Archiwum

Posts Tagged ‘chiny’

Rozczarowanie („Pierwsza wyprawa. Nepal” Kinga Choszcz)

Kinga Choszcz uwiodła mnie kilka lat temu swoją książką o podróży dookoła świata pod tytułem „Prowadził nas los”. Jak mogłoby stać się inaczej, skoro właściwie calutka podróż odbyła się autostopem? Choć oczywiście nie tylko o autostop i kolorowe obrazki z podróży chodziło – mimo że książka nie była powalająca jeśli chodzi o styl (co być może spowodowane było w dużej mierze tym, że powstała na podstawie prowadzonego regularnie bloga z podróży i siłą rzeczy – tekst był mocno skracany i cięty), to jednak dominowała w niej radość podróżowania, zafascynowanie światem i sympatia do ludzi spotykanych na drodze. Czytając nie mogłam przestać się uśmiechać. Następnie pojawiła się „Moja Afryka”, pamiętnik z tragicznie zakończonej podróży, w której Kinga zmarła na malarię. Książkę zaczęłam czytać, ale przerwałam, by pożyczyć ją kuzynce i do tej pory nie wróciłam – jednak zrobię to z przyjemnością, bo przy zaletach znanych mi z pierwszej książki autorki, z przyjemnością zauważyłam poprawę jeśli chodzi o warsztat i mam wrażenie całą koncepcję pisania – Kinga pisała jeszcze ciekawiej, dojrzalej, lepiej wychodziły jej opisy i już wszystko nie było tylko „niezwykłe” i „kolorowe”. „Moja Afryka” czeka więc na swoją kolej, w międzyczasie natomiast ukazała się kolejna książka będąca pamiętnikiem Kingo z podróży. Jak to możliwe, skoro autorka nie żyje? „Pierwsza wyprawa. Nepal” powstała na podstawie notatek i zapisków Kingi z podróży, którą odbyła na przełomie 1995 i 1996 roku, a jej trasa obejmowała głównie Nepal i Indie, a także drogę dojazdową i powrotną. Podobno Kinga nigdy nie planowała wydania swoich zapisków, więc przerobienie ich na książkę przypadło matce, Krystynie Choszcz i opiekunowi serii Poznaj Świat, Wojciechowi Cejrowskiemu. Pytanie tylko, czy naprawdę miało to sens?

Gdyby książka taka jak ta ukazała się rok po faktycznym odbyciu przez Kingę jej podróży do Nepalu, mogłaby stać się wydarzeniem. Nie dlatego, że nikt poza nią takich wypraw nie odbywał, oczywiście, sama autorka wielokrotnie wspomina o masach podróżujących tak jak ona lub dużo bardziej ekstremalnie, dalej, odważniej, masie Europejczyków, w tym Polaków. Sama mogę wymienić kilku moich osobistych znajomych, którzy zjeździli Indie i zrobili to dużo bardziej świadomie, dowiadując się mnóstwa rzeczy i także omijając te utarte, turystyczne szlaki. W latach dziewięćdziesiątych jednak nie było blogów podróżniczych i w ten sposób opisana tak daleka wyprawa dla niejednego byłaby pewnie objawieniem. W każdym razie ja jako trochę ponad dziesięcioletnia dziewczynka z pewnością byłabym zachwycona i zainspirowana. „Pierwsza wyprawa” została jednak wydana w 2011 roku i z przykrością stwierdzam, że nie przedstawia ona sobą zbyt wiele. Nie jest to szczegółowy opis samej wyprawy, dużo tu cięć i luk, prawdopodobnie wynikających z braku notatek i braku samej podróżniczki, która mogłaby luki zapełnić wspomnieniami i anegdotami. Brak tu głębszego spojrzenia na odwiedzane kraje, spotykani ludzie opisani są pobieżnie, jeśli w ogóle, nierzadko dość karykaturalnie. Brak tu wreszcie refleksji nad czymkolwiek właściwie. Nad podróżowaniem, innymi kulturami, inną mentalnością, czymkolwiek. To dokładnie taki zapis, co się działo po kolei, co Kinga widziała, gdzie się zatrzymała, czy pociąg był zatłoczony, a pokój brudny. Istnieje masa książek, w tym kolejne dwie autorstwa Kingi, w których znaleźć można niebotycznie więcej treści. Jestem przekonana, że gdyby nie nazwisko autorki, książka nigdy nie ukazałaby się w księgarniach, bo zwyczajnie jest za słaba.

A wspominając nazwisko autorki ciężko uciec od refleksji, ile rzeczywiście Kingi jest w książce, którą do druku przygotował ktoś inny. Czy udało się uchwycić ton jej zapisków? Czy to właśnie chciała przekazać? Czy wiele suchych faktów nie zostałoby uzupełnione o żywe wspomnienia i później wysnute refleksje? Chcę wierzyć, że tak by właśnie było, ponieważ o ile z miejsca polubiłam Kingę Freespirit od czasów „Prowadził nas los”, to ta z „Pierwszej wyprawy” wydała mi się niemal antypatyczna. Co chwila narzeka, wydaje się patrzeć na inne kultury i ludzi z góry, oceniając naród (w dodatku chiński!) na podstawie zachowania ludzi w jednej wsi, denerwuje się, że Chińczycy nie mówią po angielsku, hinduskich mężczyzn określa kolektywnie jako obleśnych (i nie, nie podoba mi się wcale ich zachowanie i to, jak traktują swoje żony, ale problem z aranżowanymi małżeństwami i gorszą pozycją kobiety leży chyba troszkę głębiej niż w młodym chłopaku z wąsem, który wychowany w określony sposób podąża za znanymi sobie zwyczajami, a w sumie niewiele sam ma do powiedzenia, bo dogadują się między sobą rodzice obu stron?), a nawet wegetariańskie zwyczaje żywieniowe Kingi (także przecież bardzo mi bliskie i budzące moją radość w kolejnej książce) są tu niemal agresywne. Nigdzie później Kinga nie pisała o padlinożercach itd., co moim zdaniem jednak razi. Być może Kinga bardzo się zmieniła między jedną a drugą wyprawą. Być może nie pragnąc wydawać swoich notatek nie zastanawiała się, jak brzmią, pisała je dla siebie… i może takimi właśnie, prywatnymi zapiskami powinny były pozostać.

Książka okazała się dla mnie rozczarowaniem i z przeczytanych przeze mnie pozycji z serii „Poznaj Świat” zdecydowanie najsłabszą. Szkoda.

Tytuł: PIerwsza wyprawa. Nepal
Autor: Kinga Choszcz
Wydawnictwo: Bernardinum, 2011
Ilość stron: 226
Moja ocena: 2/6

Zimowy Archipelag – już jest!

W siódmym numerze za temat przewodni obrałyśmy CIAŁO – temat stosunkowo rzadko poruszany w kontekście literatury, mimo że każdy bohater ciało posiada, co stwarza nieograniczone wręcz pole do popisu dla pisarzy. Jak traktują je autorzy? Nadzwyczaj często zwracają uwagę na cielesność, gdy ona zawodzi, gdy nie spełnia naszych oczekiwań, gdy boli i upokarza. Ciało zdrowe, piękne i silne, zdawałoby się, nie stanowi aż takiego wyzwania, przyjmuje się je często za pewnik, a ono też ma prawo dawać się we znaki.

Pochylamy się nad schorowanymi i sprawiającymi ból ciałami bohaterów literackich. Analizujemy cierpienie i chorobę Haliny Poświatowskiej, o której często pisała w swych dziełach. Rozkładamy na czynniki pierwsze stosunek Elfriede Jelinek i tytułowej bohaterki jej powieści pt. „Pianistka” do ciała, szukając wspólnych mianowników. Badamy, jak ciało i cielesność opisywane są w Biblii. Literatura japońska często zahacza o tematykę cielesności, na wybranych przykładach omawiamy traktowanie kobiecego ciała przez pisarzy z Kraju Kwitnącej Wiśni. Rozważamy, czy „Gargantua i Pantagruel” faktycznie mogą szokować i oburzać czy bardziej bawić i śmieszyć ujęciem cielesności przez autora książki, François Rabelais’go.

Tropimy ślady natury w powieściach i opowiadaniach norweskiego pisarza Tarjei Vesaasa. Rozmawiamy z Anne B. Ragde, pisarką również pochodzącą z Norwegii, o rodzinie, jej ojczystych stronach i pasjach życiowych. Pochylamy się znów nad literaturą japońską, skupiając uwagę na pisarzach chrześcijańskich z tego kraju oraz szukając kontekstów interpretacyjnych w powieści „Kobieta z wydm” Kōbō Abe i filmie o tym samym tytule Hiroshiego Teshigahary. Włochy obecne są w siódmym numerze w kontekście kulinarnym, pozwalając posmakować piadiny oraz odbyć literacką wycieczkę do przepięknej Wenecji. Zachęcamy do zwrócenia uwagi na „Novecento” Alessandro Baricco, książkę, stanowiąca źródło inspiracji dla filmowców i reżyserów teatralnych.

Próbujemy uporządkować termin „realizm magiczny”, cofając się do źródeł i genezy jego powstania. Zamyślamy się nad potęgą słowa, pisanego i mówionego, i dumamy nad egzystencją wraz z Tomaszem Różyckim, autorem zbioru wierszy „Księga obrotów”. Zastanawiamy się też nad życiem, tożsamością i twórczością Rafała Wojaczka, skupiając się na filmowych portretach poety. O egipskim nobliście Nadżibie Mahfuzie rozmawiamy z tłumaczką literatury arabskiej Jolantą Kozłowską. Przybliżamy postać francuskiego rysownika i autora powieści graficznych Christophe’a Chabouté. Bolejemy nad wykorzystywaniem znanych postaci bajkowych i opowieści do tworzenia niepotrzebnych sequeli.

Przybliżamy ciekawe budynki bibliotek na całym świecie. Opowiadamy o najnowszych trendach czytelniczych w Indiach i Chinach. Zdajemy relację z I Salonu Ciekawej Książki, łódzkich targów książkowych, nad którymi „Archipelag” objął patronat. Przedstawiamy autorów i ich dzieła, które w ostatnich kilku miesiącach nagrodzone zostały prestiżowymi wyróżnieniami literackimi. Jak w każdym numerze recenzujemy interesujące książki z rynku polskiego i rynków światowych.

Organizujemy kilka konkursów i zabaw literackich. Przypominamy postacie fikcyjnych pisarzy w filmach. Wraz z serwisem Lektury Reportera zapraszamy do konkursu, w którym wygrać można zbiór reportaży polskich autorów. Nagrody książkowe czekają też na zwycięzców naszego stałego quizu.

Życzymy przyjemnej lektury!

Jeśli chodzi o teksty mojego autorstwa, to zapraszam gorąco do przeczytania moich trzech recenzji: „Kurdystan. Bez miejsca na mapie”, „The Uninvited” oraz „Każdy zrobił, co trzeba”. Przeprowadziłam także wywiad z arabistką i tłumaczką Jolantą Kozłowską, która tłumaczyła książki Nadżiba Mahfuza i swego czasu spotkała się z tym pisarzem i Noblistą. Wreszcie, zapraszam do przeczytania relacji z I Salonu Ciekawej Książki mojego autorstwa.

Żyjąc z duchami

Zdarza się tak, że książka przeczytana w danym momencie wpasowuje się idealnie w czytelnicze potrzeby i choć ma się świadomość, że nie jest dzieło wiekopomne, a nawet jego autor ma na swoim koncie znacznie lepsze pozycje, ale właśnie ta książka, z uwagi na chwilę, staje się bliska i zachwyca, choć obiektywnie rzecz biorąc, nie jest to nic wybitnego. W ostatnich (przedwakacyjnych jeszcze) czasach taką książką stała się dla mnie powieść Amy Tan „Sto tajemnych zmysłów”. Patrząc z pewnego już dystansu przeczytany kiedyś „Klub radości i szczęścia” tej samej autorki był bardziej rozbudowaną, głębszą i jednak wartościowszą pozycją, ale to właśnie opowieść o Olivii i jej widzącej duchy siostrze szczególnie do mnie trafiła.

Olivia marzyła o siostrze i los postanowił spełnić to marzenie – tuż przed wczesną śmierci ojca Olivii, jej matka złożyła obietnicę sprowadzenia do Ameryki córki z pierwszego małżeństwa swojego małżonka sprzed wyemigrowania z Chin, sporo od Olivii starszą Kwan. Przysięga zostaje spełniona, Kwan przybywa do Stanów Zjednoczonych. Niestety, daleko jej do wymarzonej siostry – jest do bólu chińska w sposobie bycia, dla amerykańskich nastolatków wygląda na niedorozwiniętą, mówi dziwne rzeczy, a przede wszystkim – widzi duchy. Co więcej, z owymi duchami rozmawia i wspomina dawne dzieje, ze swego wcześniejszego wcielenia. Olivia, nazywana przez przybraną siostrę Libby-ja, nie może ścierpieć zachowania tamtej, walcząc dodatkowo z głębokimi wyrzutami sumienia, jako że Kwan darzy ją bezgranicznym przywiązaniem i miłością. Dziewczęta dorastają. Kwan doskonale odnajduje się w Ameryce, wychodzi za mąż, żyje po swojemu i wciąż spotyka się z duchami, choć jej opowieści zaprowadziły ją w młodości do szpitala psychiatrycznego. Tymczasem Olivia postanawia rozwieść się z mężem, Simonem. Chce ułożyć sobie życie od nowa, Kwan jednak uparcie wraca do przeszłości. Jak się okazuje, nie tylko ona chce powrotu Libby do męża, a opowieści o poprzednim życiu Kwan i tajemniczej Pannie Wstędze z czasem zaczynają mieć drugie dno. Wreszcie Olivia będzie musiała zmierzyć się z własnym życiem, uczuciami do byłego męża i starszej siostry.

Tan z wielkim wdziękiem połączyła ze sobą dwie historie – współczesną opowieść o dwóch różniących się od siebie diametralnie siostrach oraz dziejące się w dawnych czasach w Chinach życie poprzedniego wcielenia Kwan. Opowiadania przenikają się, przeszłość zaczyna ingerować w teraźniejszość, a Olivia przekonana o wybujałej wyobraźni Kwan, a nawet o pewnej niepoczytalności siostry, zaczyna tracić grunt pod nogami. Amerykańska część wydarzeń przyciąga trafnymi spostrzeżeniami i realistycznym przedstawieniem psującego się związku, w którym od miłości okazały się być silniejsze irytacja i zmęczenie. Choć i tu wiele namieszał duch przeszłości, przybierający postać byłej ukochanej Simona. Część chińską wzbogacają realia dawnej chińskiej prowincji, ironiczny nierzadko sposób przedstawienia wydarzeń i interesujące zderzenie kultury zachodniej z chińską. Choć autorka pisze wzruszająco i „Sto tajemnych zmysłów” traktuje głównie o uczuciach, nie ma tu popadania w ckliwość, zbytnią emocjonalność czy egzaltację. Jest za to sporo przymrużania oczu, trzeźwego spojrzenia na różnice kulturowe i dużo ciepła.

Co mogło wydarzyć się naprawdę, a co było misterną mistyfikacją utkaną przez lata z historii opowiadanych przez Kwan? Czy Kwan przywoływała duchy, by osiągnąć upragnione cele, czy też naprawdę miała oczy yin i pamiętała na tyle własne wcielenie? A wreszcie najważniejsze pytanie – czy to w ogóle ma znaczenie? Z olbrzymią przyjemnością zanurzyłam się w tym amerykańsko-chińskim świecie, który umiejętnie stworzyła sobie Kwan, łącząc stare z nowym, tradycję z zabawną nowoczesnością. Nie ma tu łatwych rozwiązań, cukierkowych zakończeń, a optymizm i pozytywne wyjście z sytuacji nie musi oznaczać banału. „Sto tajemnych zmysłów” pozostaje życiowe, mimo że granica między snem a jawą wydaje się niebywale płynna i od czytelnika zależy, w co postanowi uwierzyć. Ja swoją wersję wybrałam, każdego mogę zachęcić do sprawdzenia, która Wam bardziej będzie pasować.

Tytuł: Sto tajemnych zmysłów
Tytuł oryginału: The Hundred Secret Senses
Autor: Amy Tan
Tłumaczenie: Zofia Kierszys
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2003
Ilość stron: 376
Moja ocena: 5/6

Szanghaj w kobiecym wydaniu

Szanghaj, lata 40. i 50. ubiegłego wieku. Kobiety, ich wolność, miłość, intrygi splątane z emocjami w nierozerwalne konfiguracje. Wojna czyhająca pod drzwiami, nowoczesność w zachodnim stylu połączona z chińską tradycją. Kameralne dramaty w cieniu wielkich nieszczęść i wielkich przemian. Tak w skrócie można opisać „Miłość jak pole bitwy” Eileen Chang, choć będzie to opis mocno wyidealizowany. Po obejrzeniu emocjonującego i przesmutnego „Ostrożnie, pożądanie”, które jednak nie usatysfakcjonowało mnie w pełni, liczyłam na to, że pierwowzór książkowy i inne opowiadania autorki zamknięte w wymienionym powyżej zbiorku poruszą mnie jeszcze bardziej, a zazwyczaj zdystansowany i pełen niedopowiedzeń styl, który kojarzę z literaturą z Dalekiego Wschodu, doda jeszcze wyrazistości opisywanym historiom. Niestety, po skończonej lekturze nie mogę pozbyć się wrażenia, że wyszło mdło i miejscami po prostu banalnie. Choć zabrzmi to dość okrutnie, najlepszym tekstem pozostaje wstęp autorki, w którym Chang pisze o swoim pisarstwie, wyborze tekstów i własnych emocjach z nimi związanymi. Same opowiadania przedstawiają się dużo słabiej.

Fabularnie najciekawszym tekstem wydało mi się właśnie „Ostrożnie, pożądanie” oraz może „Kwiat unoszący się na falach”, o kobiecie samotnej, która wybrała samodzielność i podjęła wyzwanie wyjazdu z kraju i wzięcia własnego życia w swoje ręce. Nie chcąc podzielić losu wielu znajomych i członków rodziny, którzy zdani na łaskę krewnych wiedli ponure życie na krawędzi nędzy, Louzhen szuka pracy, stanowi o sobie i nie znajdując sama miłości, nie czeka na nią w postaci aranżowanego małżeństwa. I choć pozostałe historie są mało odkrywczymi romansami (uczucie rodzące się między guwernantką a jej poznanym przypadkowo chlebodawcą, miłość między nauczycielem a studentką owładniętą miłością do muzyki, skomplikowane relacje między dwiema siostrami i kręcącymi się wokół nich mężczyznami), kobiety nakreślone przez Chang są mocnym punktem tych opowiadań – silne psychicznie, gotowe wziąć życie w swoje ręce i zapanować na porywami serca. Większość z nich pracuje, z godnością starają się wieść swoje życie nawet w obliczu porażki na większości frontów. Przede wszystkim jednak Chang skupia się na związkach kobiet z mężczyznami, z jednym wyjątkiem opowiadania o przyjaciółkach z przeszłości, które na nowo starają się odbudować łączącą je niegdyś zażyłość. W wielu miejscach klasyczne, chwilami stają się dość banalne, jak choćby utrzymane w konwencji powieści obyczajowej (jak stwierdziła autorka) „Wielka szkoda”, które jest do znudzenia powielanym melodramatem znanym z filmów i książek (pracodawca i młoda, niebogata dziewczyna pełna godności, która naucza jego dziecko). Tytułowe „Miłość jak pole bitwy” jest historią zabawną, napisaną w formie utworu scenicznego, która jednak wydaje się być gotowym scenariuszem romantycznej komedii. Owszem, znajdziemy tu ciekawy portret „milczącego pokolenia”, ludzi nie mogących się odnaleźć w zmieniającej się szybko rzeczywistości. Sama treść jednak nie zachwyca.

Ciężko mi jednoznacznie stwierdzić, czego opowiadaniom Chang brakuje, bo sam zamysł i część pomysłów można było z pewnością przekształcić w poruszające i wywierające duże wrażenie teksty – a tego zazwyczaj oczekuję od krótkiej formy. Siła wyrazu, dobitna puenta zapadająca w pamięć. Opowiadania składające się na „Miłość jak pole bitwy” już powoli zaczynają zlewać mi się w jeden tekst. I mimo kilku naprawdę udanych fragmentów, teksty te pozostają w moim odczuciu przeciętne i rozczarowujące. Choć sama autorka wzbudziła moją sympatię, raczej nie sięgnę po kolejne jej książki.

Tytuł: Miłość jak pole bitwy
Tytuł oryginału: Qing Cheng Zhi Lian (倾城之恋)
Autor: Eileen Chang
Tłumaczenie: Katarzyna Kulpa
Wydawnictwo: WAB, 2008
Ilość stron: 336
Moja ocena: 2/6

Mandżuriowy Przegląd Filmowy: na Dalekim Wschodzie

Do pisania o filmach trudno mi się zabrać. Książki stanowią temat bezpieczniejszy, przy filmach natomiast mam jeszcze silniejsze poczucie nieznajomości klasyki, przegapianie różnych znaczeń zawartych między obrazami. Oraz mam świadomość faktu, że nierzadko dobrze się bawię na filmach, które sama uważam za produkcje niskich lotów (co jakiś czas lubię sobie obejrzeć film sensacyjny, na przykład z Bruce’m Willisem, choć wszystkie są niemal bliźniaczo do siebie podobne). Choć aktualnie z braku czasu staram się dobierać sobie tylko takie, które mają dużą szansę mi się spodobać. W dodatku nie mamy w domu telewizora, więc odpadają filmy oglądane do kolacji z rodziną – właśnie w ten sposób oglądaliśmy zazwyczaj lżejsze filmy sensacyjne, w sam raz do kanapki. Z drugiej strony staram się zaznajamiać z filmami uznawanymi za klasykę, wyrabiać sobie gust i zacząć bardziej kojarzyć reżyserów, bo na ten moment znam może kilkanaście nazwisk na tyle, żeby połączyć je z filmami i jeszcze te produkcje znać. Szalenie lubię czytać recenzje filmowe, sama postanowiłam też wreszcie zebrać się w sobie i spróbować pisania. Zwłaszcza, że prowadzenie własnego bloga a zwłaszcza czytanie innych bardzo moim zdaniem pomaga w wyrażaniu własnych myśli i ćwiczeniu towarzyszącej temu pewności siebie. W moim środowisku opinie dotyczące kina są dość jednoznaczne i nieznoszące sprzeciwu. Blogi natomiast dają ten komfort, że znaleźć tu można ludzi w przyciągający sposób wyrażający nierzadko skrajne opinie na temat tego samego dzieła, czy to książkowego czy filmowego, co daje komfort psychiczny – nawet jeśli nie spodobał mi się jakiś film uznawany przez większość za dzieło, nie musi to znaczyć, że go nie zrozumiałam. Nawet jeśli spodobało mi się coś, co większość uważa za gniot – niekoniecznie musi być ze mną coś nie tak. Och, no i teraz przyznałam się do problemów rodem z podstawówki :) Na swoje usprawiedliwienie powiedzieć mogę, że od czasu założenia bloga ta niepewność skurczyła się do niewielkich rozmiarów, a pisanie o filmach ma się rozprawić z nią całkowicie.

Żeby więc nie być gołosłowną nareszcie to powiem: nie jestem wielbicielką Quentina Tarantino! Po prostu nie i już. Owszem, „Pulp Fiction” mi się podobało, nawet bardzo, ale nie dzielę kinematografii na filmy przed i po „Pulp Fiction”, a choć kiedyś zaczęłam oglądać jakieś dwa inne dzieła tego reżysera, przerwałam w połowie. Może powinnam spróbować jeszcze raz, ale nie mam w sobie żadnej motywacji, by to zrobić. Straszne rzeczy, prawda?

Dramatycznych wyznań będzie pewnie z czasem więcej, a teraz zapraszam na Mandżuriowy Przegląd Filmowy, mam nadzieję cykliczny.

Mimo że dość regularnie (choć nie tak często, jakbym chciała) oglądam filmy z Dalekiego Wschodu, kino azjatyckie jest dla mnie nierzadko dość skomplikowane. Odpowiada mi jednak jego nastrojowość, a także refleksyjność – po seansie długo jeszcze myślę o tym, co widziałam (czasem próbując zrozumieć zamysł filmu, innym znowu rozmyślam nad znaczeniami, które w moim odczuciu pojmuję doskonale). Oczywiście trochę inaczej jest z azjatyckim kinem typowo popularnym, które też zdarza mi się oglądać – tu nie mam problemów zwłaszcza w przypadku produkcji japońskich, w przeszłości oglądałam ich dużo, a i lata oglądania anime zrobiły swoje. Moja lista filmów do obejrzenia z tego kawałka świata jest dość długa, na szczęście robią się one coraz bardziej dostępne. Dziś więc kilka słów o dwóch obejrzanych (już dość dawno temu) filmach z Azji rodem.

„Nie bój się, Bi” (Bi, dung so!) reż. Dang Di Phan, 2010


Wietnam. Mały Bi mieszka z rodzicami i ciotką na obrzeżach miasta. Stałym gościem w ich domu jest także stara niańka ojca, opiekująca się domem. Chłopiec całe dnie spędza biegając po polach i bawiąc się nad rzeką lub w pobliskiej fabryce lodu. Jego rodzina wygląda na szczęśliwą, to jednak tylko pozory, każdy z jej członków bowiem tęskni za czymś, czego nie może lub nie potrafi zdobyć. Wszyscy jednak trzymają się swoich ról. Matka pragnie być potrzebna, chce od męża czułości i okazania uczucia, choćby w łóżku. Pojawienie się schorowanego, dawno niewidzianego teścia daje jej namiastkę spełnienia się w roli kogoś, kto jest chciany i potrzebny. Kobieta nie skarży się jednak i niczego nie wymaga od męża, uwodzi go i spełnia jego niewypowiedziane zachcianki. Ten z kolei zdaje się być człowiekiem pustym w środku, niezdolnym do okazywania uczuć. Po pracy chodzi z kolegami do barów, gdzie upija się niemal do nieprzytomności. Unika spotkania z ojcem, który z niewypowiedzianą naganą patrzy na jego ucieczki od odpowiedzialności. Wiele między nimi milczących pretensji, zadawnionego bólu, o których widz niewiele się dowie. Mężczyzna nie odnajduje się w roli męża i ojca, jedyne chwile szczęścia przeżywa w salonie fryzjerskim, gdzie pracuje młoda dziewczyna, niezainteresowana jednak jego natarczywymi awansami. Ciotka Bi to młoda kobieta, uginająca się pod presją rodziny, by wreszcie znalazła sobie męża. Posłusznie chodzi na randki z umawianymi jej znajomymi. Kolejny z nich wydaje się być poważnie zainteresowany kobietą, ona jednak przyjmuje jego zainteresowanie bez entuzjazmu. Jej myśli krążą wokół nastoletniego chłopaka uczęszczającego do szkoły, w której jest nauczycielką. Nastolatek wyraźnie odwzajemnia jej fascynację, spełnienie jest więc na wyciągnięcie ręki… Dziadek natomiast powrócił do rodzinnego domu, by leczyć się z choroby. Ciężko stwierdzić, czy wierzy w powrót do zdrowia, czy też powrócił, by spokojnie umrzeć wśród wspomnień. Męczy go ból i poczucie ciężaru, jaki sprawia rodzinie, wydaje się być pogodzony z przyszłością, ale poza chwilami spędzonymi z Bi, zastana rzeczywistość nie przynosi ukojenia.

Mimo tego wszystkiego dzieciństwo Bi jest beztroskie. Nie dotyczą go problemy świata dorosłych, jeśli czegoś pragnie, zdobywa to. Kiedy dziadek proponuje mu egzotyczny liść w zamian za jakiś inny skarb, Bi początkowo jest zmartwiony, bo przecież nie ma nic, co mógłby dać staruszkowi. Zaraz jednak rozpromienia się i wybiega na dwór – przecież cała okolica to jego wielki plac zabaw i wszystko co tam jest, jest w pewien sposób jego. Własna lodówka w równie dobrym stopniu może służyć do zabawy jak i wielkie pojemniki w fabryce lodu. Bi ma pozytywne relacje ze wszystkimi członkami rodziny i nawiązuje przyjaźnie wszędzie, gdzie się pojawia, czy to z innymi dzieciakami nad wodą, czy z pracownikami fabryki. Wracając do lodu – tylko ta substancja przynosi dorosłym ukojenie, a z racji swej natury jest to ulga chwilowa, roztapiająca się szybko w parnym upale unoszącym się nad miastem. Jednak nawet fabryka lodu produkująca to nietrwałe ukojenie jest pełna bólu i znoju, czai się tam strach i cierpienie.

Czego więc może bać się Bi? Nie boi się śmierci stojącej przy łóżku dziadka – podchodzi do niej równie naturalnie jak do życia. Przed innymi ludźmi zawsze może uciec, świat otwiera się przed nim. Patrząc na spętanych normami dorosłych, którzy wbrew sobie z pokorą wypełniają obowiązki, by nie stać się wyrzutkami, nasuwa się niewesoła refleksja. To dorosłość może napawać lękiem kochające swobodę dzieciaki, zmienia i zabrania spełniania pragnień. Czy tego boi się Bi? Nie zdziwiłabym się. Zastanawiam się, na ile jest to refleksja nad wietnamskim społeczeństwem, a na ile uniwersalna obserwacja o pętach dorosłości i norm społecznych. Film długo pozostał we mnie po obejrzeniu, choć wychodząc z kina nie byłam pewna, czy mi się do końca spodobał. Uczucie niedosytu szybko jednak zastąpiły rozmyślania na tematy pokazane w filmie, a kilka obrazów (zatopiony w lodzie liść, kobieta podglądająca chłopców grających w piłkę w strugach deszczu, czy choćby scena w autobusie, gdzie ciotka Bi po raz pierwszy zwraca uwagę na swojego ucznia) wciąż mam przed oczami. „Nie bój się, Bi” to chyba moje pierwsze spotkanie z kinem wietnamskim i uważam je za zdecydowanie udane.

„Cesarzowa i wojownicy” (Kwong saan mei yan) reż. Siu-Tung Ching, 2003


Zawsze bardzo lubiłam wszelkiego rodzaju baśnie i legendy, także w wersji filmowej. Mam świadomość, że nie wszystkie z nich przedstawiają treści warte głębszej uwagi, nie przeszkadza mi to jednak oglądać je od czasu do czasu, ciesząc się z perełek i pomstując nad gniotami. „Cesarzowa i wojownicy” to właśnie taka baśń o dzielnej królewskiej córce i miłości – dalekowschodnia, pięknie opowiedziana głównie pod względem wizualnym i obsypana bogactwem kolorów i widoków. Trzeba się na to nastawić z góry i zaakceptować elementy konwencji (a także brak większej głębi), inaczej mogą widza rozboleć zęby od romantyzmu i słodkości wypełniającej szczęśliwe chwile – mój mąż wzdychał chwilami ciężko sygnalizując, że na ekranie już przesadzają, ja natomiast z uśmiechem odprężałam się dzięki wizualnej estetyce, nie przejmując się całą słodyczą i chwilami mocno przesadną bajkowością historii. To kino rozrywkowe, pozbawione zbytniej głębi i jeśli ma się ochotę na film tego rodzaju, można po niego sięgnąć.

Starożytne Chiny, podzielone na królestwa państwo nękane jest wojnami. Podczas jednej z nich umiera władca Yan, na swego następcę mianując wyszkolonego generała imieniem Muyong Xuehu, człowieka z nizin, który na szczyt wybił się ciężką pracą i wojskowym geniuszem. Jednak wasale buntują się przeciwko temu testamentowi, nie chcą służyć komuś takiemu jak Muyong. Młody człowiek ucieka się więc do fortelu, dzięki któremu następcą zostaje ogłoszona jedyna córka cesarza – piękna Feier. Mimo początkowego przerażenia i braku wiary we własne siły dziewczyna jest córką swego ojca, przyjmuje więc wyzwanie i brzemię z podniesionym czołem, dając z siebie wszystko. Zjednuje sobie większość poddanych, a pomocą służy jej oddany Muyong, towarzysz jeszcze z czasów jej dzieciństwa, który chętnie zobaczyłby się w innej roli niż tylko starszy brat młodej cesarzowej. W czasie jednej z potyczek władczyni zostaje ranna zatrutą strzałą, koń ponosi ją w leśne ostępy i tam znajduje ją tajemniczy Duan Lan-quan, żyjący na odludziu mnich. Opiekując się Feier uczy ją wielu pożytecznych umiejętności, a przy okazji przypomina, czym jest zwyczajna radość płynąca z życia, swobody, a wreszcie uczuć. Feier to w końcu przede wszystkim młoda dziewczyna obciążona odpowiedzialnością i obowiązkami nierzadko ponad jej siły. Każdy ma prawo do miłości, często jednak ta zasada okazuje się obowiązywać w teorii. Rzeczywistość i jej prawa upomną się o Feier, a biorąc pod uwagę, że jest to baśń niczym z danych czasów, dodatkowo z Dalekiego Wschodu – nie ma co liczyć na słodkie zakończenie i radosnych bohaterów trzymających się za ręce. W takich opowieściach rozwiązanie w najlepszym razie jest słodko-gorzkie, z nutką melancholii.

„Cesarzowa i wojownicy” to uroczy film, na który jednak trzeba mieć nastrój, nie jest to bowiem nic odkrywczego bądź ambitnego. Stanowi jednak radość dla oczu, odpręża i choć słodycz chwilami leje się z ekranu, historia miłosna ma ten posmak dziewczęcych marzeń, które czasem miło sobie przypomnieć. Tylko tyle lub aż tyle, w zależności od Waszego nastroju. Ja obejrzałam w odpowiednim czasie i wspominam go dość ciepło.

„Zatochi” (Zatôichi) reż. Takeshi Kitano, 2003


„Zatoichi” w reżyserii Takeshiego Kitano był pierwszym filmem, jaki zobaczyłam w tym roku kalendarzowym, wieczorem pierwszego stycznia, rozleniwiona i lekko śpiąca po kilku tylko godzinach snu (nieplanowana impreza sylwestrowa rozkręciła się nie wiadomo jak i kiedy, było przezabawnie). To kino z jednej strony rozrywkowe, opowieść o niewidomym masażyście wymierzającym sprawiedliwość dręczycielom różnej maści, którzy lekceważą go jako przeciwnika nie jest nowa jeśli chodzi o sam pomysł, a i realizacja nie wnosi wiele do tematu. Nie brak jednak filmowi jakiegoś rysu szlachetności, czegoś, dzięki czemu „Zatoichi” nie jest jedynie kolejnym japońskim filmem walki. Ciężko mi dokładnie sprecyzować, na czym polega ta różnica – być może sprawia to klimat feudalnej Japonii i odpowiednie tempo, charakterystyczne dla filmów z tamtego kawałka świata? Podobało mi się to, że sekwencje walki wbrew głównemu tematowi historii nie trwały zbyt długo, a najdłuższą chyba sceną jest tradycyjny japoński taniec ćwiczony przez jednego z bohaterów. Film nasiąknięty jest japońską obyczajowością tamtych lat, dodając smaku tej klasycznej opowieści. Wszystko jest estetyczne, interesujące głównie pod względem kulturowym, ale i sama historia zaciekawia, zwłaszcza jeśli lubi się filmy spod znaku Zorra i innych niepozornych bohaterów upominających się o prawa ubogich i słabych. Na koniec otrzymujemy scenę rodem z Bollywoodu, zaskakującą w tych dekoracjach, ale zadziwiająco pasującą do całości.

Oglądanie było dla mnie przyjemnością w tamten leniwy wieczór, „Zatoichi” nie jest jednak filmem, który szczególnie polecam. To raczej kino dla wielbicieli gatunku, naprawdę przyjemne i estetyczne, ale nic poza tym. Może za dużo już widziałam opowieści o uczciwych samurajach sprzeciwiających się korupcji (głównie w wersji animowanej), żeby „Zatoichi” zrobił na mnie większe wrażenie. Nie mam mu jednak wiele do zarzucenia, to film naprawdę dobry w swojej klasie.

Polacy i Chińczycy – unia nierealna?

Pierwszy raz o „Bursztynowym Królestwie” Konrada T. Lewandowskiego usłyszałam od siostry, która wypatrzyła książkę pośród nowości. Od razu wiedziałam, że po prostu muszę ją przeczytać – pomysł i miejsce akcji absolutnie mnie zaintrygowały i zachęciły do książki. Trochę czasu jednak minęło zanim trafiła w moje ręce. W międzyczasie miałam okazję przeczytać krótkie fragmenty innych powieści autora, głównie w kontekście słabych scen erotycznych, więc mój zapał odrobinę ostygł (nie nastawiałam się na sceny tego rodzaju w „Bursztynowym Królestwie”, ale trochę mnie to zaniepokoiło w kontekście jego pisarstwa w ogóle). Końcem końców książkę przeczytałam i z czystym sumieniem przyznaję, że to świetna powieść przygodowa, napisana lekko i z pazurem, od której ciężko się oderwać.

„Burztynowe Królestwo” przedstawia alternatywną historię narodu polskiego, a przynajmniej jego wycinku, który w czasie zaborów i powstań został zesłany na Syberię. Pomysł to iście brawurowy i błyskotliwy – część zesłańców, którzy zdążyli potworzyć małe społeczności, zawędrowała na południe, do Mandżurii (od razu wiadomo, co było jednym z czynników zachęcających mnie do przeczytania), gdzie osiedlali się w pobliżu złotonośnych rzek i wśród gór. Właśnie tam został zawiązany niezwykły sojusz, który doprowadził do powstania Unii Obojga Narodów – Polaków i… Chińczyków. Sekretne królestwo po cichu rośnie w siłę zyskując sobie kolejnych sympatyków, zawiązuje strategiczne sojusze i przede wszystkim daje poddanym możliwość poznania obu kultur, w których mimo pozornej całkowitej odmienności znaleźć można wiele stycznych, a większość wartości okazuje się być niezmienna niezależnie od szerokości geograficznej. Plan Królestwa Bursztynu jest jasny, choć pozornie niemożliwy do zrealizowania – najpierw chcą pomóc Chinom w odzyskaniu niepodległości od sił kolonialnych, szukając niepewnego sojuszu z tworzącym się bractwie bokserów, następnie z pomocą Chińczyków oswobodzić daleką Polskę spod jarzma zaborców. Dodatkowo w całą historię wplątana zostaje irlandzka pokojówka, która do Chin trafiła podążając za narzeczonym-oszustem oraz pracująca jako służąca w domu publicznym Chinka. Dodajmy jeszcze rodzinny konflikt pomiędzy zesłanym patriotą a jego bratankiem od dziecka poddanym zruszczeniu, garść zabawnych scenek humorystycznych, szczyptę refleksji nad tożsamością narodową i walką o wolność oraz dużo, dużo akcji – i otrzymamy naprawdę świetną powieść przygodową dziejącą się w fascynujących czasach, w miejscach, o których historii zazwyczaj nie wiemy tak wiele (przynajmniej u mnie w szkole historia Chin potraktowana była zupełnie po łebkach – co jest w sumie dość zrozumiałe biorąc pod uwagę okrojenie materiału, we własnym zakresie natomiast poznałam głównie późniejsze losy narodu chińskiego). Na pewno czytelnicy bardziej zorientowani w historii tego regionu znajdą całą masę smaczków i będą mogli lepiej zaobserwować, jak autor z gracją wykorzystuje rzeczywistą historię, by zamieścić w niej swoją opowieść. Jednak laikom nie umniejszy to radości czytania.

Dla mnie powieść stanowi niemal gotowy scenariusz filmu – widowiskowego hitu, który z pewnością przyciągnąłby masę widzów do kin. Gdyby zależało to ode mnie natomiast, wydłużyłabym książkę, dodając znacznie więcej tła psychologicznego, rozbudowując historie wszystkich ważniejszych bohaterów i mnożąc relacje między nimi. Zdaję sobie sprawę, że powieść przygodowa tego nie wymaga, a książka stałaby się wówczas opasłym tomiskiem – ale jaką miałaby wtedy szansę na stanie się rewelacyjną! Z wielką chęcią przeczytałabym więcej o moim ulubionym Sergiuszu, który mimo swego całego uroku i aspiracji do bycia czarnym charakterem powieści w pewnym momencie traci gdzieś swoją błyskotliwość i staje się jedynie tym, który zadaje pytania i kwestionuje idee poddanych Ukrytego Króla, co prowadzi do dość mdłego zakończenia jego wątku. Radością byłoby rozszerzenie wątku tajemniczego i intrygującego Ałbazińca, poczytałabym więcej o japoniście Michale… Wymieniać można długo. To samo tyczy się konfliktów między bohaterami oraz ich wewnętrznych rozterek – jest dobrze, ale mogło być lepiej. Rozumiem konwencję i nie uważam tego za błąd, co nie zmienia faktu, że jako czytelniczka wolałabym książkę dłuższą i bogatszą właśnie w te treści. Sam język powieści jest sprawny, lekki i nasycony humorem, co tworzy naprawdę przyjemną mieszkankę.

Jeśli choć trochę interesują Was takie klimaty, lubicie powieści przygodowe lub sam temat wydał Wam się interesujący – dajcie „Bursztynowemu Królestwu” szansę. Nie jest to może wiekopomna literatura, ale świetna w swojej klasie, wciągająca i dająca wiele radości. Naprawdę nie mam jej wiele do zarzucenia, co najwyżej wolałabym przeczytać ją w wersji rozbudowanej, to by było to! W każdym razie polecam, lektura stworzona na lato!

Tytuł: Bursztynowe Królestwo
Autor: Konrad T. Lewandowski
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie, 2009
Ilość stron: 392
Moja ocena: 5/6

Konflikt pokoleń z chińską nutą

Relacja pomiędzy córką i matką to jeden z wdzięczniejszych, choć pewnie także trudnych do uchwycenia i szczerego sportretowania wątków w literaturze. Mam do niego słabość i zawsze stanowi on dla mnie ważny element powieści, choć z reguły autorzy nie stronią od pokazania mrocznej strony tego związku, w realistyczny sposób oddając konflikt pomiędzy miłością, a częstymi żalami, zawiedzionymi nadziejami, brakiem zrozumienia i różniącymi się oczekiwaniami. Nie inaczej jest w powieści „Klub radości i szczęścia” Amy Tan, gdzie do odwiecznego i uniwersalnego wątku nici łączącej córkę z matką, dochodzi jeszcze konflikt typowo emigrancki, gdzie pokolenie dzieci od urodzenia wyrasta w nowej ojczyźnie przyjmując jej nowe zasady, rodzice natomiast wciąż zdają się tkwić jedną nogą w poprzedniej rzeczywistości.

Cztery chińskie kobiety mieszkające na stałe w USA spotykają się co tydzień na partyjce madżonga i plotkach, tworząc w ten sposób swój Klub Radości i Szczęścia, tradycję zapoczątkowaną przez jedną z nich jeszcze w Chinach. Po śmierci założycielki, wszyscy oczekują, że to jej córka zajmie miejsce przy kwadratowym stole. Przy pierwszej już grze okazuje się jednak, jak niewiele córka wie o zwyczajach matki, a co więcej, jak mało znała tę kobietę. Spotkanie to staje się punktem wyjścia do rozważań, w których trzy matki i cztery córki wspominają przeszłość, analizują swoje życie, jak gdyby pragnęły wytłumaczyć się sobie nawzajem i znaleźć zrozumienie. Różnice kulturowe i pozornie całkowicie odmienny bagaż doświadczeń utrudnia komunikację w większym jeszcze stopniu, niż subtelne różnice wynikające z dwujęzyczności młodszego pokolenia i ograniczonej umiejętności posługiwania się angielskim przez matki.

Matki młodszych bohaterek pochodzą z różnych rejonów Chin, ich życia to przekrój przez chińską kulturę i sytuacje, w których mogła znaleźć się kobieta w pierwszej połowie ubiegłego stulecia. Powody, dla których znalazły się w Ameryce również pozostają różnorodne, inne jest także ich podejście do nowego życia i wychowywania dzieci. Jest to również punkt wyjścia fabuły: Jing-Mei „June” Woo poznaje wstrząsającą prawdę o swojej zmarłej matce Suyuan: zanim wyemigrowała z Chin, musiała porzucić swoje małe córeczki z pierwszego małżeństwa, bliźniaczki będące starszymi siostrami June, do tej pory przekonanej o byciu jedynaczką. Okazuje się, że Suyuan mieszkając w Stanach wciąż poszukiwała swych dzieci, głęboka przekonana, że musiało udać im się przeżyć. Śmierć nie pozwoliła jej na dokończenie dzieła, które ma teraz przejąć June.

„Klub radości i szczęścia” to wyśmienita lektura, refleksyjna i dobrze napisana. Amy Tan z wyczuciem łączy melancholijne, wręcz poetyckie fragmenty z wartko opisanymi wydarzeniami. Potrafi wzruszyć, daleko jednak „Klubowi” do wyciskacza łez i prostej opowieści o konflikcie i radosnym pojednaniu na koniec. Problemy tak głęboko wpisane w sytuację życiową stanowią przepaść, która nie może się tak po prostu zrosnąć i zniknąć. Jedyne, co pozostaje, to zapełnić ją miłością i próbą zrozumienia, która nierzadko stanowi nie lada wysiłek, uderzając w podstawowe pojęcia i wierzenia. Konflikt kulturowy opisany w książce, choć głęboko osadzony w kontekście życia emigrantów skłania do uniwersalnych refleksji i pytania o źródło kultury i jej związek z krajem zamieszkania.

Za kanwę tej debiutanckiej powieści posłużyły własne doświadczenia Amy Tan, na kartach książki odnaleźć można wątki z życia jej matki jak i samej pisarki. Tan jest autorką kilku powieści (jak choćby „Żona kuchennego boga” lub „Córka nastawiacza kości”), wspomnień („Przeciwieństwo losu”) oraz książek dla dzieci. Pisarka prowadzi bujne życie, gra w zespole złożonym z publikowanych autorów (gra tam także np. Stephen King lub Barbara Kingslover). „Klub Radości i Szczęścia” to moje pierwsze spotkanie z tą amerykańską pisarką chińskiego pochodzenia, ale już wiem, że nieostatnie. Zwłaszcza, że z półki zerkają kolejne trzy książki jej autorstwa, na które już się cieszę.

Tytuł: Klub Radości i Szczęścia
Tytuł oryginału: The Joy Luck Club
Autor: Amy Tan
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2001
Ilość stron: 300
Moja ocena: 5/6

Alternatywne Chiny

27 kwietnia ukazała się najnowsza książka Kanadyjczyka o nazwisku Guy Gavriel Kay, którego kilka lat temu polubiłam od pierwszego wejrzenia dzięki książce „Ostatnie promienie słońca”, a następnie pokochałam jego twórczość po przeczytaniu „Sarantyńskiej Mozaiki”. I choć wciąż nie przeczytałam wszystkich jego powieści (a także zbioru wierszy zatytułowanego „Beyond This Dark House”), to z niecierpliwością oczekiwałam „Under Heaven”, jedenastej powieści w jego dorobku. Tym bardziej, że tym razem Kay opowiada alternatywną historię przedstawicieli chińskiej dynastii Tang, a przyznać trzeba, że jest on mistrzem snucia historii na bazie wydarzeń historycznych, z dodatkiem magii i cudownych postaci. Tak więc już nie mogę się doczekać i będę poszukiwać angielskiej wersji książki. W razie problemów z językiem bądź dostępem nie jest źle – polskie wydanie zapowiedziano na sierpień 2010, a na mojej półce wciąż czeka „Pieśń dla Arbonne”, która może mi skrócić czas oczekiwania…

Więcej o Chinach

Po wspaniałych „Dzikich łabędziach” miałam ochotę na kolejne książki dotyczące Chin, tym razem na pozycję bardziej beletrystyczną. Z wielkimi nadziejami zabrałam się więc za czytanie dwóch powieści (choć są one tak krótkie, że słowo powieść brzmi w ich przypadku zbyt dumnie) chińsko-francuskiej autorki, Shan Sa.

Shan Sa urodziła się w Pekinie, a do Paryża wyemigrowała na stypendium dopiero po wydarzeniach na placu Tian’anmen, które bardzo przeżyła. Na początku zajmowała się pisaniem wierszy i na tym polu osiągnęła swoje pierwsze sukcesy. Jej pierwsze powieści zostały wydane już w języku francuskim: „Brama Niebiańskiego spokoju” oraz „Cztery życia wierzby” i to właśnie te dwie książeczki wpadły mi w ręce. Obie są na tyle krótkie, że można przeczytać je w jeden wieczór i traktują o rzeczach bliskich autorce.

bns

„Brama Niebiańskiego Spokoju” opowiada o wydarzeniach tuż po masakrze na placu Tian’anmen. Młoda przywódczyni ruchu, Ayamei, oporu błąka się po ulicach Pekinu i dość biernie pozwala się ukrywać i w końcu wywieźć z Pekinu. Choć na prowincji na chwilę odnajduje spokój, na jej trop wpadają w końcu żołnierze pod dowództwem zagorzałego maoisty, Zhao. Zhao, dziecko ubogich rolników, doszedł do dość wysokiej pozycji dzięki wytrwałości i oddaniu. Wierzy w lepsze, maoistyczne Chiny i kiedy dostaje rozkaz wytropienia Ayamei, nie spocznie, póki tego nie zrobi. Ayamei ucieka w góry i tam poszukuje jej Zhao, czytając znaleziony pamiętnik dziewczyny. Z kart dziennika opozycjonistka jawi mu się w zupełnie inny niż podawali to zwierzchnicy sposób i dla mężczyzny staje się ostoją piękna i poezji, o których musiał zapomnieć w swoim żołnierskim życiu. Odżywają powoli tłumione dotąd uczucia i choć nie znajdziemy w tej powieści wątku miłosnego, reklamowanego w notce wydawniczej, to między bohaterami, którzy się nie znają, pojawia się niewytłumaczalna więź. Sama Ayamei poszukuje, można by powiedzieć, samej siebie, swojej tożsamości i miejsca w życiu, odkąd to, co było dla niej ważne znikło. Wchodząc coraz głębiej w świat przyrody, tajemnicze i niebezpieczne góry, które według mieszkańców wioski pełne są duchów i mitycznych stworzeń, sama przenosi się w świat na skraju prawdy i snu, pełnego poezji i niewytłumaczalnej tajemnicy.

czzw

„Cztery życia wierzby” to natomiast zbiór opowiadań, które łączy motyw płaczącej wierzby, symbolizującej w Chinach zarówno śmierć jak i odrodzenie. Każde opowiadanie umiejscowione jest w innym czasie i ma trochę inny charakter. Pierwsze przywodzi na myśl stare baśnie bądź legendy. Kolejne opowiada o czasach krępowania stóp i bogatym domostwie na skraju stepu. Następnie mamy rewolucje kulturalną i wreszcie współczesne Chiny, w których wciąż odnaleźć można trochę legend i magii. Czy rzeczywiście tylko symbol wierzby łączy te opowiadania? W każdym występuje para, kobieta i mężczyzna, żyjący w trochę odmiennych światach, przede wszystkim pod względem duchowym. A każda kobieta, na swoje czasy, jest osobą silną, choć delikatną – być może to wciąż jedna i ta sama postać, inkarnacja wierzby zagubiona w procesie ciągłej reinkarnacji, skazana na duchową samotność. Znów, poezja i świat magiczny miesza się tu z realnym, a historia ze zwyczajnym życiem.

Niestety, obie książki trochę mnie zawiodły. Czytając opisy umieszczone z tyłu książki spodziewałam się czegoś naprawdę dobrego, ale pisarstwo Shan Sa pozostawia moim zdaniem mocny niedosyt. To zadaniem czytelnika jest doszukać się symboliki i wyobrazić sobie Chiny z różnych okresów, bo Kraju Środka jest w książkach tej autorki jak na mój gust zdecydowanie za mało. Język jest dość prosty i, co może jest kwestią słabego tłumaczenia, mimo pewnej poetyckości drażniący – powtarzające się wciąż zwroty, zwłaszcza w opisach postaci (Ayamei), irytująco sztuczne dialogi i za mało treści, za mało głębi… Tak wspaniale się zapowiadało i może dlatego odczułam taki zawód. Nie można identyfikować się z papierowymi bohaterami i z przejęciem śledzić ich przygód i przemyśleń. Zdarzają się lepsze momenty (dziennik Ayamei lub drugie opowiadanie z „Czterech żyć wierzby), ale mogło być zdecydowanie lepiej. Szkoda. Po kolejne książki Shan Sa już raczej nie sięgnę…

Shan Sa, „Brama niebiańskiego spokoju” (Muza, 2003)
Shan Sa, „Cztery życia wierzby” (Muza, 2004)

„Dzikie łabędzie: Trzy córy Chin”

dzl

Słucham sobie przepięknej dalekowschodniej muzyki otrzymanej od Chihiro i przeszło mi przez myśl, że już od maja zbieram się do napisania czegoś o „Dzikich łabędziach” pani Jung Chang. Tu po przeczytaniu nie bardzo potrafiłam ubrać w słowa moje odczucia dotyczące tej książki, a potem, jak to często bywa, coraz ciężej mi się było do tego zabrać. Dlaczego więc nie napisać czegoś teraz?

„Dzikie łabędzie: Trzy córy Chin” to autobiograficzna powieść Chinki, która po studiach wyjechała na stypendium do Wielkiej Brytanii, tam się osiedliła i mogła w końcu spisać losy swojej rodziny. W ten sposób powstała prawdziwa saga, poruszająca i prawdziwa, w rodzinnym kraju autorki zakazana. Chang podzieliła swoją powieść na trzy etapy, historie trzech kobiet: babki, matki i swoją własną. Ich losy są nierozerwalnie związane z historią Chin, przemianami społecznymi i politycznymi. Dzięki temu czytelnik do rąk dostaje książkę niezwykłą. Z jednej strony stanowi ona prawdziwą lekcję historii. Czytając „Dzikie łabędzie” uświadomiłam sobie, że moja wiedza o współczesnych Chinach jest właściwie zerowa. Autorka ma duży talent w pisaniu o polityce i przede wszystkim oczywiście o komunizmie w wydaniu maoistowskim w sposób przystępny i zapadający w pamięć. Dzięki temu można zrozumieć przemiany zachodzące w Kraju Środka, choć trochę przyjrzeć się chińskiej duszy, skomplikowanej i pełnej sprzeczności.

Przede wszystkim jednak odebrałam “Dzikie łabędzie” jako historię chińskiej rodziny, której podstawę stanowiły kobiety. Kobiety nieprzeciętne: silne i gotowe walczyć o swoje i rodziny szczęście, ale przy tym wrażliwe i takie… normalne. Świat babki, matki i córki różnił się od siebie, zdawałoby się, że każda żyła w innej epoce, a zwrot „generation gap” nie jest w ich przypadku pustym frazesem. Jednak wzajemna miłość i chęć zrozumienia utworzyła most nad tą przepaścią. Oczywiście, historia rodziny nie jest pozbawiona tragicznych epizodów, a Chang mimo niewątpliwej miłości i szacunku, którym darzy rodziców, stara się pisać o nich obiektywnie, nie pomijając na przykład niezwykle durowego charakteru ojca, zagorzałego komunisty, którego następnie zawód spowodowany prawdziwym obliczem komunizmu i rewolucja kulturalna doprowadziły do załamania nerwowego. Spodobała mi się scena, w której ten zagorzały entuzjasta komunizmu stwierdza, że jego syn rośnie na prawicowca, ale godzi się na to, akceptując kroczenie syna jego własną drogą, jego odrębność i własny rozum. Nie od dziś wiadomo, że szacunek to podstawa udanych relacji rodzinnych, ale tak rzadko teoria jest wykorzystywana w praktyce… Bardzo podobały mi się fragmenty o rodzeństwie Jung – każde z dzieci wybrało los inny niż ich rodzice, mimo że wychowane były w bardzo komunistycznym domu i bardzo długo, jak prawie wszyscy ich rówieśnicy pozostawały prawdziwymi wyznawcami kultu Mao.

”Dzikie łabędzie” wywarły na mnie wielkie wrażenie, dlatego ciężko mi w kilku zdaniach napisać, co tak niezwykłego jest w tej książce. Mogłabym pisać na jej temat wiele stron lub streścić wszystko w stwierdzeniu „fantastyczna”. Z jednej strony przeraża obraz państwa totalitarnego, stąd niedaleko już do Orwella i jego „Roku 1984”. O ile oczywiście przykre są fragmenty o torturach, mnie najbardziej przeraziła władza, jaką Mao miał nad zwykłymi obywatelami. Wielkiemu Przewodniczącemu przeszkadzają gołębie? W wyznaczonych godzinach każdy obywatel ma walić w garnki, żeby gołębie płoszyć i nie pozwolić im usiąść na ziemi – wyczerpane od bezustannego lotu padały martwe na ziemię. Wielki Sternik nie lubi trawy? Obywatele mają za zadanie ją wyrywać z każdego zielonego obszaru… Taka władza nad drugim człowiekiem jeży mi włosy na głowie. A jednak w tym czerwonym piekle Chang ukazuje istnienie ludzi uczciwych, wrażliwych, chętnych do pomocy i szanujących innych ludzi. Ta książka wzrusza, skłania do myślenia nad ludzką naturą i kierunkiem, w jakim zmierzamy. Gdybym miała coś do powiedzenia w sprawie układania listy lektur, to poleciłabym właśnie tę książkę.

Polecam, polecam i jeszcze raz polecam. Nie jest to lektura gładka, lekka i przyjemna, ale warta każdej minuty na nią poświęconej.
6/6
Jung Chang, „Dzikie łabędzie: Trzy córy Chin” (Albatros, 2006)