Archiwum

Posts Tagged ‘obyczajowe’

Dziś, wczoraj i emocje bardzo osobiste („Now and Then” William Corlett)

Podsumowanie zeszłego roku nie wyszło tak, ja planowałam z uwagi na różne zawirowania w życiu osobistym. Po raz kolejny zastanawiałam się, czy nie zamknąć po prostu bloga, odetchnąć głęboko i skupić się na innych rzeczach gdzie indziej, bo prawda jest taka, że zajmuję się zbyt wieloma sprawami biorąc pod uwagę ilość czasu, jaki mogę na nie przeznaczyć… Wciąż jednak za każdym razem stwierdzam, że byłoby mi szkoda. Szkoda tych lat pisania, szkoda zbierania się w sobie, żeby mimo wszystko przemyśleć dobrze, czy coś mi się spodobało lub nie i napisania o tym kilku słów, choć ciężko powiedzieć, żebym zajmowała się tym ostatnio regularnie. Z jeszcze innej strony, jeśli miałabym pisać tu raz na kilka miesięcy, a blog miałby wisieć w sieci jako ten wyrzut sumienia, to będzie mnie to tylko męczyć i nie pozwalać mi przejść na dobre do innych spraw. Tak więc daję sobie i Herbatnikom jeszcze jedną szansę z mocnym postanowieniem, że to szansa ostatnia i szkoda byłoby ją zmarnować. A jak będzie, to się okaże.

W zeszłym roku przeczytałam niewiele jak na siebie książek, bo tylko 19. Mogłabym zrzucić ten wynik na brak czasu spowodowany urodzeniem dziecka, ale prawda jest taka, że czytałam na potęgę, ale w większości fanfiction i to niestety bardzo różnej jakości. Nie żałuję, bo tego wtedy potrzebowałam, choć na dłuższy czas fanfików mi już wystarczy. Gdybym miała wybrać najlepszą książkę, którą przeczytałam w 2013, miałabym problem. Jeśli jednak chodziłoby o książkę, która zrobiła na mnie największe wrażenie, nie miałabym problemu: „Now and Then” Williama Corletta. Zazwyczaj staram się nie robić takich rozróżnień, jeśli książka mnie zachwyca, to znaczy, że dla mnie jest świetna, a przecież wszystkie opinie pojawiające się tu na blogu są czystko subiektywne. Czy w ogóle istnieje coś takiego jak książki „obiektywnie rewelacyjne”, to już temat na inne rozważania i nie do tej notki. Jednak w przypadku „Now and Then” mam świadomość, że wprawdzie nie ma w tej książce wiele odkrywczego, że w samym 2013 czytałam książki napisane piękniejszym językiem, że być może powstało już tyle książek, o zbliżonej tematyce, że ta ginie wśród nich… Mnie jednak zachwyciła, a autor zagrał na moich emocjach wręcz popisowo. Myślę, że żeby móc tę książkę docenić trzeba samemu doświadczyć… złamanego serca. Brzmi banalnie? Pewnie tak. Czytałam jednak górę romansów wszelkiej maści, gdzie przecież tak wiele związków kończy się mniej lub bardziej dramatycznie i nigdy do tej pory nie odnalazłam siebie w bohaterze lub bohaterce tak bardzo, jak w przypadku nastoletniego Chrisa.

Christopher jest redaktorem w średnim wieku, człowiekiem samotnym i prowadzącym uporządkowane życie. Poza pracą spotyka się ze swoją emocjonalną przyjaciółką i razem roztrząsają jej życie uczuciowe lub, rzadko i niezbyt chętnie, z rodziną. Kiedy umiera jego ojciec, Chris pomaga swojej matce uporządkować rzeczy po zmarłych i tak trafia na pamiątki z czasów, kiedy nagle zmuszony był przerwać naukę w szkole dla chłopców z internatem. Odtąd akcja zaczyna toczyć się dwutorowo, pokazując dzisiejszą rzeczywistość Christophera, jego skomplikowaną relację z matką i chęć pogodzenia się z przeszłością – oraz historię tego, co wydarzyło się, kiedy Chris miał lat piętnaście lat i zakochał się w Stephenie Walkerze, starszym od siebie o kilka lat prefekcie, który jako pierwszy okazał Chrisowi zainteresowanie. Nie trudno zgadnąć, jak potoczyły się losy tej znajomości patrząc na dzień dzisiejszy, a mimo to czytanie o niej trzyma w napięciu, nie mówiąc już o łamiącym się sercu, kiedy jak na dłoni widać, w jakim kierunku wszystko to zmierza. Jestem gotowa się założyć, że Corlett musiał przeżyć podobną historię, bo choć nie opisuje sytuacji nieznanych dotąd w literaturze, robi to tak precyzyjnie, że trafia prosto w emocje, przynajmniej moje. To, co przeżył Christopher pod pewnymi względami pokrywało się z moim własnym zawodem miłosnym z przeszłości tak dokładnie, że płacząc nad książką myślałam, że nie ma znaczenia czas, miejsce, płeć, miłością rządzą te same mechanizmy i tak samo każdemu można złamać serce, nawet nie chcąc tego, tylko po prostu nie dorastając do wyobrażeń i oczekiwań. Gorzej, jeśli trafi się na osobę na tyle wrażliwą, że może ją to naznaczyć na całe życie.

Choć mnie osobiście najbardziej w książce zachwycił wątek uczuciowy, a zakończenie przyniosło olbrzymią satysfakcję choć i niespodziankę, to „Now and Then” ma do zaoferowania więcej, niż samą historię romansu. Corlett fantastycznie opisuje matkę głównego bohatera, która po śmierci męża, z którym dawno już nie była blisko, próbuje na nowo ułożyć sobie i wypełnić czymś życie. Nie mówiąc o subtelnej, ale nie pozostawiającej wątpliwości krytyce klasy średniej i jej przywiązaniem do etykiety i norm wszelkiego rodzaju bez refleksji nad tym, czy mogą one zniszczyć komuś życie lub po prostu ograniczać ludzi je wyznających. Choć na kartach powieści nie pojawia się zbyt wielu bohaterów, ma się poczucie, że charakteryzacja wychodzi poza postaci i dotyczy całej grupy ludzi. Znów, nie wydaje mi się, żeby szerokości geograficzne były tu specjalnie ważne…

William Corlett napisał wiele powieści, z których najbardziej znane są ponoć te dla dzieci. Ja na „Now and Then” trafiłam zupełnie przypadkowo i zaraz po zainteresowaniu się nią znalazłam ją za kilka złotych na Allegro. Zabawne, że niewiele brakowało, a nigdy nie poznałabym książki, która wzruszyła mnie tak jak dawno żadna inna. Mimo zastrzeżeń co do jej „obiektywnej” wartości na początku notki, mogę ją z czystym sercem polecić wszystkim czytającym po angielsku czytelnikom. Corlett pisze w bardzo klasyczny sposób, a obie historie, ta teraz i ta kiedyś, intrygują i wkrótce czytelnik musi się powstrzymywać, żeby nie przeskoczyć o kilka stron do przodu i szybciej dowiedzieć się, gdzie to wszystko prowadzi… Ja przeżyłam tę książkę strasznie. Nie mogę nikomu obiecać podobnych doznań, ale naprawdę warto dać „Now and Then” szansę. Kto wie, może ktoś kiedyś skusi się na wydanie tłumaczenia?

Tytuł: Now and Then
Autor: William Corlett
Wydawnictwo: Abacus, 1996
Ilość stron: 352
Moja ocena: 6/6

Dobrze jest tak, jak jest

Kilka dni temu obejrzałam „Kolejny rok” Mike’a Leigh’a i wciąż myślami wracam do tego filmu, choć na pierwszy rzut oka mógłby się on wydawać aż niepozorny w swojej kameralności. To dopiero drugi film tego reżysera, jaki udało mi się zobaczyć. Pierwszym był „Happy-go-lucky”, który niestety podobał mi się średnio. Poza kilkoma naprawdę uroczymi motywami był rysowany moim zdaniem zbyt grubą kreską, kontrasty i stereotypy odbierały bohaterom całą psychologiczną autentyczność, a przynajmniej ją nadwyrężały. Dodatkowo zniechęcił mnie zapewne fakt, że wszystkie wolne bohaterki są bystre, radosne i pełne życia, natomiast siostra głównej bohaterki, jedyna mężatka z dzieckiem, jest wiecznie marudna, zniechęcona i po prostu tępa, nie mówiąc już o jej mężu-nudziarzu bez wyobraźni. Oglądałam ten film kilka miesięcy przed własnym ślubem i uznałam to za rażącą niesprawiedliwość ;) Dlatego na jakiś czas odechciało mi się bliższego poznawania filmów Leigh’a. Na szczęście skusiłam się na „Kolejny rok” i teraz z przyjemnością zapoznałabym się z jego kolejnymi dziełami.

Zarys fabuły jest prosty – w czterech częściach odpowiadających porom roku pokazane zostały różne sceny z życia starszego małżeństwa Toma i Gerri oraz ich syna i znajomych. Tom i Gerri przyciągają do siebie ludzi harmonią, jaka panuje w ich związku i zadowoleniem z tego, co osiągnęli. Niewielki dom, działka pod Londynem, wiele pięknych wspomnień, dużo dystansu do siebie i humoru – to wydaje się być ich receptą na szczęście. Także ich syn, mimo że na początku wydaje się być samotny i bez swojego miejsca, znajduję tę harmonię w związku z radosną Katie. Inaczej rzecz ma się z innymi bliskimi rodziny Hepple. Histeryczna Mary, stara się odmłodzić, znaleźć partnera i coś, co będzie jej dawać radość – boryka się z depresją, nieudanymi relacjami i nie potrafi zaakceptować starzenia się. Zaniedbany Ken jest niezwykle ciepłym człowiekiem, ale samotnym, a potencjalne partnerki odpycha jego aparycja i nieudolne zaloty. Jest wreszcie i Ronnie, brat Toma, któremu niedawno zmarła żona, a jego kontakt z dorosłym synem jest fatalny.

Film daleki jest od moralizowania, choć przedstawia moim zdaniem proste prawdy, które warto sobie przypominać. Moim zdaniem główną jest to, że po pierwsze na zadowolenie też trzeba pracować, a po drugie – że szczęście to stan umysłu i kwestia podejścia do życia. Bez najmniejszego problemu mogę sobie wyobrazić wersję „Kolejnego roku”, w której Tom i Gerri są sfrustrowani, niezadowoleni z życia, pragnący czegoś, poza swoim zasięgiem. Gerri w pracy psychologa nie odnosi spektakularnych sukcesów, nie do każdego pacjenta potrafi dotrzeć i mu pomóc, a pracuje w przychodni, nie w supernowoczesnym ośrodku. Tom to geolog pracujący na budowach, z jego słów nie wynika, by zrobił oszałamiającą karierę. W młodości udało im się zwiedzić trochę świata dzięki pracy Toma, teraz stać ich na wczasy nad morzem. Choć może chcieliby już widzieć swojego syna w innej sytuacji życiowej – ustatkowanego, w szczęśliwym związku – pozwalają mu żyć swoim życiem, dopytując się jedynie w miarę dyskretnie, czy nic się w tych sprawach u niego nie zmieniło, a następnie akceptują Katie, nie doszukując się w niej wad i minusów, które pewnie można znaleźć, jak w każdym. Leigh przedstawił tu według mnie prostą, ale prawdziwą receptę na szczęście i nie jest to puste zadowalanie się ochłapami czy brak ambicji. Gerri i Tom naprawdę cieszą się życiem, akceptują je i czerpią radość z codziennych drobiazgów, jak smaczna kolacja z winem, wspólne czytanie książek wieczorem, czy grill w ogrodzie ze znajomymi. Symbolicznie przedstawiona praca na działce, rytm życia zgodny z naturą – to kolejne kroki na drodze do osiągnięcia harmonii.

Choć teoretycznie najbarwniejszymi postaciami są znajomi Hepple’ów, mnie zainteresowali oni daleko mniej, niż sami Tom i Gerri (którzy sami przyznali, że musieli się nauczyć żyć jako para z takimi imionami :)) – to już oczywiście kwestia wybitnie osobista, tak samo jak fakt, że czytając wiele recenzji na portalach (jeśli dany film mi się podoba, często ciekawi mnie, co myślą o nim inni), znalazłam mnóstwo tekstów krytykujących tę parę i opisujących ich jako niewrażliwych i egoistycznych. Zaskoczyło mnie to bardzo i dało do myślenia. Osobiście nie widzę żadnej sprzeczności we współczuciu znajomym i chęci pomocy, a jednoczesnym cieszeniem się szczęściem własnym i swojej rodziny. Tym bardziej, jeśli wiecznie nieszczęśliwa koleżanka nie chce dać sobie pomóc, a przy tym zatruwa atmosferę domową, zjawiając się bez zapowiedzi, obrażając ukochaną syna i co i rusz rzucając niedwuznaczne aluzje pod adresem tegoż syna, sugerując, że coś między nimi iskrzyło, choć dla niego kobieta była co najwyżej przyszywaną ciocią. Dostało się też biednej Katie, która zdaniem wielu komentatorów jest histeryczna i sztuczna. Biorąc to wszystko pod uwagę zastanawiam się, czy ludzie nie lubią zadowolonych osób? Czy szczęście drażni tych, którzy go szukają? Sama zauważyłam, że w towarzystwie jakoś lepiej przyjmowane jest umiarkowane narzekanie, rozmowy o kłopotach. Pozytywy to głównie „chwalenie się”, a więc coś, czego raczej robić się nie powinno, bo to niegrzeczne i dobija jeszcze tych, którzy nie są zadowoleni z tego, co mają. O ile o kłopotach można rozmawiać godzinami, to cóż jest do dodania, kiedy ktoś mówi, że jest szczęśliwy? Myślę o tym i stwierdzam, że widzę to zupełnie inaczej.

Tymczasem jednak wracam do odpisywania na list z przerwami na ujarzmianie rozbrykanego wieczorową porą kota. Film gorąco polecam, jak widać daje do myślenia pod wieloma kątami.

Kolejny rok (Another Year) reż. Mike Leigh

W poszukiwaniu całości

Ostatnio mam szczęście do naprawdę dobrych książek, takich, po których wrażenie pozostaje na długo. Myślałam, że po „Odkryciu nieba” Muslicha przez dłuższy czas nic tej książki nie pobije. Jednak na fali mojego niesłabnącego zauroczenia literaturą skandynawską sięgnęłam po „Półbrata” Larsa Saabye Christensena – zobaczyłam gruby tom na bibliotecznej półce oddając inną książkę i nie mogłam się opanować, choć szłam tam z mocnym postanowieniem niewypożyczania niczego nowego, skoro w domu nie ma już miejsca na nieprzeczytane książki. I bardzo się cieszę, że nie udało mi się powstrzymać (a też i jakoś wiele energii w tę walkę ze sobą nie włożyłam), bo „Półbrat” to póki co najlepsza książka, jaką przeczytałam w tym roku, mimo że bardzo dobrych i świetnych było wiele.

Zacznijmy od tego, że historia toczy się w Norwegii i jest sagą rodzinną widzianą oczami Barnuma – najpierw chłopca, a potem młodego mężczyzny obdarzonego wielką wyobraźnią, przenikliwym spojrzeniem i jak się z czasem okazuje, talentem do pisania. Główna oś fabularna zawiązuje się na kilka lat przed narodzinami Barnuma, w dzień zakończenia II wojny światowej. Także w dalszej przeszłości miały miejsce wydarzenia, które wpłynęły zasadniczo na tę duńsko-norweską rodzinę i nadały tor jej losom. Tor, jak to często w literaturze skandynawskiej bywa, od którego niełatwo jest uciec, o ile w ogóle ucieczka od fatum ciążącego nad rodziną jest możliwa. Nie oznacza to jednak, że czytelnik może przewidzieć losy głównego bohatera – kręta ścieżka, jaką podąża Barnum pełna jest niespodzianek, choć to i tak nie jest najistotniejsze – nie o akcję tu bowiem chodzi. Mimo nieprawdopodobnych niekiedy wydarzeń, to spostrzeżenia chłopaka, relacje między ludzkie i ulotny klimat tak charakterystyczny dla literatury z tego rejonu świata, którą miałam przyjemność poznać, nadają książce uroku i głębi. Ta atmosfera to delikatna mieszanka smutku i mroku z romantyzmem, ironicznym humorem i bardzo dogłębnym choć pozostawiającym niedopowiedzenia portretem psychologicznym postaci.

„Półbrat” opiera się na niepełności, niedokończeniu, połowiczności. Mimo kilku niezwykle ważnych ludzi w życiu Barnuma, centralną postacią jest dla niego przyrodni brat, Fred. Tajemniczy starszy chłopak stanowi punkt odniesienia, ukochanego wroga, wzór do naśladowania i przekleństwo w jednym. Barnum tak mocno go kocha, jak mocno chciałby, żeby Fred znikł z jego życia, które wtedy miałoby szansę potoczyć się normalnie. Jego historia jednak dotkliwie wydaje się być jedynie połową opowieści ważniejszej, druga połowa znajduje się w rękach jego brata i tylko znając obie części chłopcy a potem mężczyźni, a wraz a nimi czytelnik, mają szansę zrozumieć w pełni to, co się wokół nich dzieje, a wreszcie siebie samych. Ta relacja między braćmi jest jedną z najtrudniejszych i najpiękniejszych, o jakich czytałam, a jestem wyczulona na tym punkcie.

O „Półbracie” można pisać długie artykuły, to książka tak obfita w treści, znaczenia, symbole. Galeria postaci zachwyca, nie pozwalając o nich zapomnieć na długo po odłożeniu książki. Język Christensena to kolejny atut powieści – początkowo może minąć trochę czasu, zanim czytelnik przyzwyczai się do sposobu pisania – bez jasno wyróżnionych dialogów, z długimi zdaniami. To jednak kwestia chwili, potem spokojnie można czerpać wielką przyjemność z obcowania z tak pięknym stylem. Mnie zachwyciła spostrzegawczość, a przede wszystkim umiejętność ujęcia w słowa ludzkich uczuć, refleksji nad życiem i jego sensem. Nie ma tu banałów, nie ma pójścia na łatwiznę w ograne schematy, nawet jeśli treść pozostaje uniwersalna.

Po skończonej lekturze nasunęła mi się myśl, że to książka głównie o poszukiwaniu miłości i nie chodzi tu jedynie o miłość romantyczną. Samotnie jesteśmy rozszczepieni, połowiczni i żeby choć na chwilę zaznać pełności, potrzebujemy tej drugiej osoby. Miłość może wyniszczać, doprowadzić do upadku i bólu, ale niesie w sobie nadzieję, dlatego warto próbować i ryzykować. Już nawet pisząc te słowa wiem, że to jedynie jedna z wielu interpretacji i jedno z wielu przesłań, jakie „Półbrat” ze sobą niesie. To książka, do której można wracać wiele razy i, jestem tego pewna, za każdym razem znaleźć dla siebie coś nowego. Dlatego mam wielką nadzieję na wznowienie „Półbrata” (oby z ładniejszą okładką), bym mogła go sobie zakupić i móc się jeszcze wielokrotnie nim cieszyć. Na Allegro książka osiąga zawrotne sumy, więc może któreś wydawnictwo skusi się na jej ponowne wydanie… Oby. Dla mnie „Półbrat” jest prawdziwym odkryciem i myślę, że to wrażenie szybko się nie zatrze.

Tytuł: Półbrat
Tytuł oryginału: Halvbroren
Autor: Lars Saabye Christensen
Tłumaczenie: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo: Świat Literacki
Ilość stron: 748
Moja ocena: 6/6

Upadek rodziny po szwedzku

Szwedzkie pisarki piszące powieści obyczajowe (o popularnych kryminałach nie mogę się wypowiadać, w przeciągu ostatnich kilku lat czytałam chyba tylko jeden „prawdziwy” kryminał, a były to „Psy z Rygi” Menkella), które miałam okazję już poznać mają specyficzny, rozpoznawalny styl. Nawet jeśli fabuła jest oryginalna, a ujęcie tematu odmienne od innych – jest w tych książkach coś, co sprawia, że spokojnie można stwierdzić, że tę książkę pisała Szwedka. Być może tak jest generalnie z autorami pochodzącymi z jednego kraju, mnie taka refleksja nasunęła się w przypadku autorek z tego ponoć pięknego skandynawskiego kraju. Ta rozpoznawalność nie jest jednak czymś, co mnie irytuje bądź nudzi – wręcz przeciwnie, mogę czytać skandynawskie sagi rodzinne bez końca (choć przerwy między jednym a drugim tytułem są wskazane) i nawet jeśli nie w każdej znajdę dla siebie coś nowego, nie każda mnie zachwyci, to jednak sam nastrój tam panujący sprawia, że czytanie jest dla mnie wielką przyjemnością, pomimo nawet zazwyczaj ciężkiej i pesymistycznej treści. To zresztą tyczy się większości literatury skandynawskiej, którą wciąż poznaję i im więcej znam, tym więcej poznawać pragnę.

Przejdźmy jednak do „Domu Augusty” Majgull Axselsson, od którego nie mogłam się oderwać. Fabuła jest dość klasyczna: poznajemy trzy kobiety z różnych pokoleń szwedzkiej rodziny, które mimo dzielących je lat i doświadczeń życiowych popełniają te same błędy, bezwiednie podążają podobnymi ścieżkami i mają podobne nadzieje i marzenia. Ich życie wypełnia tęsknota, której nie potrafią do końca sprecyzować ani ukierunkować. Osamotnione tak jak i pozostali członkowie, a przynajmniej członkinie rodu, nie potrafią się otworzyć, poszukać pomocy lub przynajmniej przyjąć wyciągniętej ręki. Zatopione gdzieś pomiędzy przeszłością a przyszłością nie dostrzegają, że inni ludzie borykają się z podobnymi problemami, że ciotka lub babka byłaby w stanie zrozumieć dramat, gdyby tylko miała szansę się o nim dowiedzieć. Z drugiej strony jednak kobiety w rodzinie patrzą na siebie przez pryzmat oczekiwań, zawiedzionych nadziei, nie radząc sobie ze sobą nie widzą możliwości pomocy komuś innemu. Najboleśniejszy konflikt urasta na linii matka-córka. O ile w „Annie, Hannie i Johannie” Marianne Fredriksson, która mnie zachwyciła, wzajemne pretensje i brak zrozumienia osłodzony jest ciepłem miłości, niekiedy aż trudnej do wyrażenia, o tyle w „Domu Augusty” na pierwszy plan wybija się niechęć, a nieokazywania miłości nie można wytłumaczyć trudnością jej wyrażania, ale po prostu jej brakiem. To synowie przywłaszczają sobie uczucia matki, rzadko któremu mężczyźnie jednak udaje się zdobyć głębsze uczucie żony, tym bardziej je utrzymać. Większość męskich bohaterów przedstawionych jest niczym istoty z innego świata, raczej w negatywnym świetle. Nie są to rycerze ratujący delikatne niewiasty, raczej trolle dokładające im zmartwień i potęgujący uczucie wyobcowania.

Patrząc na rodzinę Augusty można zauważyć, że w każdym kolejnym pokoleniu mimo zmieniających się teoretycznie na lepsze czasów, wzrastającej wolności kobiet i pomocy socjalnej rodzina staje się coraz bardziej dysfunkcyjna, a związki międzyludzkie ulegają rozluźnieniu. Nastoletnia Andżelika, najmłodsza z kobiet w rodzinie, balansuje na krawędzi niebezpieczeństwa, a jej pragnienie bezpieczeństwa i zainteresowania pcha ją ku drastycznym wyborom, moralnie dwuznacznym decyzjom, a w rezultacie do tragicznego finału. Duszna i przytłaczająca atmosfera książki wymaga od czytelnika pewnej siły psychicznej, a i tak co jakiś czas wyciska z oczu łzy. Nagromadzenie nieszczęść mogłoby irytować zachwianiem realizmu, jednak ja dopatrywałabym się raczej tchnienia starożytnej tragedii, gdzie na końcu czeka czytelnika katharsis pozwalające głęboko zaczerpnąć powietrza.

Co jeszcze uznaję za typowe dla szwedzkich pisarek i czego już właściwie oczekuję sięgając po skandynawską książkę – to styl. Majgull Axselsson nie zawodzi, z wyczuciem opisując uczucia i myśli bohaterek, wyważając opisy dramatycznych przeżyć i wplatając w to wszystko odrobinę baśni z opowieści Augusty. Takie magiczne wtręty to mój czuły punkt i strasznie mi się to spodobało, zwłaszcza w kontekście rozbudowy miast i tworzenia fabryk jako zagłady dla legend i baśni. Przecież chyba nigdzie lasy nie roją się tak od magicznych stworzeń jak w Skandynawii! Na pewno sięgnę po kolejne książki Majgull Axselsson i już teraz nastawiam się na wyśmienitą lekturę.

Tytuł: Dom Augusty
Tytuł oryginału: Slumpvandring
Autor: Majgull Axselsson
Tłumaczenie: Katarzyna Tubylweicz
Wydawnictwo: WAB, 2008
Ilość stron: 452
Moja ocena: 5/6

Między niebem a ziemią

„Odkrycie nieba” Harry’ego Mulischa to książka niezwykła, powieść, chciałoby się powiedzieć, totalna. Zawieszam dłonie nad klawiaturą i zastanawiam się, co i jak o niej napisać, żeby nie brzmiało to banalnie, nie popadając przy okazji w przesadę. Na tytuł natrafiłam dzięki Chihiro, która podała tę książkę jako swoją ulubioną w Poniedziałkowym Gościu Padmy i jeszcze wcześniej, chyba u siebie na blogu, w którymś z czytelniczych łańcuszków. W każdym razie książka trafiła na moją listę, a będąc w bibliotece postanowiłam się za nią rozejrzeć. Miałam szczęście, książka była dostępna, wypożyczyłam ją i przeczytałam niemal jednym tchem. Odczekałam trochę z pisaniem tej recenzji, by lepiej ułożyć swoje myśli i odczucia, te kilka tygodni jednak nie pomogło. Mam ochotę napisać jedynie: „Przeczytajcie sami i się przekonajcie”, ale spróbuję sklecić kilka słów więcej.

Powieść Harry’ego Mulischa jest wielowątkowa i wielopłaszczyznowa, można jednak stwierdzić, że punktem wyjścia dla głównego obyczajowego wątku jest spotkanie dwóch młodych mężczyzn, prawdziwych indywidualistów. Pewna zimowa noc w Holandii roku 1967. Maks Delius, utalentowany astronom i zapalony kobieciarz, wracał od kobiety, z którą spędził część tej nocy, kiedy zobaczył wielką sylwetkę autostopowicza. Był nim Onno Quist, genialny filolog, który na swoim koncie miał odczytanie starożytnego i nieznanego do tej pory nikomu pisma, a tej nocy wracał z urodzin swojego ojca, twardego patriarchy rodu. Już po wymianie kilku pierwszych zdań odkryli, że połączyła ich niezwykła, jedyna w swoim rodzaju więź. Stali się nierozłączni, dyskutując, wymieniając poglądy i myśli nagromadzone od lat, które teraz dopiero zyskały godnego słuchacza i odbiorcę. Po pewnym czasie obaj poznają wiolonczelistkę Adę, dziewczynę zamkniętą w sobie lecz emanującą subtelnym magnetyzmem. Szybko staje się ona częścią relacji obu mężczyzn (między którymi, warto uściślić, nie pojawiła się ani jedna iskra romantyzmu czy erotyzmu), z obydwoma zwiąże ją inna, choć wiele znacząca relacja. Więcej zdradzać nie będę. Dodam jednak, że każda strona książki wypełniona jest treścią przykuwającą uwagę, wiele znaleźć można niezwykle trafnych obserwacji, a w całość zamieszane są pozaziemskie istoty, tytuł bowiem okazuje się być dużo bardziej dosłowny, niż początkowo może się wydawać…

Mulisch napisał swoją powieść w sposób niesamowity dlatego, że z jednej strony w całej historii wcale głównie nie chodzi o fabułę i „Odkrycie nieba” można nazwać wręcz traktatem filozoficznym, z drugiej jednak czytelnik może głęboko wczuć się w fabułę i przeżywać losy bohaterów. Ja wczułam się do tego stopnia, że całkowicie przejmowałam nastroje bohaterów, od radosnego podniecenia i pełnego nadziei spojrzenia w przyszłość, przez rozpacz i na melancholijnym pogodzeniu się z losem (coś, co mnie niesamowicie na tym etapie życia zasmuca, do tego stopnia, że musiałam na trochę przerwać czytanie, aż brakowało mi powietrza z przygnębienia) skończywszy – by zacząć cykl może nie od początku, ale z innej strony, z innym bohaterem w jego centrum. Idee przedstawianie przez Mulischa są przewrotne i pozwalające odnaleźć się w nich każdemu – bohaterowie spokojnie postulują śmierć Boga, z drugiej strony jednak ich życie to część boskiego planu. Muslich przedstawia za każdym razem, czasem w bardzo delikatny sposób, różny sposób patrzenia na omawiane przez siebie zagadnienia, nie podając żadnych podsumowań czy rozwiązań. To tylko jedne z wielu perspektyw, które przyjmują jego bohaterowie, nie są jedyne i niekoniecznie są tymi wartymi naśladowania. Bo czy takie w ogóle istnieją?

Książka zachwyca. Bogactwem treści, stylem i fabułą, odkładając ją miałam w myślach jedynie wielkie „och”. I nie mogłam przestać myśleć o zakończeniu. I wierzę, że dalszy ciąg tej historii przybrał bardziej optymistyczny obrót. Przeczytajcie, jest nad czym pomyśleć i czym się zachwycić.
Tytuł: Odkrycie nieba
Tytuł oryginału: De ontdekking van de hemel
Autor: Harry Mulisch
Tłumaczenie: Ryszard Turczyn
Wydawnictwo: W.A.B, 2006
Ilość stron: 782
Moja ocena: 6/6

Między ojcem a synem

– Chciałeś czego?
– Nie, nic (…). Tylko czy jesteś. (s. 189)

Ojciec i syn. Relacja trudna, czułości, ale i irytacji, wyrozumiałości, ale i zawiedzionych nadziei. Próba zrozumienia drugiego i dotarcia tym samym do siebie samego – a może odwrotnie? Czy można przejrzeć czyjeś myśli, odgadnąć uczucia i zrozumieć, jeśli człowiek nie zawsze jest pewien własnych motywów? Wiesław Myśliwski w swojej książce „Nagi sad” daje wyraz przekonaniu, że nie. Być może dlatego nie przedstawia czytelnikom całej historii życia obu mężczyzn, fakty znajdują się na drugim planie, ustępując miejsca emocjo i refleksjom, którymi wypełnione są wspomnienia syna. Sam będąc już starym człowiekiem, wciąż żyje w rodzinnej wsi, gdzie poza epizodem nauki w mieście, spędził całe swoje życie. Wspomina młodość i różne wydarzenia, także te znane tylko z opowieści, a wszystkie je niczym klamra spina postać ojca. Wydawać by się mogło, że prawdziwa jest myśl, która nagle rodzi się w umyśle syna:

Byłem tylko taki, jakim mnie zmyślił, bo jedynym moim istnieniem, do którego się przyznaję, było to zmyślenie jego, temu zmyśleniu zawdzięczam siebie, ale i taki już na całe życie pozostałem. Ani on mnie innego nigdy nie dostrzegał, ani ja tego zmyślenia nie opuszczałem na krok, nawet mi się nigdzie siebie szukać nie chciało poza tym. (s. 48)

Ojciec realizuje swoje ambicje poprzez syna, syn wyraża się poprzez pragnienia ojca, bo dawno temu już zapomniał, czy miał swoje własne. Być może nigdy, poza tą jedną historią ze strzelaniem z bata. Próbując zrozumieć najbliższego mu mężczyznę i wielką tajemnicę swojego życia, jaką była codzienność z nim właśnie, syn dokonuje pewnego rodzaju rozliczenia z przeszłością, z której nie musi nic wynikać, nie o wnioski tu bowiem chodzi. To jak błądzenie między drzewami w jesiennym sadzie, gdzie tylko jedno drzewo mogłoby stanowić kryjówkę. Nie o znalezienie jednak chodzi, a o szukanie i związaną z nim nadzieję i obietnice składane sobie samemu.

Piękna to książka, melancholijna, chwilami poetycka, przypominająca tytułowy sad w jesiennej porze. Myśliwski przedstawia wspomnienia w formie obrazów, luźno ze sobą powiązanych chronologicznie. Retrospekcje mieszają się z refleksjami snutymi przez starego syna, patrzącego na rzeczywistość i swoją starość z melancholią równą tej, z jaką wraca do przeszłości. Dużo tu zapadających w pamięć obrazów, jak choćby wyprawa przez dziewięć mostów, która miała przywrócić synowi-niemowlęciu zdrowie (na podstawie tego fragmentu powstał nawet film „Przez dziewięć mostów” w reżyserii Ryszarda Bera z 1972 roku), zachowanie ojca podczas powodzi, powrót z nauki w mieście, a wreszcie szukanie się w sadzie, gdzie nikt schować by się właściwie nie zdołał.

To pierwsza przeze mnie przeczytana książka Myśliwskiego, jego debiut literacki, niezwykle w moim odczuciu udany. Przypadł mi do gustu jego język i styl, malowniczy i delikatny, chwilami wręcz ocierający się o oniryzm. Postać ojca z „Nagiego sadu” przywiodła mi na myśl ojca ze „Sklepów cynamonowych”, bo choć różni, tworzą wokół siebie podobną aurę, która równie dobrze może być dziełem uważnych synowskich oczu i myśli. W tle snutej opowieści zmieniają się pory roku, pogoda dyktuje rytm życia mieszkańców wsi, a wszystkie one opisane są wyraziście, uważnie dobranymi słowami. Choć dialogi są w książce obecne i wyrażone w adekwatny do sytuacji i rozmówców sposób, w „Nagim sadzie” dominuje cisza. Nie ta, po której następuje burza, lecz cisza jesienna, towarzysząca zapadaniu w sen zimowy, słyszalna na opustoszałych polach i w sennym sadzie. Cisza ta i wspomnienia działają jak czary, a ja dałam się zupełnie oczarować. Na pewno nie będzie to ostatnia książka Myśliwskiego, po jaką sięgnę i mam wielką nadzieję, że pozostałe zrobią na mnie równie duże wrażenie.

Tytuł: Nagi Sad
Autor: Wiesław Myśliwski
Wydawnictwo: Znak, 2011
Ilość stron: 208
Moja ocena: 5+/6

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Znak, za co serdecznie dziękuję.

Malarz słów z Japonii

Wielu jest pisarzy, którzy doskonale radzą sobie z językiem, wywołując w czytelnikach emocje, o które zapewne im chodziło, opisując miejsca i zdarzenia w sposób głęboko zapadający w pamięć. Jest jednak subtelna różnica między zdolnym pisarzem, a prawdziwym malarzem słów (z którym to sformułowaniem po raz pierwszy spotkałam się u Mizuu), który pisze tak piękne, że słowa właściwie przysłaniają treść. Takie poczucie miałam zamykając książkę Yasunariego Kawabaty pt. „Tysiąc żurawi. Śniące piękności”. Kryjące się pod tym tytułem dwie nowele japońskiego Noblisty uwodzą czytelnika delikatną i oniryczną atmosferą, poruszając przy okazji ważkie tematy.

„Tysiąc żurawi” to historia młodego mężczyzny imieniem Kikuji, której przełomowe momenty wiążą się z ceremonią picia herbaty. Kikuji trafia na ceremonię organizowaną przez Chikako, dawną przyjaciółkę swojego ojca, którą jako dziecko widział półnagą i zauważył wtedy szpecące znamię porastające jej pierś. Od tamtej pory przepełnia go pewien lęk do tej kobiety, ale i fascynacja zmieszana z odrazą. Sam nie wie, czemu daje się zaprosić na ceremonię, szybko jednak okazuje się, że Chikako zaplanowała na ten dzień wyswatanie młodego mężczyzny z dziewczyną, którą on sam zauważył podążając do herbacianego pawilonu. Dziewczyna zwróciła jego uwagę świeżą urodę oraz niebagatelnej urody kimonem we wzór tysiąca żurawi. Choć Kikuji przeciwstawia się swatce, nie może wyprzeć się zainteresowania Yukiko. Wszystko wydaje się prostą drogą prowadzić do szybkiego i szczęśliwego zakończenia, w drzwiach pawilonu pojawia się jednak pani Ota, kobieta bliska sercu zmarłego ojca Kikujiego, wraz z młodą córką. W herbaciarni zostaje więc Kikuji i cztery kobiety, z których każda będzie miała niebagatelny wpływ na jego losy.

Drugie opowiadanie błądzi na granicy realizmu magicznego i choć nietrudno wytłumaczyć je sobie racjonalnie, atmosfera niezwykłości nie opuszcza czytelnika do samego końca. Dzięki poleceniu znajomego starzec Eguchi trafia do tajemniczego domu, w którym można wynająć na noc dziewczynę. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie dwie zasady obowiązujące w tym niepokojącym miejscu: klienci muszą być starcami, a dziewczyny uśpione są tak mocno, że nic nie jest w stanie obudzić ich przez całą noc. Pierwszej nocy Eguchi rozmyśla nad upokorzeniem i niedolą starców, którzy tylko w ten sposób mogą poczuć się jeszcze przez chwilę mężczyzną lub powspominać młodość i stare czasy. Sam nie włącza siebie do ich grona. Fakt, że wciąż jest w stanie uprawiać „prawdziwy” seks stawia go w jego odczuciu ponad staruszkami, do których czuje lekką pogardę zmieszaną ze współczuciem. Choć obiecuje sobie, że nie znajdzie się więcej w domu śniących piękności, za jakiś czas, wiedziony nagłą potrzebą i impulsem trafia tam znowu, chcąc rozwikłać zagadkę domu, poznając coraz to nowe specjalności domu w postaci uśpionych kobiet. Wspomina przeszłość i melancholijnie rozmyśla nad istotą męskości i niewinności. Dziewczęta śpią i nie chcą się obudzić, a sen coraz mocniej przypominać zaczyna śmierć…

Czytając „Tysiąc żurawi. Śniące piękności” smakowałam z przyjemnością słowa płynące spod pióra Kawabaty. Zwykła codzienność, opisy miejsc i przemyśleń bohaterów ocierały się o poezję, pozostając jasne i przejrzyste, nie przytłoczone ilością metafor i podwójnych znaczeń. Sama treść jest nastrojowa i przyciągająca uwagę. Jeśli miałabym znaleźć minusy książki, to w przypadku „Śniących piękności” chwilami odczuwałam pewien przesyt słów, powtarzające się myśli staruszka i jego obserwacje nie zmieniające się znacznie z nocy na noc wpasowywały się w senny klimat opowieści, mnie jako czytelniczkę chwilami nużyły – mając do wyboru przesyt lub niedopowiedzenie, z całą świadomością wybieram to drugie. Historie opisane w obu nowelach podobały mi się, ale nie zachwyciły, zwłaszcza w porównaniu z innymi czytanymi przeze mnie w ostatnich czasach książkami. Niemniej jednak była to świetna lektura i na pewno nie ostatnia książka Kawabaty, którą mam zamiar przeczytać.

Tytuł: Tysiąc żurawi. Śpiące piękności
Tytuł oryginału: Sembazuru. Nemureru bijo
Autor: Yasunari Kawabata
Tłumaczenie: Mikołaj Melanowicz
Wydawnictwo: MUZA, 2002
Ilość stron: 312
Moja ocena: 4/6

Książka przeczytana w ramach wyzwań literackich:


Cisza i ciepło śniegu

Czy Wy też czujecie w powietrzu zbliżającą się wiosnę? Ja poczułam kilka dni temu i doprawdy nie obchodzi mnie fakt, że dziś wyjrzałam przez okno, a tam w najlepsze wirował w powietrzu śnieg. Co z tego! Nie został na ziemi, ja natomiast radośnie rzuciłam się w wir wiosennych porządków, które ominąć nie mogą także bloga. Z tej okazji mała nowość, ponieważ po raz pierwszy będę na Herbatnikach pisać o komiksach.

Komiks wielu osobom kojarzy się z historyjkami obrazkowymi dla dzieci, czymś niepoważnym i niemającym wiele wspólnego z literaturą. Tym samym autorzy tacy jak Craig Thompson wpędzają czytelników podzielających taki sposób patrzenia na komiksy w pewne zakłopotanie. No bo jak tu podejść do takiej pozycji – rzeczywiście, jest to komiks spełniający wszelkie punkty definicji takowego, ale treściowo blisko mu do literatury z tej wyższej półki. Stąd też zapewne stworzenie terminu „powieść graficzna”, którego używa się w stosunku do „Blankets: Pod śnieżną kołderką”, autobiograficznego komiksu Thompsona, stworzonego z rozmachem i wielką wrażliwością. Ja z komiksami nigdy nie miałam problemu I od dawien dawna nie uważam je za coś przeznaczonego wyłącznie dla dzieci, więc kiedy kolega z pracy zaproponował mi pożyczenie „Blankets” byłam uszczęśliwiona, bo od dluższego czasu chciałam ten komiks przeczytać.

Nie omijając tematów trudnych i nierzadko przykrych, Thompson kreśli nostalgiczną historię swojego dzieciństwa i młodości. Wraz z bratem wychowywał się w ewangelickiej rodzinie. Głęboka wiara rodziców (zwłaszcza matki) i twarde reguły domowego życia (egzekwowane zwłaszcza przez przypominającego podstarzałego macho ojca) wpłynęły na wrażliwego i wyobcowanego chłopca, który już od wczesnego dzieciństwa uciekał w świat wyobraźni. Przyjaźń z młodszym bratem, towarzyszem w szalonych eskapadach, zabawach pełnych magii, którą stworzyć potrafią zazwyczaj tylko dzieci, zostaje wystawiona na próbę w okresie dojrzewania, kiedy Craig bardziej niż kiedykolwiek stara się znaleźć przyjaciół wśród rówieśników i dostosować do innych, walcząc też z poczuciem wyjątkowości i wyobcowania, typowego dla nastolatków. Na zimowisku organizowanym przez towarzystwo kościelne poznaje Reinę, swoją pierwszą wielką miłość, która wywraca jego świat i patrzenie na rzeczywistość do góry nogami. Szukając siebie, swojego miejsca w życiu, miłości, a wreszcie przeżywając wzloty i upadki w kwestii swojej wiary do Boga, Craig dojrzewa i choć jest to słodko-gorzka dorosłość, w sercu czytelnika pozostaje ciepło, niczym po otuleniu tytułową kołderką. Choćby tą ze śniegu.

„Blankets” to wspaniale narysowana historia. Kreska autora jest dość gruba, świetnie oddaje mimikę, emocje i sytuacje, w których znajdują się bohaterowie. Komiks czyta się błyskawicznie, losy Craiga wzruszają i zapadają w pamięć. Długo po skończeniu czytania wracają do mnie poszczególne sceny, poruszone w „Blankets” tematy, a nade wszystko śliczna Reina, którą Craig gloryfikuje i przyznaje niemal status bogini. Nie brak tu głębokich rozmów, spostrzeżeń na temat młodości, miłości I dojrzewania, humoru związanego z dzieciństwem i życiem rodzinnym, które nie zawsze jest różowe. Wzrusza poszukiwanie autorytetów i punktu zaczepienia, który miałby stać się podstawą dla dalszego życia. A także, co udać się mogło właśnie ze względu na komiksową formę, zachwyca cisza. Cisza zaśnieżonego pola, na którym leży Craig z Reiną, a śnieg wydaje im się ciepły, otula ich bezpiecznie i zagłusza całą rzeczywistość. Cisza panuje też w lesie, gdzie mały Craig szuka wraz z bratem ucieczki od przytłaczającego domu, a dorosły Craig spokoju, w którym będzie mógł odnaleźć odpowiedź na pytania kłębiące się w jego głowie. Thompson mistrzowsko wykorzystuje atuty komiksu, nie schodząc także z poziomu „prawdziwej” literatury.

Nawet jeśli nie lubicie komiksów, z czystym sumieniem możecie dać „Blankets” szansę, bo to zaprzeczenie stereotypowemu podejściu do tematu komiksu (chyba, że i takie Was całkowicie nie przekonują). Ja osobiście polecam gorąco, a sama mam ochotę na kolejne „dorosłe” komiksy zwane powieściami graficznymi…

Tytuł: Blankets: Pod śnieżną kołderką
Tytuł oryginału: Blankets
Autor: Craig Thompson
Tłumaczenie: Joanna Kniaź-Hawrot
Wydawnictwo: Timof i cisi wspólnicy, 2006
Ilość stron: 592
Moja ocena: 5/6

Według babki, według matki i według córki

Książkę Marianny Fredriksson „Anna, Hanna i Johanna” miałam od dość dawna na swojej liście pozycji do przeczytania, natrafiłam na nią kiedyś przy okazji przeglądania książkowych blogów. Motywacją końcem końców okazało się być jednak wyzwanie Kraje Nordyckie (które ukończyłam w terminie, ale wciąż mam dwie zaległe recenzje do napisania – tę oraz „Podróż na dźwiękach szamańskiego bębna”…) i fakt znalezienia tego tytułu w osiedlowej bibliotece. Miałam sporo szczęścia, ponieważ książka „Anna, Hanna i Johanna” nie są aktualnie dostępne w sprzedaży i nie słyszałam o planach dodruku. Szczęśliwie dla mnie się złożyło, że tuż po moim przeczytaniu trafiłam na aukcję, na której ktoś „Annę…” sprzedawał i jestem szczęśliwą posiadaczką swojej własnej kopii. Jest to bowiem jedna z najlepszych książek, jakie czytałam w tym roku! Choć fabuła nie jest szczytem oryginalności i powieści tego rodzaju powstało sporo, uwielbiam ten rodzaj książek – rodzinne sagi, głównie z punktu widzenia kobiet, pełne uczuć, analizy psychologicznej, rodzinnych tajemnic, a w tle zmiany społeczne i historyczne. Dodatkowo jesienna melancholia i ogarniające mnie ostatnio przygnębienie posłużyły za idealne warunki do czytania powieści Fredriksson.

Bohaterkami są trzy kobiety, przedstawicielki różnych pokoleń jednej rodziny. Babka, matka i córka żyły w różnych czasach, które w dużym stopniu determinowały ich wybory i sposób patrzenia na życie. Jednak zaskakująco dużo zdawały się mieć do powiedzenia geny lub przeznaczenie, w myśl którego czyny matek oddziaływały tak silnie na życie córek, że mniej lub bardziej świadomie powtarzały one część wzorców z życia starszych kobiet, które same krytykowały i od których chciały się odciąć. Skomplikowane relacje, w których żale i poczucie krzywdy mieszają się z poczuciem winy, miłością i czułością nie stwarzają odpowiednich warunków do szczerych rozmów. Fabuła powieści zawiązuje się w drugiej połowie XX wieku. Anna nie potrafi poradzić sobie z emocjami, gdy czuwa nad szpitalnym łóżkiem umierającej matki, Johanny. Stara się zrozumieć życie i przeszłość tej tak bliskiej jej kobiety, o nic już jednak nie może jej zapytać, bo Johanna rzadko kiedy odzyskuje świadomość. Anna szybko orientuje się, że by zrozumieć życie własnej matki, musi cofnąć się jeszcze jedno pokolenie wstecz i poznać babkę Hannę. Zdobywając informacje na temat przeszłości rodziny, składając je w jedną całość z rozsypki faktów, zasłyszanych gdzieś stwierdzeń oraz własnych domysłów, Anna tworzy portret niezwykłych kobiet, w międzyczasie wnikając też w głąb siebie. Autorka oddaje głos wszystkim trzem kobietom, czytelnicy otrzymują więc kompletny obraz rodziny, wzruszający i intrygujący, pełen mroku, ale i ciepła. W tle natomiast umieszcza Szwecję, pokazując zachodzące w niej przemiany. Podróż w przeszłość i obserwowanie zmian wraz z bohaterkami, uczestniczenie w części z nich jest fascynujące. Nie znałam szczegółowej historii Szwecji i choć nie ma tu historycznych wtrętów, politycznych dyskusji ani autentycznych biografii, Fredriksson zdołała subtelnie umieścić w swojej książce zmiany obyczajowe i społeczne, nie siląc się na ich ocenę. Hanna, Johanna i najmłodsza z nich Anna są dziećmi swoich epok, choć nie zawsze potrafią się dostosować do aktualnych wydarzeń i myśli, a historia ich nie oszczędza i puka do drzwi domów.

Nie chcę zdradzać zbyt wiele fabuły, choć jak już wspomniałam na początku, nie ma tu zaskakujących rozwiązań, zwrotów akcji i szokujących tajemnic. To książka na wskroś obyczajowa, przy czym w tym wypadku to określenie całkowicie pozytywne, nic powieści nie ujmujące (to chyba mój ulubiony rodzaj książek, ale często wrzucany do jednego worka z chick-litem i romansami nienajwyższych lotów może kojarzyć się negatywnie – nic z tych rzeczy!). Fredriksson pisze bardzo przyjemnym językiem, kreśli prawdopodobne portrety psychologiczne. Nie mogłam oderwać się od lektury i długo po jej zakończeniu wciąż o niej rozmyślałam. Wpasowała się idealnie w moje czytelnicze potrzeby, ale mogę ją także z czystym sumieniem polecić każdemu, kto lubi takie rodzinne sagi ze skandynawskimi krajami w tle. Ja już zdobyłam kolejną książkę Marianne Fredriksson, „Elisabeth i Katarina”, która wydaje się być zbliżona w treści do opisywanej przeze mnie powieści. Już cieszę się na lekturę!

Tytuł: Anna, Hanna i Johanna
Tytuł oryginalny: Anna, Hanna och Johanna
Autor: Anne Bishop
Wydawnictwo: Świat Książki, 1999
Ilość stron: 381
Moja ocena: 6/6

Proste życie na Wyspach Owczych

Podejrzewam, że gdyby Heðin Brú był Polakiem, to „Honor biedaka” byłby lekturą szkolną, niekoniecznie ze względu na wartość literacką, ale ukazanie ubogiego życia w szarej rzeczywistości, czyli obraz, jaki w mojej głowie wyświetla się momentalnie na hasło „lektura szkolna”. Cóż z tego, że wiele obowiązkowych pozycji osobiście uwielbiam i cieszę się, że są w kanonie, skoro moja psychika we wczesnej podstawówce została skrzywdzona pozytywistycznymi nowelkami, których nie miałam wtedy szans w pełni zrozumieć, przeraziły mnie jednak swoją makabrą? Heðin Brú Polakiem jednak nie jest, a ja na jego książkę natrafiłam szukając lektur do wyzwania Kraje Nordyckie, nie znałam bowiem żadnego autora pochodzącego lub choć piszącego o Wyspach Owczych. I choć nie jest to wymarzona dla mnie pozycja i w innych okolicznościach pewnie bym po nią nie sięgnęła, to jednak cieszę się, że na nią natrafiłam, było to w sumie dość interesujące przeżycie czytelnicze.

Stary Ketil wraz z najmłodszym synem, który jako jedyny z jedenaściorga pociech nie odszedł jeszcze z domu na własne gospodarstwo, wyruszają na połów waleni. Zwierzęta pojawiły się w pobliżu Wysp i są zapowiedzią bogactwa. Ketil jest biedakiem, jedyne co może zrobić, to nająć się na łodzi, a następnie kupić trochę waleniny na licytacji. Daje się jednak ponieść emocjom (oraz alkoholowi), kupuje więc znacznie więcej, niż jest go stać. Dalej będziemy śledzić jego poczynania mające na celu zdobycie pieniędzy oraz żywności, życie rodziny głównego bohatera oraz jego sąsiadów. Do wsi docierają nowoczesne wynalazki w rodzaju łodzi motorowej, ludzie coraz chętniej kształcą się i pragną wyjść poza ramy walki jedynie o byt i przeżycie kolejnej zimy. Ketil jednak należy do starej generacji i choć stara się nie potępiać sposobu życia innych ludzi, nie rozumie swoich dorosłych synów, jego żona natomiast gardzi synowymi. Z fabuły widać jednak, że dzieci chętnie służą rodzicom pomocą i martwią się o ich zdrowie, nie potrafią jednak kryć rozbawienia bądź irytacji pomysłami ojca. On zaś jest zbyt dumny, by prosić synów bądź córki o pomoc, zostając samotnie z własnymi problemami finansowymi i biedą wyzierającą z każdego kąta. Sąsiedzi przedstawiają sobą natomiast uroczą zbieraninę oryginałów i typowych przedstawicieli wsi, tworząc interesujące tło dla coraz to nowych pomysłów Ketila na polepszenie warunków bytowych.

Brzmi to wszystko szaro, smutno i melancholijnie? Nie można zaprzeczyć, że ogólny wydźwięk historii nie należy do optymistycznych. Trzeba jednak oddać autorowi, że swoją historię poprowadził lekkim piórem, dodając wiele humoru i okraszając historię swojego bohatera dużą dawką ironii. Brú nie krytykuje Ketila, współczuje mu, lecz traktuje z niemal czułą ironią, jawnie naśmiewając się z najmłodszego syna, Kalva, który choć dorósł do wieku właściwego do ożenku, wciąż zachowuje się jak małe dziecko, niegrzeszące inteligencją. Cała wiejska społeczność została przedstawiona w sposób barwny, autor wyśmiewa ludzkie przywary i hipokryzję, nie wywyższając się jednak ponad tłum. Dzięki temu otrzymujemy tekst zabawny, ubarwiony dodatkowo zwyczajami i życiem codziennym we farerskiej wsi. Bez moralizatorstwa autor pokazuje, że nawet w obliczu biedy człowiek może zachować honor i życzliwość dla drugiego człowieka, pomagając mu nawet kosztem własnej osoby. Czując na twarzy mroźną bryzę, wdzierającą się nawet poprzez nieszczelne ściany chałupki Ketila, nie sposób nie dojrzeć promyka nadziei na lepsze czasy, choćby już nawet w przyszłym życiu, w co wierzą i czego trzymają się bohaterowie, nie zbaczając z uczciwej i pomocnej ścieżki. Nie jest to książka, którą polecałabym wyjątkowo gorąco, niemniej jednak stanowi ciekawy obraz Wysp Owczych, a ironiczny humor wzbogaca lekturę. Jeśli macie ochotę na niedługą historię tego rodzaju, „Honor biedaka” będzie dobrym wyborem.

Tytuł: Honor biedaka
Tytuł oryginału: Feðgar á ferð
Autor: Heðin Brú
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie, 1970
Ilość stron: 151
Moja ocena: 4/6