyzna jej życia i pociesza. W końcu następuje rozrachunek ze złem i… nie powiem Wam, kto wygrywa.

Oczywiście, jest to pewne uproszczenie, ale tak to rzeczywiście wygląda i naprawdę szkoda, że Bishop obmyślając tak ciekawy świat, nie pokusiła się o bardziej oryginalną fabułę. A jeśli już zdecydowała się oprzeć swoją opowieść na podobnym schemacie, mogła pokusić się o więcej oryginalności w poszczególnych wątkach. Choć niektóre są naprawdę udane i zgrabnie opisane, inne przytłaczają nadmierną cukierkowatością lub też ilością posoki rozbryzgującej się po ścianach. Autorka sprawia wrażenie, jak gdyby historia wymykała jej się spod kontroli, co stawia pytanie – dla kogo w zamierzeniu jest właściwie ta powieść? Co z tego, że przez chwilę jesteśmy świadkami mrocznych scen, w których brutalnie torturowany jest Lucivar, skoro za chwilę akcja przenosi się do Pałacu, w którym Lord Piekła usilnie stara się wychować gromadę rozwrzeszczanych nastolatek, nieustannie „chichocząc” lub łapiąc się za głowę? Jak można wczuć się w tragiczną historię Briarwood, jeśli jest ona niemal przetykana uroczą historią zakochiwania się Daemona i Jaenelle, która w międzyczasie odnawia związki pomiędzy mocno specyficzną rodzinką? Czy to jest rzeczywiście powieść „tylko dla dorosłych”, jak przekonuje nas napis z tyłu okładki, czy może mroczna powieść dla starszych nastolatek, które może rzeczywiście przerazić okrucieństwo Dorothei? (Przyznaję, że i mnie niektóre sceny przyprawiały o dreszcz obrzydzenia, choć część była tak wymyślna, że właściwie nie do końca rozumiałam, o co ma w danej torturze chodzić… Może gdyby Główne Złe były diaboliczne nie tylko z nazwy, ale ich motywy naprawdę byłyby w stanie zrobić na mnie wrażenie, bardziej potrafiłabym się wczuć w całą historię). Takie skojarzenie miałam zwłaszcza w drugim tomie, zdecydowanie najsłabszym według mnie. Akcja prawie nie posuwa się do przodu, wciąż tylko ktoś rani Jaenelle, którą następnie trzeba utulić w ramionach, a całość przetykana jest wesołą historyjką o grupie czarownic i ich męskich przyjaciół okupujących Pałac.

Poza tymi wybijającymi z równowagi zmianami klimatu, irytuje też wiele zabiegów fabularnych. Chwilami autorka sięga wręcz do chwytów rodem z telenoweli, kiedy to bohaterowie postępują całkowicie wbrew wszelkim wyobrażeniom, bez logicznego uzasadnienia, byle było dramatycznie. Tak więc mamy zarówno sytuacje, w których ktoś daje wiarę przesłankom i nie pofatyguje się, żeby poznać prawdę, ale podejmuje decyzje mogące zaważyć na życiu wielu osób. Lub też taką, w której inna postać na podstawie własnych domysłów tworzy sobie własną wersję wydarzeń i odrzuca prawdę, nie dając dojść do słowa głównym zainteresowanym. Czytelnik od razu rozumie intencje bohatera, innym postaciom natomiast dość długo zajmuje ich pojęcie. Blado wypadają także wielkie plany knute przez Dorotheę i Hekatah, mało twórcze i aż dziw, że bohaterowie (rzadko, trzeba przyznać), w te ich pułapki rzeczywiście wpadają… Tym bardziej, że owe spiski niekiedy zupełnie nie zgadzały się z przyjętą przez autorkę koncepcją…

Szkoda, że Bishop nie zagłębiła się w psychikę swoich bohaterów, nie rozwinęła ich charakterów poza kilka (w najlepszym wypadku) głównych cech, które od razu definiują całą postać. Lepiej wypadają tu już panowie, choć na swój sposób są do siebie tak podobni, że poza tą jedną wyróżniającą cechą wydają się identyczni. Boli natomiast niewykorzystany potencjał w przypadku czarownic. Jaenelle jest postacią wzbudzającą sympatię, ale nie ma w niej nic porywającego, nic oryginalnego. Jeszcze gorzej wypadają siostry z jej sabatu – prawdziwie pole do popisu: silne osobowości, obdarzone wielką mocą. Niestety, nie dowiadujemy się o nich właściwie nic (może jedynie o Karli, choć trudno tu mówić o jej charakterze), poza tym, że są pełne temperamentu, a nawet bezczelne i kochają swoją Królową. Oczywiście, wszyscy bohaterowie pozytywni dają się lubić i z czasem nawet miałam już swoich ulubieńców, niemniej jednak ich potencjał pozostaje niewykorzystany. Najsłabsze są jednak złe bohaterki, które są po prostu złe: zazdrosne, żądne władzy, okrutne i wyzbyte jakichkolwiek wyższych instynktów. Dość ciekawie zapowiadała się Cassandra, ale szybko wyblakła i już tylko irytowała. A szkoda. Bishop radzi sobie natomiast z uczuciami, choć popada chwilami w przesadę, nie oszczędzając czytelnikowi pełnych lukru scen, kiedy to ponoć niezwykle brutalni i agresywni wojownicy co i rusz ze łzami w oczach wyznają sobie miłość lub też wzruszają się z innych powodów. Niemniej jednak i tak wzruszał mnie wątek Daemona i Lucivara, na co nic nie poradzę – pokażcie mi pokrętne relacje między rodzeństwem, dorzućcie ospowniednio wzruszające sceny, skomplikowaną miłość, wzajemne oskarżenia i zadawnione urazy, podszyte ironicznym poczuciem humoru – i jestem Wasza.

A jednak „Czarne Kamienie” potrafią wciągnąć i zainteresować. O ile w pierwszej części rażą wszystkie te powtórzenia, sceny balansujące na granicy niesmacznego kiczu, to z czasem można się przyzwyczaić do prezentowanego przez książkę poziomu i choć czasem ma się ochotę wznieść oczy w niemym wołaniu o pomoc, to z chęcią sięga się po tom kolejny. Tak jak napisałam, druga część jest najsłabsza, jednak trzecia w znacznym stopniu to rekompensuje – Anne Bishop udało się stworzyć punkt kulminacyjny i zakończenie odpowiadające rozmiarom serii, trzymające w napięciu i nie pozostawiające poczucia niedosytu i rozczarowania, co jest bolączką wielu książek fantasy. Tu zakończenie naprawdę mi się podobało – nie tylko te ostatnie kilka stron, ale cała droga do niego, spójna i w sumie dość zaskakująca jeśli wziąć pod uwagę, kto odegrał w niej znaczącą rolę. I choć miałam ochotę mocno potrząsnąć połową bohaterów (którzy znów zachowywali się irytująco nielogicznie, przecząc sobie samym), to naprawdę się wczułam w losy bohaterów.

Co mogę więc napisać na koniec? Polecam tę książkę do czytania w pociągu lub w okresie, kiedy zależy Wam na szybkim przemijaniu czasu – efekt gwarantowany. Jeśli nie czytaliście wielu książek spod znaku fantastyki jest nadzieja, że powielane schematy nie będą Was razić. Ogólnie rzecz ujmując, „Czarne Kamienie” czyta się szybko i w sumie przyjemnie, chwilami są naprawdę niezłe, chwilami osłabiające, ale… Przeczytałam te trzy tomy bezboleśnie, a na koniec czuję czytelniczą satysfakcję – było miło i choć nie jest to pozycja wybitna, można poświęcić na nią te kilka wieczorów.

Moja ocena: 3+/6
Anne Bishop, „Córka Krwawych. Czarne kamienie, księga I” (INITIUM, 2008)
Anne Bishop, „Dziedziczka cieni. Czarne kamienie, księga III” (INITIUM, 2009)
Anne Bishop, „Królowa ciemności. Czarne kamienie, księga III” (INITIUM, 2009)

P.S. Nie pisałam już o przekomicznych chwilami problemach autorki z wymyśleniem spójnych imion dla swoich postaci, zwróciła na to uwagę Ninedin, której recenzję serdecznie polecam.
_______________

Książki otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Initium, za co serdecznie dziękuję.

Alternatywne Chiny

27 kwietnia ukazała się najnowsza książka Kanadyjczyka o nazwisku Guy Gavriel Kay, którego kilka lat temu polubiłam od pierwszego wejrzenia dzięki książce „Ostatnie promienie słońca”, a następnie pokochałam jego twórczość po przeczytaniu „Sarantyńskiej Mozaiki”. I choć wciąż nie przeczytałam wszystkich jego powieści (a także zbioru wierszy zatytułowanego „Beyond This Dark House”), to z niecierpliwością oczekiwałam „Under Heaven”, jedenastej powieści w jego dorobku. Tym bardziej, że tym razem Kay opowiada alternatywną historię przedstawicieli chińskiej dynastii Tang, a przyznać trzeba, że jest on mistrzem snucia historii na bazie wydarzeń historycznych, z dodatkiem magii i cudownych postaci. Tak więc już nie mogę się doczekać i będę poszukiwać angielskiej wersji książki. W razie problemów z językiem bądź dostępem nie jest źle – polskie wydanie zapowiedziano na sierpień 2010, a na mojej półce wciąż czeka „Pieśń dla Arbonne”, która może mi skrócić czas oczekiwania…

Dlaczego Zła Czarownica stała się Zła

Choć na ogół organicznie nie znoszę dodawania na okładkach książek sloganów w rodzaju „bestseller na całym świecie!” lub „powieść będąca następcą…”, uważam, że w przypadku „Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu” autorstwa Gregory’ego Maguire’a nie byłoby zbrodnią zamieszczenie informacji, że choć jest to re-telling znanej i uwielbianej baśni, traktowanie jej jedynie jako nową wersję „Czarnoksiężnika z Krainy Oz” jest zwykłym nieporozumieniem. Proszę, nie dajcie się zwieść pozorom, bo inaczej ta fantastyczna, wielowątkowa, filozoficzna opowieść przejdzie Wam koło nosa…

Moje pierwsze zetknięcie się z „Wicked” miało miejsce w Londynie, gdzie reklamowano musical powstały na podstawie książki. Polskie wydanie ma okładkę wykorzystującą to samo zdjęcie, co angielskie plakaty reklamowe i bardzo się z tego cieszę, bo naprawdę przykuwa wzrok. Zielonoskóra postać z absolutnie czarującym swoją ironią uśmiechem na czerwonych ustach, z szelmowsko naciągniętym na oczy kapeluszem. To musi być ona, tajemnicza Czarownica z Zachodu, główna „zła” w historii spisanej przez L. Franka Bauma. Przed rozpoczęciem czytania „Wicked” warto odświeżyć sobie „Czarnoksiężnika” – inaczej różne smaczki i ironiczne nawiązanie pozostaną dla nas nieczytelne. Ja przynajmniej musiałam sobie przypomnieć, jak wyglądały przygody Dorotki i jak wiele zostało powiedziane o Złej Czarownicy, a także o samym Oz. Następnie skonfrontowałam to z tekstem Maguire’a i stwierdzam, że autorowi należą się brawa nie tylko za stworzenie fascynującej postaci Elfaby, ale i skomponowanie całego obrazu świata, z wieloma szczegółami w sposób spójny i cudownie złożony.

Wydarzenia towarzyszące przyjściu na świat Elfaby są niezwykłe i taka jest też ta zielonoskóra dziewczynka – niepodobna do innych dzieci, od małego zdająca się rozumieć wszystko, co dzieje się wokół niej. A nie jest to zbyt pozytywna zdolność w przypadku małej Fabali, bo świat nie jest do niej przychylnie nastawiony i nie potrafi jej zaakceptować, tak jak ona nie jest w stanie zaakceptować zastanego na nim porządku. Mijają lata i nierozumiana Elfaba trafia na uniwersytet, gdzie mimo zjadliwego języka i ironicznego do bólu sposobu bycia nawiązuje znajomości i przyjaźnie z osobami, które nie tylko będą kształtować przyszłość zielonoskórej kobiety z wodowstrętem, ale i całego Oz. A wspomnieć należy, że w Oz nie dzieje się najlepiej. Przybyły z innego świata Czarnoksiężnik wprowadza swoją tyranię i pozbawia Zwierzęta praw obywatelskich. Unionistyczna religia ściera się z pogańskimi wierzeniami. Wszystko to zgłębia Elfaba, angażując się w kolejne projekty, ruchy i podążając za własnymi przekonaniami. Przyjmując różne stanowiska, twarze i imiona, stając się uczennicą, badaczką, przyjaciółką, kochanką, opiekunką i władczynią. Maguire umiejętnie pokazał drogę Elfaby od niechcianego dziecka, do stania się postrachem, Złą Czarownicą. Co ją do tego doprowadziło? Przecież chciała tylko zrozumieć, na czym polega istota zła, z którą od narodzin ją utożsamiano, chciała bronić swoich przekonań. Pragnęła miłości i przyjaźni, jak każdy. I wreszcie przyjdzie czytelnikowi postawić sobie najważniejsze pytanie: czym jest zło i kto tak naprawdę jest złym człowiekiem?

„Wicked” to powieść filozoficzna, stawiająca wiele pytań i niedająca jednoznacznych odpowiedzi. Oczywiście nasuwają się pewne interpretacje opisanych wydarzeń, jednak im więcej się o nich rozmyśla, tym większe wątpliwości budzi stwierdzenie, że można fakty odczytać tylko na jeden sposób. Mamy także dość obszerny wątek polityczny, poruszający jednak podstawowe wartości szeroko rozumianego człowieczeństwa i wolności jednostki, prawa do inności i domagania się swoich praw. Jest też czarujący fragment o nauce na uniwersytecie, nieśmiałych zauroczeniach i przyjaźniach. A przede wszystkim o poczuciu winy i własnoręcznemu niewoleniu się w poczuciu krzywdy, o poszukiwaniu wybaczenia. Co chwila kolejny fragment wydaje się stawiać pytanie o właściwości naszego umysłu, mechanizmy pragnień i szczęścia. Pod płaszczykiem opowiedzianej na nowo baśni autor przemyca głęboką opowieść o życiu i ludzkiej psychice.

Na pewno wrócę jeszcze nie raz do losów Elfaby, a na „Czarnoksiężnika z krainy Oz” nie będę potrafiła patrzeć inaczej, niż przez pryzmat „Wicked”. Żałuję trochę, że autor nie rozwinął wspaniale zapowiadających się wątków, przede wszystkim specyficznej relacji Elfaby z Glindą (napisał o tym sporo, ale ja chciałabym jeszcze więcej). Wiele wątków pozostało otwartych i prawdopodobnie pociągnięto je w kontynuacjach: „Son of a Witch”, „A Lion Among Men” oraz czwartej części serii, której data wydania oraz tytuł nie zostały jeszcze ustalone. Tymczasem należy się cieszyć z „Wicked”, które gorąco wszystkim polecam, książka warta jest każdej spędzonej z nią minuty. I choć nie jestem wielką entuzjastką musicali, ciekawa jestem muzycznej wersji tej książki…
Moja ocena: 5/6
Gregory Maguire, „Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu” (Initium, 2010)
_______________

Książkę otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Initium, za co serdecznie dziękuję.

Historia pewnego Światła

„Światła pochylenie” to debiutancka powieść Laury Whitcomb (po niej napisała jeszcze „The Fetch”), zaliczająca się do nurtu książek dla tak zwanej „starszej młodzieży” („young adults” w wersji angielskiej). O ile ta grupa docelowa wydaje mi się stworzona nieco sztucznie, zwłaszcza patrząc na listę pozycji do niej zaliczanych, to spokojnie można stwierdzić, że książki opisane w ten sposób przez wydawców bądź samych autorów spodobają się zarówno młodszym jak i starszym czytelnikom (oczywiście dochodzi jeszcze kwestia gustu). Nie inaczej jest właśnie z powieścią „Światła pochylenie”. Rozpoczynając czytanie obawiałam się trochę, że książka może okazać się pozycją dla mrocznych nastolatków (miłość, duchy, śmierć… brzmi znajomo?). Poetycki styl łatwo mógł zamienić się w naładowany egzaltacją bełkocik… Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło, a po kilkunastu stronach wciągnęłam się w lekturę tak mocno, że ciężko było mi ją odłożyć.

Helen nie żyje od około stu trzydziestu lat. Jako Światło wyrywa się z prywatnego piekła i wciąż przebywa na ziemi dzięki obecności gospodarzy – ludzi, którym Helen musi towarzyszyć jak cień, jeśli nie chce wrócić w pełną ciemności i bólu otchłań. Gdy gospodarz umiera, kobieta natychmiast musi znaleźć zastępcę. Ostatnim jest Brown, młody nauczyciel, do którego Helen czuje coś więcej, niż tylko przywiązanie. Jak każdy gospodarz i człowiek żyjący w ogóle, Brown nie ma pojęcia o jej obecności, nie jest w stanie zobaczyć Helen, ani usłyszeć tego, co kobieta chciałaby mu przekazać. Helen cierpi męki zazdrości i odrzucenia w związku ze szczęśliwym małżeństwem Browna, żyje w nieustannym strachu przed powrotem do swego piekła, targają nią wątpliwości – kim była za życia? Co takiego uczyniła, że nie udało jej się trafić do raju? Cały ten świat przewróci się do góry nogami w momencie, kiedy podczas jednej z lekcji, na których towarzyszy swojemu gospodarzowi, spocznie na niej wzrok jednego z uczniów Browna. Przerażona i zafascynowana Helen zrobi wszystko, żeby zbliżyć się do tego, który jest w stanie przerwać jej ponad stuletnią samotność.

Jest to jedynie zarys fabuły, niewychodzący właściwie poza pierwszy rozdział. Fabuła jest dość zaskakująca, ale przede wszystkim dobrze skonstruowana, spójna i przemyślana. Czytelnik stopniowo dowiaduje się, jakie zasady rządzą byciem Światłem, poznaje historię James’a oraz kilku rodzin zamieszanych w całą historię. Przede wszystkim jednak autorka kładzie nacisk na duchowość. Poza tematem miłości, pojawia się także wątek wiary, moralności i odkupienia. Whitcomb nie pisze o konkretnej religii, jej pojęcia Boga, piekła i raju są umowne i można odnieść je do wielu wierzeń lub też do żadnego. Na dobrą sprawę ciężko stwierdzić, czy w książkowej rzeczywistości istnieje dla Helen jakiś wyższy byt – biorąc pod uwagę przedstawiony sposób odkupienia można interpretować przedmiot wiary na dowolny sposób. Zresztą, nie to jest istotne. „Światła pochylenie” traktuje raczej o stosunku człowieka do własnych wierzeń, przedstawia destrukcyjną siłę hipokryzji. Ciekawy jest także wątek obyczajowy, przedstawiony realistycznie i poruszająco, bez wyciskania łez, ale i bez tandetnego lukru. Spodobał mi się też sam związek między bohaterami, co jest niezaprzeczalnym plusem. Zakończenie pasuje do całości książki, daje czytelniczą satysfakcję i stawia pytania odnoszące się do duchowości, sensu miłości (nie tylko partnerskiej) i odkupienia.

Język Whitcomb jest przyjemny i poetycki, więc „Światła pochylenie” czyta się przyjemnie i szybko. Chwilami autorka niebezpiecznie zbliżała się do krawędzi, za którą jej sposób pisania stałby się zanadto uduchowiony, a nawet egzaltowany, zawsze jednak w porę zdążyła się opanować. Dialogi pozostają realistyczne, nie ma więc zbyt wielu powodów, do których można byłoby się przyczepić. Nie jest to może wielka literatura, ale bardzo dobra książka, refleksyjna i zachęcająca do myślenia. Polecam!

Moja ocena: 4+/6
Laura Withcomb, „Światła pochylenie” (Initium, 2010)
_______________

Książkę otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Initium, za co serdecznie dziękuję.


Na marginesie natomiast chciałam dodać, że Herbatniki skończyły wczoraj roczek, z czego bardzo się cieszę. Blog pomaga mi w porządkowaniu myśli, dzięki Waszym blogom poznaję wiele ciekawych książek i filmów (nie wspominając już o wspaniałych kontaktach z autorami tychże blogów :)). Mam nadzieję, że Herbatniki będą się rozwijać, a Wy będziecie dalej pisać, żebym mogła czytać Wasze recenzje i przemyślenia. Pozdrawiam ciepło wszystkich Czytelników!