Archiwum

Archive for the ‘o sobie’ Category

Dziś, wczoraj i emocje bardzo osobiste („Now and Then” William Corlett)

Podsumowanie zeszłego roku nie wyszło tak, ja planowałam z uwagi na różne zawirowania w życiu osobistym. Po raz kolejny zastanawiałam się, czy nie zamknąć po prostu bloga, odetchnąć głęboko i skupić się na innych rzeczach gdzie indziej, bo prawda jest taka, że zajmuję się zbyt wieloma sprawami biorąc pod uwagę ilość czasu, jaki mogę na nie przeznaczyć… Wciąż jednak za każdym razem stwierdzam, że byłoby mi szkoda. Szkoda tych lat pisania, szkoda zbierania się w sobie, żeby mimo wszystko przemyśleć dobrze, czy coś mi się spodobało lub nie i napisania o tym kilku słów, choć ciężko powiedzieć, żebym zajmowała się tym ostatnio regularnie. Z jeszcze innej strony, jeśli miałabym pisać tu raz na kilka miesięcy, a blog miałby wisieć w sieci jako ten wyrzut sumienia, to będzie mnie to tylko męczyć i nie pozwalać mi przejść na dobre do innych spraw. Tak więc daję sobie i Herbatnikom jeszcze jedną szansę z mocnym postanowieniem, że to szansa ostatnia i szkoda byłoby ją zmarnować. A jak będzie, to się okaże.

W zeszłym roku przeczytałam niewiele jak na siebie książek, bo tylko 19. Mogłabym zrzucić ten wynik na brak czasu spowodowany urodzeniem dziecka, ale prawda jest taka, że czytałam na potęgę, ale w większości fanfiction i to niestety bardzo różnej jakości. Nie żałuję, bo tego wtedy potrzebowałam, choć na dłuższy czas fanfików mi już wystarczy. Gdybym miała wybrać najlepszą książkę, którą przeczytałam w 2013, miałabym problem. Jeśli jednak chodziłoby o książkę, która zrobiła na mnie największe wrażenie, nie miałabym problemu: „Now and Then” Williama Corletta. Zazwyczaj staram się nie robić takich rozróżnień, jeśli książka mnie zachwyca, to znaczy, że dla mnie jest świetna, a przecież wszystkie opinie pojawiające się tu na blogu są czystko subiektywne. Czy w ogóle istnieje coś takiego jak książki „obiektywnie rewelacyjne”, to już temat na inne rozważania i nie do tej notki. Jednak w przypadku „Now and Then” mam świadomość, że wprawdzie nie ma w tej książce wiele odkrywczego, że w samym 2013 czytałam książki napisane piękniejszym językiem, że być może powstało już tyle książek, o zbliżonej tematyce, że ta ginie wśród nich… Mnie jednak zachwyciła, a autor zagrał na moich emocjach wręcz popisowo. Myślę, że żeby móc tę książkę docenić trzeba samemu doświadczyć… złamanego serca. Brzmi banalnie? Pewnie tak. Czytałam jednak górę romansów wszelkiej maści, gdzie przecież tak wiele związków kończy się mniej lub bardziej dramatycznie i nigdy do tej pory nie odnalazłam siebie w bohaterze lub bohaterce tak bardzo, jak w przypadku nastoletniego Chrisa.

Christopher jest redaktorem w średnim wieku, człowiekiem samotnym i prowadzącym uporządkowane życie. Poza pracą spotyka się ze swoją emocjonalną przyjaciółką i razem roztrząsają jej życie uczuciowe lub, rzadko i niezbyt chętnie, z rodziną. Kiedy umiera jego ojciec, Chris pomaga swojej matce uporządkować rzeczy po zmarłych i tak trafia na pamiątki z czasów, kiedy nagle zmuszony był przerwać naukę w szkole dla chłopców z internatem. Odtąd akcja zaczyna toczyć się dwutorowo, pokazując dzisiejszą rzeczywistość Christophera, jego skomplikowaną relację z matką i chęć pogodzenia się z przeszłością – oraz historię tego, co wydarzyło się, kiedy Chris miał lat piętnaście lat i zakochał się w Stephenie Walkerze, starszym od siebie o kilka lat prefekcie, który jako pierwszy okazał Chrisowi zainteresowanie. Nie trudno zgadnąć, jak potoczyły się losy tej znajomości patrząc na dzień dzisiejszy, a mimo to czytanie o niej trzyma w napięciu, nie mówiąc już o łamiącym się sercu, kiedy jak na dłoni widać, w jakim kierunku wszystko to zmierza. Jestem gotowa się założyć, że Corlett musiał przeżyć podobną historię, bo choć nie opisuje sytuacji nieznanych dotąd w literaturze, robi to tak precyzyjnie, że trafia prosto w emocje, przynajmniej moje. To, co przeżył Christopher pod pewnymi względami pokrywało się z moim własnym zawodem miłosnym z przeszłości tak dokładnie, że płacząc nad książką myślałam, że nie ma znaczenia czas, miejsce, płeć, miłością rządzą te same mechanizmy i tak samo każdemu można złamać serce, nawet nie chcąc tego, tylko po prostu nie dorastając do wyobrażeń i oczekiwań. Gorzej, jeśli trafi się na osobę na tyle wrażliwą, że może ją to naznaczyć na całe życie.

Choć mnie osobiście najbardziej w książce zachwycił wątek uczuciowy, a zakończenie przyniosło olbrzymią satysfakcję choć i niespodziankę, to „Now and Then” ma do zaoferowania więcej, niż samą historię romansu. Corlett fantastycznie opisuje matkę głównego bohatera, która po śmierci męża, z którym dawno już nie była blisko, próbuje na nowo ułożyć sobie i wypełnić czymś życie. Nie mówiąc o subtelnej, ale nie pozostawiającej wątpliwości krytyce klasy średniej i jej przywiązaniem do etykiety i norm wszelkiego rodzaju bez refleksji nad tym, czy mogą one zniszczyć komuś życie lub po prostu ograniczać ludzi je wyznających. Choć na kartach powieści nie pojawia się zbyt wielu bohaterów, ma się poczucie, że charakteryzacja wychodzi poza postaci i dotyczy całej grupy ludzi. Znów, nie wydaje mi się, żeby szerokości geograficzne były tu specjalnie ważne…

William Corlett napisał wiele powieści, z których najbardziej znane są ponoć te dla dzieci. Ja na „Now and Then” trafiłam zupełnie przypadkowo i zaraz po zainteresowaniu się nią znalazłam ją za kilka złotych na Allegro. Zabawne, że niewiele brakowało, a nigdy nie poznałabym książki, która wzruszyła mnie tak jak dawno żadna inna. Mimo zastrzeżeń co do jej „obiektywnej” wartości na początku notki, mogę ją z czystym sercem polecić wszystkim czytającym po angielsku czytelnikom. Corlett pisze w bardzo klasyczny sposób, a obie historie, ta teraz i ta kiedyś, intrygują i wkrótce czytelnik musi się powstrzymywać, żeby nie przeskoczyć o kilka stron do przodu i szybciej dowiedzieć się, gdzie to wszystko prowadzi… Ja przeżyłam tę książkę strasznie. Nie mogę nikomu obiecać podobnych doznań, ale naprawdę warto dać „Now and Then” szansę. Kto wie, może ktoś kiedyś skusi się na wydanie tłumaczenia?

Tytuł: Now and Then
Autor: William Corlett
Wydawnictwo: Abacus, 1996
Ilość stron: 352
Moja ocena: 6/6

Nie było mnie, bo…

Wspominałam wcześniej o szykujących się poważnych zmianach w moim życiu, mając nadzieję, że przygotowania nie wpłyną na moje pisanie bloga. Jak widać po częstotliwości pojawiania się recenzji, stało się inaczej, a ja znów wracam, przedstawić moje nowe natchnienie do pisania i mając tym razem nadzieję, że może z małym na świecie blog wreszcie otrząśnie się z marazmu. Tym bardziej, że pod koniec marca stuknęły Herbatnikom już cztery lata! Przyznam, że niemal mnie to zaszokowało, byłam pewna, że prowadzę blog krócej… To oczywiście przyjemna niespodzianka, a mnie trochę głupio, trochę smutno, że zeszły rok był pod względem blogowania tak nieudany. Tym optymistyczniej patrzę więc w blogową przyszłość, bo nietrudno będzie sprawić, żeby rok 2013 wyglądał pod tym względem lepiej!

Pozwólcie też, że przedstawię Wam sprawcę zamieszania! Wojtek ma wszelkie predyspozycje, żeby stać się dzieckiem prawdziwie literackim – w brzuchu mamy będąc uczestniczył w największych na świecie Targach Książki we Frankfurcie, a następnie w znacznie mniejszym, ale swojskim Salonie Ciekawej Książki w Łodzi, gdzie dostał swój pierwszy imienny autograf od Tomka Grzywaczewskiego, autora książki „Przez Dziki Wschód” (Tomek uczestniczył w Long Walk Plus Expedition, zachęcam do przeczytania mojego z nim wywiadu w Archipelagu), wziął udział w konferencji o czytelnictwie organizowanej przez Uniwersytet Łódzki 8 marca, a wreszcie urodził się 2 kwietnia, który to dzień jest podobno Międzynarodowym Dniem Książki dla Dzieci. Już teraz Wojtuś z zainteresowaniem słucha bajek, które czyta mu tata bądź opowiada mama, choć jego cierpliwość jest jeszcze zbyt mała na dłuższe historie. Jest nam szalenie dobrze ze sobą, wysypiamy się oboje, a mały daje mi mnóstwo energii do działania, choć oczywiście czasu na realizację przedsięwzięć mam zdecydowanie mniej… Może jednak z blogiem się uda. Do przeczytania więc! :)

Kategorie:meta, o sobie Tagi: ,

Herbatniki – reaktywacja

Reaktywuję bloga! I od razu bardzo dziękuję wszystkim tym, którzy mimo mojej nieobecności wpadali na niego sprawdzić, czy nie pojawiło się nic nowego, zostawiali komentarze, pisali maile… Bardzo to dla mnie cenne i dające dużo motywacji, żeby powrócić do pisania. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie nadrobię zaległości, zarówno we własnych notkach jak i w tym, co się dzieje na Waszych blogach, które starałam się odwiedzać (z komentowaniem było już jednak co najmniej krucho), ale nawet ciężko mi powiedzieć, co kto teraz czyta i co się czyta w ogóle. Nowości? Jakie nowości? Jakie nagrody? Wydarzenia? Wypadłam zupełnie poza nawias, ale z przyjemnością będę nadrabiać zaległości przez najbliższe miesiące.

Powodem mego zniknięcia było złe samopoczucie, które jednak przyczynę ma bardzo radosną – pod koniec marca w naszym domu pojawi się nowy, maleńki członek rodziny :) Jestem przeszczęśliwa, ale pierwsze miesiące ciąży dały mi się ostro we znaki, właściwie przestałam nawet czytać, nie będąc w stanie skupić się na czymś więcej poza artykułem w gazecie (i nieprzyzwoitymi ilościami fanfików różnej maści, o których jednak nie będę tu pisać), a po powrocie z pracy energii nie starczało mi już właściwie na nic. Skończyło się to wszystko przymusem zostania w domu, gdzie muszę się wreszcie porządnie za siebie wziąć – mam jednak wreszcie czas i energię na czytania, a co za tym idzie – pisanie, którego mi brakowało. Mam kilka zaległych recenzji do napisania z lektur jeszcze przedwakacyjnych(!), o których chciałabym napisać choć kilka słów. A tymczasem melduję się z powrotem i dziękuję za odwiedziny wszystkich gości i stałych bywalców!

Kategorie:meta, o sobie Tagi:

Nareszcie jest! Archipelag, odsłona 8

Trochę to trwało, ale nareszcie jest dostępny w sieci kolejny numer Archipelagu, którego motywem przewodnim są tym razem ILUZJE. Co można znaleźć w tym wiosenno-letnim numerze? Oto fragment opisu tej odsłony magazynu:

Zamyślamy się nad światami stworzonymi przez dzieci, wyimaginowanymi przyjaciółmi i baśniami, które dzieją się pod powierzchnią codzienności. Nurzamy się w labiryncie snów i topimy w podświadomości. Analizujemy fenomen Alicji w Krainie Czarów, pochylamy nad powieściami fantastycznymi i próbujemy zbadać, na czym polega ich czar. Zaczytujemy się magiczną poezją Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.

Zachęcamy do zwrócenia uwagi na austriacką pisarkę Melę Hartwig. Rozkładamy na czynniki pierwsze konflikt palestyńsko-izraelski i jego prezentację w literaturze. Z Alexisem de Tocquveille cofamy się do kolonizowanej Ameryki połowy XIX wieku. Próbujemy zachęcić Was do sięgania po polską literaturę, ale nie ignorujemy ciekawych zjawisk w literaturze światowej. Rozmawiamy z Xinran, chińską pisarką, której nieobojętny jest los kobiet Państwa Środka. O literaturze koreańskiej rozmawiamy z Marzeną Stefańską-Adams, założycielką wydawnictwa Kwiaty Orientu; dodatkowo prezentujemy selekcję najciekawszych książek koreańskich, jakie ukazały się dotychczas na polskim rynku. Z Harukim Murakamim podróżujemy do Grecji i tropimy greckie wpływy w jego twórczości.

Dyskutujemy z Pawłem Skawińskim, autorem fascynującego reportażu Gdy nie nadejdzie jutro, o współczesnych Indiach. Z Jackiem Y. Łuczakiem, auotrem książki Polska Kazimierza Nowaka, wspominamy postać niezwykłego, lecz wciąż mało znanego, polskiego podróżnika, Kazimierza Nowaka. Katarzyna Hałabura, londyńska bibliotekarka, opowiada nam, jak wygląda praca w angielskiej bibliotece. Zachęcamy do odkrywania chińskiej kuchni wraz z Klaudyną Hebdą, która przybliża nam Płetwę rekina i syczuański pieprz. Słodko-kwaśny pamiętnik kulinarny z Chin Fuchsii Dunlop.

Przypominamy kultowy film Andrieja Tarkowskiego Stalker i badamy związki między nim a książką braci Strugackich Piknik na skraju drogi. Zdajemy relację z pakistańskiego festiwalu literackiego w Karachi, Warszawskich Targów Książki i obchodów Światowego Dnia Książki w Barcelonie i Londynie. Obejmujemy patronatem wspaniały zbiór poezji sufickiej Alchemia Miłości, wydany pięknie przez wydawnictwo Barbelo, i opowiadamy o warszawskim spotkaniu zorganizowanym w celu promocji książki. Jak zwykle poczytać można też u nas o interesujących książkach wydanych niedawno na polskim rynku oraz na rynkach światowych, oraz dowiedzieć się, jakie książki zdobyły prestiżowe wyróżnienia w kraju nad Wisłą oraz za jego granicami.

Zapraszamy do wzięcia udziału w dwóch konkursach: jeden dotyczy snów literackich, drugi zaś organizujemy z okazji objęcia przez nas patronatu nad świetną irlandzką powieścią Karen Gillece pt. Dryft, wydaną przez wydawnictwo Stopka.

Jak zawsze, w piśmie znajdziecie też kilka tekstów mojego autorstwa, mam nadzieję, że Was zaciekawią. Gorąco zachęcam do lektury, dzielenia się informacją i brania udziału w konkursach!

Witajcie w Riverside

Ciężko ostatnio z czasem na czytanie, nie mówiąc już o czasie na pisanie. Tym bardziej, że w dużej mierze zaprząta mnie Archipelag – promujemy najnowszy numer, trwają prace nad kolejnym, wiosennym numerem. Wszystko to daje dużo radości, ale trochę przyczynia się do zaniedbania bloga. Po raz kolejny obiecuję sobie, że będę tu pisać częściej, ale póki co żadne plany dotyczące systematyczności i regularności nic nie dały ;) Co nie oznacza jednak, że nie będę dalej próbować – problemem w dużej mierze jest chyba także fakt, że jak zwykle w kwestii Internetu nie mogę się zdecydować, jak bardzo osobisty może (powinien?) być taki blog – stawiać na recenzje, czy przemycać coś od siebie? Na ile dodaje to blogowi duszy i pomaga odnieść siebie do samych recenzji, a na ile nadaje blogowi „pamiętnikarski” charakter (przeciwko któremu nic nie mam, a nawet bardzo lubię takie blogi – sama jednak już tego próbowałam i chyba nie chcę iść w tym kierunku)? Zastanawiacie się czasem nad tym, gdzie na takiej skali umieszczony jest Wasz blog i czy Wam to pasuje? Do mnie takie pytania powracają zaskakująco regularnie, o czym myślałam ostatnio czytając wpis Czary. Kończę jednak ten przydługi wstęp, bo nie o tym chciałam tu teraz pisać. Chciałam opowiedzieć o książce, która mnie zupełnie oczarowała.

Wszystko zaczęło się mniej więcej rok temu, kiedy z wypiekami na twarzy czytałam notki Ninedin o książkach Ellen Kushner, a kiedy nauczyłam się ich na pamięć uznałam, że czas najwyższy je sobie sprawić, co okazało się przedsięwzięciem rozkosznie niedrogim i dość szybkim (Empik.com, Amazon.co.uk). Niestety, mimo wielkiej radości i częstego kartkowania książek nie byłabym sobą, gdyby nie odleżały one jakiegoś czasu na półce i rzeczywiście, za pierwszy tom cyklu Riverside wzięłam się dopiero na początku tego roku. Tym samym „Swordspoint” stał się moją czytelniczą inauguracją 2012 i jeśli miałabym z tego wyczytywać jakieś znaki, to rok ten zapowiada się wspaniale.

Czytelnik przenosi się do bliżej nieokreślonej stolicy niesprecyzowanego kraju. Miasto jest rozległe, jednak interesujące są dwie dzielnice – Wzgórze, gdzie mieszka arystokracja rządząca miastem i Riverside, portowa dzielnica pełna osób wszelkiego pokroju, których w większości nie chciałoby się spotkać po ciemku. Oczywiście oba światy nie tylko istnieją obok siebie, ale przenikają i to nie tylko na płaszczyźnie pan-sługa. Wszak co drugi arystokrata potrzebuje od czasu do czasu usług szermierza (czy też jak kto woli – mistrza miecza), by walczył za niego w pojedynku bądź pozbył się przeciwnika. Niekiedy z RIverside rekrutowana jest służba, którą można wykorzystać w roli szpiegów, złodziei… Tymczasem dla zbiorowiska z Riverside bogacze to oczywiście pożądany łup, szansa na wzbogacenie się, ale i przetrwanie. Przykładem takiej kariery jest Richard St. Vier, uważany za najzdolniejszego i zabójczo skutecznego szermierza w Riverside. Po krótkim epizodzie, kiedy dał ponieść się sławie i nie tylko pracował, ale i zabawiał się na Wzgórzu, Richard – człowiek o świętej cierpliwości i wzór opanowania – na Wzgórze wraca jedynie, by wykonać dobrze płatną pracę, by potem włóczyć się ze swoim przyjacielem (i kochankiem) po knajpach, pić i zabijać tych, którzy podpuszczeni przez Aleca ośmielają się mu grozić. Ten nieszczególnie urozmaicony sposób spędzania czasu stawia pod znakiem zapytania najnowsze, lukratywne zlecenie – Richard miałby zabić pewną bardzo ważną osobę na Wzgórzu. W historię zamieszani są inni arystokraci, nowoprzybyły do miasta lord Michael Godwin, Księżna Tremontaine, a nawet Alec, którego przeszłość od początku jest jego najpilniej strzeżoną tajemnicą. Cała historia pełna jest intryg, a całość prowadzi do spektakularnego finału.

Streszczanie fabuły jednak w dużej mierze mija się z celem, przecież to wszystko gdzieś już było. Szermierze, dworskie intrygi, tajemnicze tożsamości i przeszłości – jak najbardziej. W przypadku książki Ellen Kushner nie chodzi jednak do końca o to, czego użyła jako fabuły swojej powieści, ale sposób, w jaki ją opisała, unikając wszelkich banałów i powtórzeń, ogranym historiom dając świeżość i nowe życie. Zachwycają zwłaszcza bohaterowie – niejednoznaczni i intrygujący. Choć pozornie także oni wpisują się w jakieś utarte już schematy, nie są „wykalkulowani” na lubienie ich, posiadają dopracowane portrety psychologiczne, w których nierzadko dominują wady, a jednak czytanie o nich to sama przyjemność. Wystarczy spojrzeć na trójkę bohaterów, których można uznać za głównych. Richard jest mistrzem miecza, człowiekiem opanowanym i wiedzącym, czego chce. Nie wiąże się z tym jednak ani żadna tragiczna historia, ani nobilitacja tej postaci. St. Vier pochodzi z nizin społecznych, ma prostolinijny sposób myślenia, którego nie zmieniło zadawanie się z wyższymi sferami i nie ma żadnych oporów, by zabić kogoś niejako dla przyjemności Aleca. Ten drugi z kolei, jest niemal dokładnym zaprzeczeniem typu, do jakiego można by go na pierwszy rzut oka zakwalifikować. Owszem, od początku wiadomo, że nie pochodzi z plebsu (dlaczego jednak postanowił zostać studentem – ot, kaprys), tak więc można mu przypisać tajemniczą przeszłość, pewnie nieszczęśliwą. Jest słaby fizycznie i sam przyznaje się do tchórzostwa, jednak dzielą go lata świetlne od bycia słodką, nieporadną istotką, którą trzeba bronić przed złym światem. O nie, Alec jest wręcz antypatyczny, pyskaty i histeryczny. Niczego nie chce ani od Richarda, ani od nikogo innego, nie jest też jednak typem niepozornego słabeusza, który uratuje świat. Choć oczywiście, ma w zanadrzu pewną niespodziankę. Jest wreszcie lord Michael, którego znów chciałoby się opisać jako rozpieszczonego panicza, zepsutego niedojdę, którego ktoś z nizin musi nauczyć życia. Michael uczy się szybko, ma trzeźwą zdolność oceny sytuacji i potrafi zaadaptować się do każdych niemal warunków. A że lubi korzystać z życia, jest przystojny, młody i mało kto się mu oprze? Tym lepiej dla niego.

Zdaję sobie sprawę, że powyższe charakterystyki brzmią raczej odpychająco, a ja sama nie jestem typem, który lubi „tych złych” i kibicuje ciemnej stronie mocy. Wszystkich trzech bohaterów polubiłam z miejsca, a Alec z gracją wskoczył na moją listę (długą dość) postaci ulubionych. Chodzi mi o to, że Kushner nie boi się pokazywać swoich bohaterów w niekoniecznie pozytywnym świetle, obdarzać ich wadami i ułomnościami, mimo że przede wszystkim przyciągają i fascynują. To wyjście poza stereotypy ma też odbicie w samym gatunku – „Swordspoint” zaliczane jest do fantastyki, jednak szukając jakichkolwiek nadnaturalnych zjawisk można się zawieść – nie ma tu bowiem nic typowo fantastycznego, ani grama magii, ani jednego dziwnego stworzenia czy cechy. To po prostu alternatywna historia nienazwanego kraju i chyba tylko dlatego wielbiciele etykietek wrzucają „Swordspoint” do worka z fantastyką i oddychają z ulgą. Powieść ta jednak wybija się ponad takie kwalifikacje, co samo w sobie już jest dla mnie plusem.

Jest i wreszcie wspaniała historia miłosna, ani razu nie wyciągnięta na pierwszy plan, która jednak decyduje w pewnym sensie o losie całego spisku i bohaterów, choć większość z nich nigdy nie zda sobie z tego sprawy, a nawet główni zainteresowani z łatwością znajdą inne wytłumaczenie dla swoich czynów, co jednak nie zmienia faktów. Tu jednak też polecam notki Ninedin, gdyż ona ujęła to właściwie idealnie i nie potrafię już nic ponad to dodać.

Zastanawiam się więc tylko, dlaczego wciąż nie ukazała się żadna książka Ellen Kushner po polsku? Pewna jestem, że znalazłoby się grono zachwyconych czytelników. Mnie pozostaje się tylko cieszyć, że reszta czeka na mnie na półce i specjalnie odwlekam moment, kiedy po nie sięgnę, by móc się tą chwilą cieszyć. (Oraz mam inne książki, które niestety z różnych względów muszą znaleźć się jako pierwsze w kolejce…)

Tytuł: Swordspoint: A Melodrama of Manners
Autor: Ellen Kushner
Wydawnictwo: Spectra Books, 2003
Ilość stron: 368
Moja ocena: 6/6

A pod choinką znalazłam…

Mam nadzieję, że Wasze Święta były równie cudowne, jak moje. Zawsze są, atmosfera magiczna wręcz, ciepło, rodzinnie, radośnie. Aż mam energię do działania, pisania, o czytaniu nie wspominając! Tymczasem po prostu nie wytrzymam i podzielę się z Wami moją radością. Oto książkowe prezenty, które znalazłam pod choinką!

Tym samym dołączam do szacownego grona posiadaczy e-czytników i choć zarzekałam się, że właściwie mi takie cudeńko niepotrzebne, cieszę się z niego szalenie i powoli orientuję w jego możliwościach i funkcjach. Wiem, że część z Was już ma spore doświadczenie w obsłudze Kindle’a, może macie jakieś wskazówki, o których początkujący użytkownik nie ma pojęcia, a warto to wiedzieć? Albo czegoś unikać? Przy okazji – wiem, że istnieje możliwość subskrypcji blogów na Kindle’a – czy wiecie, jak to zrobić?

Oczywiście niemniej cieszą książki papierowe. Dostałam też aż jedenaście różnych herbat, zestaw zimowy mam więc idealny. Teraz już mogą mnie zasypać śniegi!

Nowe notki pojawią się wkrótce, ja odpoczęłam i mam nowe pomysły na bloga i nie tylko… Zastanawiam się też nad przeprowadzką, na blogspot. Jakie są Wasze doświadczenia z tym serwisem? Szkoda byłoby mi porzucić tego, co już tu stworzyłam, ale ograniczenia wordpressa chwilami doprowadzają mnie do szału. Lepiej zostać, czy się przenosić? Sama jeszcze nie wiem :)

A tymczasem pozdrawiam ciepło i w ramach bonusu – Simon pragnący zostać prezentem:

Słów kilka – świątecznie

Miałam wkleić jakąś ładną kartkę z życzeniami, napisać więcej – niestety, w tym roku Święta przyszły niemal niespodziewanie, bo przecież dopiero co był październik i co się właściwie stało z tymi dwoma miesiącami? Gdzieś się zagubiłam po drodze i dopiero odnajduję, a zaległości mam spore… Nic to, nadrobię je szybko a i o blogu nie zapomnę.

Teraz jednak, skromnie i szeptem niemalże, życzę Wam, moi drodzy Czytelnicy, przede wszystkim spokoju i takiej właśnie spokojnej, cichej radości – na Święta i każdy dzień. Pewności, że jesteście w miejscu i czasie, w jakim być chcecie. I oczywiście otoczeni przez ludzi, których kochacie.

A na życzenia noworoczne i podsumowanie przyjdzie jeszcze czas!

Drogi literackie – Nowy Archipelag!

Już jest! Piąty, letnim numer Archipelagu. Teraz już wiadomo, gdzie głównie byłam, kiedy mnie nie było w tym skrawku wirtualnej przestrzeni.

W tym numerze motywem przewodnim jest DROGA. Zapewniam Was, że starałyśmy się podejść do tematu możliwie jak najszerzej i każdy powinien znaleźć w nim coś dla siebie! Tu zapraszam do wstępnego zapoznania się z treścią, a potem do ściągnięcia magazynu – jak zawsze całkowicie za darmo.

Jeśli chodzi o artykuły mojego autorstwa, to przeprowadziłam szalenie sympatyczną rozmawę z Tomkiem Grzywaczewskim, łódzkim podróżnikiem, który wraz z dwoma kolegami wyruszył w sześciomiesięczną podróż śladami Witolda Glińskiego, jednego z więźniów uciekających z rosyjskiego obozu pracy, opisanymi w słynnej książce Sławomira Rawicza „Długi marsz”. Udało mi się także przeprowadzić wywiad z Tomkiem Michniewiczem o jego fascynacji podróżami, które zaowocowały napisanem „Samsary. Na drogach, których nie ma”. Napisałam też recenzje „Hamidy z Zaułka Midakk” oraz „Born Under the Million Shadows”.

I nie zapomnijcie! Organizujemy aż trzy konkursy. Tradycyjnie na samym końcu magazynu znajdziecie cykliczny konkurs – tym razem polega on na odgadnięciu rebusów. Wprowadzamy też stały konkurs na recenzję oraz ogłaszamy jednorazowy konkurs z okazji Światowego Dnia Książki. Zapraszamy gorąco do wzięcia udziału we wszystkich! Nagrody jak zawsze ciekawe.

Gorąco zachęcam do czytania!

Kategorie:książki, o sobie Tagi:

O Londynie i Oksfordzie słów kilka

Londyn jest miastem magicznym, w czym upewnił mnie mój drugi pobyt w tym mieście. Jego różnorodność może aż onieśmielić, tak mi się wydaje, choć ja czuję się tam akurat jak ryba w wodzie, spragniona tego bogactwa. Wspaniale zachowana zabudowa z przeszłości współgra z nowoczesnymi budynkami, w miarę bezboleśnie wplecionymi w krajobraz. Wielkomiejskie życie z całym jego zgiełkiem idzie w parze z olbrzymimi połaciami parków, w środku miasta, gdzie można poczuć się jak poza jego granicami (mimo sporej liczby ludzi na każdym niemal kroku). Można przejść się oświetlonym brzegiem Tamizy, a także wąskim chodnikiem wzdłuż kanału, wymijając rowerzystów i biegaczy (będąc dzieckiem biegającej rodziny widok takiej ilości biegających osób jest dla mnie zawsze dużą przyjemnością). Nie wspominając już o ludziach – zdaję sobie sprawę z problemów, które miasto musi brać pod uwagę przy multietniczności na taką skalę, nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że plusy wynagradzają minusy. Nigdzie chyba indziej ulice nie wydawały mi się tak interesujące.

Tym razem nic w Londynie nie zwiedzałam, ale wcale nie żałuje, choć wiele jeszcze chciałabym nad Tamizą zobaczyć. Ten wyjazd jednak był odmienny od poprzedniego i bardzo mnie to cieszy, bo bardzo potrzebowałam takiego właśnie spędzania czasu – spacerowania, przechadzania się uliczkami, zaglądania do księgarni i ładnych sklepów, odpoczywania w przeuroczych kawiarenkach i restauracyjkach (pierwszy raz próbowałam bangladeskiego jedzenia i było przepyszne!), a przede wszystkim rozmów na wszelkie tematy – nie wiedziałam sama, jak bardzo tęskniłam za rozmowami z pokrewną duszą i tylko żałowałam, że dni są takie krótkie i spać jednak trzeba.

Wybrałyśmy się też na wycieczkę do Oxfordu, który oczarował mnie i aż zapragnęłam wrócić na studia. Miałam trochę inne wyobrażenia o tym mieście i rzeczywistość przerosła moje oczekiwania – nauka w takim miejscu musi być wielkim przeżyciem, jestem pewna, że podejście do studiów różni się od tego znanego mi w większości uczelni, choć pewnie moja wizja jest trochę wyidealizowana. Cały Oksford mi się spodobał, a widziałam tylko jeden fragment i dwa college, w których mogłabym z radością zamieszkać (nie wiem, co na to reszta mojej wesołej rodzinki). Ach, mogłabym się jeszcze długo zachwycać.

Jeszcze raz dziękuję Chihiro i Maga-marze i małej Isabelce za ten przecudowny czas, bo bez nich te miejsca nie byłyby takie cudowne. Ech, powrót do rzeczywistości mnie nie zachwycił, choć powrotu do kochającego domu niczym zastąpić nie można. A na osłodę: angielski stosik.

Od góry:

  • Colin Thubron „Among the Russians” kupiona na stoisku na rynku, którego nazwa niestety rozmyła się w nadmiarze zdarzeń. Thubron i Rosja – to po prostu musi być udane połączenie, a cena podziałała jako ostateczna zachęta.

  • Jhumpa Lahiri „The namesake”. Przepięknie wydana, w Polsce ciężko już na nią trafić.

  • Geling Yan „The Uninvited”. Polecana swego czasu przez Chihiro. Kupione w cudownej oksfordzkiej księgarni, gdzie wszystko, razem z nowościami, jest za jedyne dwa funty.

  • Susan Abulhawa „Mornings in Jenin”. Zapragnęłam tej książki odkąd kiedyś odnalazłam ją przypadkowo szukając czegoś o Palestynie.

  • Laleh Khadivi „The Age of Orphans”. Prezent od nieocenionej Chihiro.

  • Kader Abdolah „The House of the Mosque”. Również znalezione kiedyś na Amazonie i chciane…

  • Uzma Aslam Khan „Trespassing”. Nastawiam się na piękną opowieść, w sam raz na lato.

A obok najpiękniejszy na świecie adresownik, który dostałam od Chihiro. Na zdjęciu brak jeszcze trzech książek o Chinach, które także od niej dostałam w prezencie – jestem rozpieszczana i bardzo szczęśliwa :)

Powód nieobecności

Powodów chwilowego zniknięcia jest kilka, przedstawiam ten najbardziej nadający się do pokazania na blogu, a zarazem bardzo słodki:

Oto Simon (oraz mój nieposłuszny storczyk nie chcący odżyć, na szczęście drugi nadrabia za oba), mieszka z nami od trzech tygodni (a może już więcej?), skutecznie organizując nam czas. Chwile spędzone z książką i kotem na kolanach zyskały nowy wymiar i nawet nie chce się tak często włączać komputera… W każdym razie notki są gotowe i wkrotce się pojawią na blogu, a ja korzystając z długiego weekendu wyruszam dziś do Londynu i cieszę się niezmiernie! Życzę Wam słonecznych dni i wypoczynku.

Kategorie:o sobie Tagi: