Archiwum

Archive for Październik 2010

Tajemnica zaklęta w kamieniach

Lata 30 w Finlandii, burzliwy okres w historii kraju. W pamięci mieszkańców wciąż żywy jest konflikt pomiędzy „białą” i „czerwoną” Finlandią, rany na ciele i duszy po krwawych starciach i mordach jeszcze się nie zabliźniły. Do górniczej miejscowości przybywa kobieta całkiem różna od pozostałych mieszkanek, wdowa po Rosjaninie, Davida zwana przez wszystkich Vidą. Nie kryje swoich komunistycznych sympatii, wierzy w wolne związki i głęboko skrywa tajemnicę dotyczącą jej samej. Wychodzi jednak za mąż za szypra Harjulę, wbrew własnym pragnieniom zachodzi w ciążę. Potem już coraz bliżej do tragedii, która pozostanie tajemnicą zamkniętą w kamieniach. Po latach postanowi wyjaśnić ją Iiris, dziennikarka z Helsinek i wnuczka Vidy, której życie wydaje się stracić sens po zdradzie męża. Kobieta przybywa do górniczej miejscowości w poszukiwaniu materiału do reportażu, który ma uratować jej pozycję w piśmie. Artykuł schodzi jednak na dalszy plan, gdy zaczyna poznawać tajemnice przeszłości, jednocześnie rozliczając się z własnym dzieciństwem i młodością. Jaką tajemnicę skrywała Vida? Co stało się z jej ukochanym dzieckiem? Kto był miłością jej życia? I wreszcie, jaką rolę w tym wszystkim odegrała geologia, kamienie i cała kopalnia? Historia niepokojąco łączy się z opowieściami, które docierają do Iiris z różnych stron: o porwaniu dziecka, o składaniu ofiar z ludzi… Ani na chwilę nie można jednak zapomnieć o tle historycznym i obyczajowym, Finlandii pokazanej w dwóch czasoprzestrzeniach.

Tak przedstawia się zarys fabularny powieści „Niech się rozpęta burza” autorstwa poczytnej fińskiej pisarki, Leeny Lander. Autorka nie tylko przedstawiła wielowątkową historię o burzliwych czasach, miłości i wierności oraz rodzinnych tajemnicach. Skomplikowała ją ponadto narracją na wiele głosów, dodając do niej także wszechwiednego narratora, który pomaga czytelnikowi przedzierać się przez gąszcz niedomówień, domysłów i przypuszczeń. Powieść przykuwa uwagę od pierwszych stron, Lander sprawnie konstruuje atmosferę grozy i tajemnicy, potrafi zaintrygować niejednoznaczną historią miłosną, czytelnik niecierpliwie przerzuca więc strony. Niestety, powieść w pewnym momencie traci swój impet i zwyczajnie zaczyna nużyć. Narracja może wydać się w pewnym momencie komplikowana na siłę, zaciemniając obraz nadmiernie i niepotrzebnie. Lubię wieloosobowe narracje i nie mam problemu z „połapaniem się”, co kto mówi i kto o czym wie. Tu jednak miałam wrażenie przesytu i pewnej pisarskiej maniery.

Lander w bardzo ciekawy sposób przedstawiła wątki obyczajowe i gdyby skupiła się na nich, stworzyłaby naprawdę dobrą, jeśli nie świetną powieść. Niestety zdecydowała się upchnąć zbyt wiele w jednej książce, przez co ciężko pozostać równomiernie zainteresowanym wszystkimi zabiegami fabularnymi. Postać Iiris jest antypatyczna, nawet jeśli głęboko się jej współczuje, męczyły mnie fragmenty o niej. Jej wspomnienia były zajmujące, teraźniejszość jednak irytowała. Wyjaśnienie zagadki rozczarowało mnie, ale już w połowie książki straciłam zainteresowanie dla „śledztwa”, bo tak naprawdę przyczyna śmierci dziecka niewiele już mogła zmienić i poza wiedzą, nikomu nie była w stanie przynieść ukojenia bądź odkupienia. Dużo większą tajemnicę stanowiły uczucia głównych bohaterów i ich przeszłość, o których czytałam z przyjemnością i dużym zainteresowaniem. Rzadko kiedy mam takie odczucie, ale w przypadku „Niech się rozpęta burza” skróciłabym książkę o 100 stron, usunęła niepotrzebne moim zdaniem nagromadzenie wątków i otrzymała świetną powieść obyczajową lub nawet psychologiczną.

Leena Lander nie napisała powieści złej, ani nawet przeciętnej. Mam świadomość, że „Niech się rozpęta burza” to książka dobra, która miała potencjał, by stać się książką świetną. Niestety, na potencjale się skończyło, a ja wzdycham nad zawiedzionymi oczekiwaniami, które miałam spore przed lekturą, a kończąc lekturę odłożyłam książkę z myślą „a mogło być tak pięknie…” Nie da się jednak ukryć, że postać Vidy, niejednoznaczna i skomplikowana, zapada w pamięć, a jej historia miłosna, dla mnie przede wszystkim ta z udziałem męża, intryguje i przykuwa uwagę. Szkoda zmarnowanego potencjału, nie uważam jednak czasu poświęconego na lekturę za równie zmarnowany. Polecam „Niech się rozpęta burza” przede wszystkim osobom zainteresowanym historią Finladnii oraz wielbicielom obyczajowych powieści. Wielbiciele kryminału nie znajdą tu wiele dla siebie (reklamowanie książki jako thrilleru na okładce uważam za grubą przesadę!).

Tytuł: Niech się rozpęta burza
Tytuł oryginału: Tulkoon myrsky
Autor: Leena Lander
Wydawnictwo: Słowo/Obraz Terytoria, 2008
Ilość stron: 352
Moja ocena: 4/6

Po drugiej stronie torów

„Lecą wieloryby” to pierwsza książka Aleksandra Kościówa, jaką miałam okazję przeczytać i mam nadzieję, że z czasem przeczytam też dwie poprzednie, bo lektura pokazała mi autora jako pisarza panującego nad słowami, ich melodią i obrazami, które wywołują. Nie zdziwiła mnie informacja, że Kościów jest kompozytorem i wykładowcą w warszawskiej Akademii Muzycznej. Nie tylko muzyczność samego języka wpłynęła na to skojarzenie. Treść książki jest bowiem bardzo filmowa i czytając wręcz słyszałam w tle muzykę, nie trudno wyobrazić sobie cały soundtrack ilustrujący książkę. I to podobało mi się w „Lecą wieloryby” chyba najbardziej.

Fabuła książki nie należy może do najoryginalniejszych, zwłaszcza dla wielbiciela gatunku fantasy. Pełno jest książek (i nie tylko książek, komiksów na ten temat powstało pewnie jeszcze więcej), gdzie główny bohater (lub bohaterka) z tego czy z innego powodu trafia do innego świata, równoległego lub absolutnie oderwanego od znanej nam rzeczywistości, skąd następnie próbuje się wydostać, a za cel przyświeca mu misja do wykonania, tęsknota za ukochaną osobą lub zwyczajnie za domem. Nierzadko po drodze udaje mu się namieszać w lokalnej społeczności, zazwyczaj zbiera się także wokół niego grupka przyjaciół lub chociaż jeden przedstawiciel płci przeciwnej, aby dodać rumieńców całej akcji. Daleko nie szukając na podobnych schemacie oparte było choćby „Nigdziebądź” Gaimana. Kościów sprawnie wykorzystał ten motyw, wplatając go w historię Jona i Mai, którzy poznali się jako dzieci i od zawsze byli razem. W trakcie trwania głównej fabuły książki mają po dwadzieścia kilka lat i studiują w różnych miastach, co według ich założeń ma pogimnastykować „mięśnie uczucia”. I rzeczywiście, Jon opiera się różnym pokusom, niewiele zresztą jest w stanie zagrozić jego związkowi, który traktuje jako pewnik i wartość absolutnie stałą w swoim życiu. Natrafia jednak na dziewczynę zdeterminowaną, by dopisać Jona do swojej listy podbojów i choć ciężko uznać, że jej się to do końca udało, to jednak chwilę później Jon gnany poczuciem winy jedzie pociągiem do miasta ukochanej, aby wyjaśnić sprawę. Z paczką bez i bukietem kwiatów pędzi błagać o wybaczenie, pakując się pod koła samochodu. Po odzyskaniu świadomości ze zdziwieniem stwierdza, że oto znalazł się w Peronii, dziwnym świecie, gdzie jak okiem sięgnąć wszędzie znajdują się tory, a głównym zajęciem ludzi jest łapanie „poszynów”, samotnych pociągów pędzących nie wiadomo skąd i dokąd. Zanim Jon na dobre przyzwyczai się do nowych realiów, został wplątany w ciąg tajemniczych wydarzeń, które nie tylko przypomniały mu o tym, gdzie powinien zmierzać i co, czy raczej kto, jest jego celem na końcu drogi, a przy okazji wprowadził sporo zamieszania nie tylko na Peronii, ale i innych zakątkach tajemniczego świata. Zakończenie, choć pewne aspekty są przewidywalne i oczywiste, zdawałoby się, od początku niezwykłej przygody Jona, ma jednak zaskakujący potencjał i rozwiązanie nie tyle słodko-gorzkie, jak czytałam w kilku recenzjach, ale przerażające moim zdaniem. Jeśli wierzyć słowom Jona, rozpościerająca się przed bohaterem pustka wypełniona tęsknotą i wiecznym zawieszeniem wydaje mi się być niczym lepki marazm, zabierająca oddech wata, w której egzystencja szybko doprowadziłaby mnie do utraty zmysłów.

Jeśli oczywiście wierzyć słowom Jona. Mój największy problem podczas czytania polegał bowiem na tym, że nie potrafiłam uwierzyć bohaterom w to, co mówili o swoich uczuciach, najgorzej przychodziło mi to z… miłością między Jonem a Mają. Rozumiem, że byli ze sobą już bardzo długo, że uczucie między nimi przerodziło się w stałą, coś pewnego i niewzruszonego, nie potrafię jednak uwierzyć w miłość między dwojgiem dwudziestolatków niemal całkiem wyzbytą z jakiejkolwiek spontaniczności, czy zwyczajnie okazywania sobie uczuć. Owszem, Jon może po prostu nie dzielić się z czytelnikiem swoimi emocjami na tyle, by rozprawiać o swoim długoletnim związku, jednak o Mai nie dowiadujemy się właściwie niczego, poza tym, że uwielbiała bezy. Człowiek, który kocha i który tę miłość traktuje jako swój talizman i drogowskaz, mówiłby cokolwiek o tej osobie, tak mi się wydaje, wspominał ja konkretniej… Jako że mowa o uczuciach, taką chemię między bohaterami też można czuć bądź nie i ja jej dostrzegałam między Jonem a Mają, choć zazwyczaj jestem wrażliwa na takie wątki. Więcej w tym było przyzwyczajenia, niewzruszonej pewności i później poczucia winy, niż głębokiego uczucia (oczywiście w moim sposobie pojmowania go), co potem potwierdziły kolejne wydarzenia, zmierzając do finału.

Kościów pisze bardzo obrazowym językiem, radzi sobie zarówno z akcją jak i refleksjami i opisem uczuć bohaterów (stąd podejrzewam, że moje domysły dotyczące związku Jona i Mai nie są całkowicie przypadkowe i bezsensowne). Peronia i cały świat „po tamtej stronie” to miejsca pełne wyobraźni, gdzie autor symbolicznie odbija w krzywym różne kwestie dotyczące naszej rzeczywistości. Mnie jednak bardziej przypadły do gustu fragmenty dziejące się w naszym świecie, gdzie autor naprawdę wspaniale opisywał emocje bohaterów, używając subtelnych i niezwykle celnych metafor. Część „fantastyczna” była jak najbardziej udana, choć nie zaskakiwała oryginalnością. Niemniej jednak „Lecą wieloryby” czytało się bardzo przyjemnie i niektóre obrazy zawarte w powieści wciąż towarzyszą mi po skończeniu lektury.

Tytuł: Lecą wieloryby
Autor: Aleksander Kościów
Wydawnictwo: Znak, 2010
Ilość stron: 264
Moja ocena: 4+/6

Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak, za co bardzo dziękuję!

Kamienie spadające z nieba i język estoński

Sięgając po książkę „Kamienie z nieba” Jaana Krossa wiedziałam tylko tyle, że pisarz był estońskim autorem, wymienianym jako kandydat do Literackiej Nagrody Nobla, której to nagrody w końcu nigdy mu nie przyznano. Przed lekturą wyszukałam trochę informacji o Krossie, postaci cenionej nie tylko w granicach swojego kraju. Żył i tworzył w Estonii, pisząc o swoim ukochanym kraju oraz tłumacząc dzieła wybitnych autorów na estoński. Prześladowany przez komunistów, marzył i dążył do odzyskania przez Estonię niepodległości. Zdecydowałam się na jego książkę „Kamienie z nieba” trochę w ciemno, nie znalazłam bowiem żadnej jej recenzji. Do lektury zachęciła mnie notka na okładce:

Jest to kolejna powieść, w której autor sięga do historii Estonii, by przekazać treści uniwersalne. Akcja toczy się w roku 1822. Bohaterami tego napisanego w formie monologu utworu są trzy postacie historyczne – Otto Willem Masing, pastor, wybitny działacz oświeceniowy; młody, utalentowany, przedwcześnie zmarły poeta estoński Kristian Jaak Petersohn; żona pastora, romantyczna, piękna Włoszka. Spotkanie tych osób i zawiązujące się między nimi subtelne, ulotne nici uczuć są wprawdzie fantazją autora, lecz jak on sam uważa, fantazją wielce prawdopodobną i uwarunkowaną logiką wydarzeń. Przeplatające się relacje bohaterów pozwalają nam wniknąć w świat ich tęsknot, marzeń i porywów…

Nie jest to długi utwór, pochłonął mnie jednak całkowicie, dając wiele radości i satysfakcji. Przypadł mi do gustu styl Krossa, autor doskonale poradził sobie z zabiegiem rozdzielenia narracji trójce bohaterów, z których każdy miał inne doświadczenia i wywodził się z innego środowiska. W widoczny sposób zmienia się styl wraz ze zmianą osoby relacjonującej wydarzenia, zmienia się także postrzeganie tych samym sytuacji tworząc zgrabną, kompletną całość. Choć kilka razy zostanie przedstawione to samo zdarzenie, bohaterowie odczytują je inaczej i na czym innym się skupiają, nie ma więc mowy o poczucia powtarzalności i znużeniu. Wszystkie wątki wplecione w „Kamienie z nieba” są zajmujące: Otto koncentruje się na języku estońskim i pisaniu w nim. Kraj w swojej postaci jest wciąż dość młody i literatura dopiero zaczyna powstawać w języku ojczystym, ku niezadowoleniu większości ludności niemieckiej zamieszkującej Estonię. Pojawia się także kwestia tłumaczenia, a wraz z nią pytanie: co tłumaczyć? Podobały mi się rozważania na temat języka w odniesieniu do tożsamości narodowej i kulturowej, to zagadnienie od dawna mnie już interesuje. Żona Ottona, Cara, znajduje się na etapie życia, gdy zaczyna pogrążać się w przeszłości, jak gdyby przeszłość niewiele mogła jej zaoferować, a miejsce, w którym się znalazła nie wiele może jej zaoferować. Przypadkowe poznanie młodego mężczyzny stanowi impuls, który budzi ospałe uczucia i pokazuje kobietę pełną emocji, pasji, człowieka niespełnionego i gotowego poświęcić wszystko dla tego spełnienia. Dramatyczny to portret młodej kobiety żyjącej w środowisku odległym i różnym od jej potrzeb i marzeń. Wreszcie Jaak, młody poeta, skupiony na swoim życiu wewnętrznym i estońskiej tożsamości, poszukujący siebie i sensu. Ich losy splatają się podczas jednego dnia, który stanowi całą fabułę powieści, bogatą w przeżycia i myśli, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej niewielką objętość.

Styl Krossa i tematy, które porusza w swoich „Kamieniach z nieba” są mi bliskie i intrygują mnie. Książka bardzo mi się podobała, bardzo dobrze mi się ją czytało i z chęcią sięgnęłabym do kolejnych dzieł Estończyka. Na pewno nie będzie to moje ostatnie spotkanie z autorem, choć nie wiem jeszcze, za którą książkę wezmę się w pierwszej kolejności. Mam tyle czytania, że pan Kross będzie musiał trochę poczekać… Tymczasem, polecam Wam gorąco „Kamienie z nieba”!

Tytuł: Kamienie z nieba
Tytuł oryginału: Taerakivi
Autor: Jaan Kross
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 1997
Ilość stron: 125
Moja ocena: 5/6

Opowieść islandzka

Przeczytałam „Skugga Baldur: opowieść islandzka” Sjóna i czuję się niewyraźnie. Naczytałam się samych zachwytów, treść książki i styl pisarza brzmiały jak idealnie dla mnie stworzone, dwa fragmenty, które przeczytałam w którejś z recenzji również przemówiły do mojej wyobraźni. Wypożyczyłam tę krótką książeczkę, przeczytałam i… owszem, jest to pozycja dobra, może nawet bardzo dobra, ale nie zachwyciła mnie ani trochę. I teraz siedzę i zerkam niepewnie na bardzo estetyczną okładkę. Czy to braki w mojej wrażliwości? Czy czas czytania był nieodpowiedni? Krótko mówiąc, czy to ze mną jest coś nie tak, czy z tą książką? Na szczęście na ratunek przychodzi stara prawda, że każdy ma swój gust i na szczęście nie ma obowiązku, żeby każdemu podobała się dana pozycja. Niemniej jednak szkoda, bo nastawiłam się na wspaniałą lekturę i może wygórowane oczekiwania przyczyniły się mocno do mojego zawodu. Bo przecież, mimo wszystko, podobało mi się!

Fryderyk Zielarz trafił na Islandię jako student medycyny i chciał wyjechać powrotem do domu, kiedy los postawił na jego drodze upośledzoną dziewczynę, która przybyła na wyspę na opuszczonym statku, spowita gęstą mgłą tajemnicy. Nie potrafił jej zostawić i wszystkie jego plany uległy zmianom. Lata później, tuż po pogrzebie dziewczyny zepchniętej poza nawias społeczeństwa przez większość ludzi w wiosce, pastor Baldur Skuggason wyrusza na łowy. Od przyjaciela dowiedział się o niespotykanej na tych terenach białej lisicy i ta wiadomość rozpaliła w nim pragnienie natychmiastowego zdobycia zwierzyny. Wszystkie te wątki przeplatają się, pod koniec wpasowując w obraz, niczym puzzle w układance.

Sjón miesza w swojej powieści czasy dziewiętnastowiecznej Islandii, mitologię, czarną magię i motyw pomszczenia zła wyrządzonego ukochanej osobie. Brzmi wspaniale? I takie by było, gdyby nie… tłumaczenie. Naczytałam się o poetyce Sjóna, o jego pięknym stylu i choć nie mogę przeczytać jego twórczości w oryginale, mogę stwierdzić, że „Skugga Baldur” jest przetłumaczone zwyczajnie kiepsko. Przede wszystkim, choć bardzo lubię stylizowany język, nie przeszkadzają mi archaizmy i nierzadko taki styl wręcz mi odpowiada, tutaj przyjmuje to postać wręcz groteskową. Miałam wrażenie, że tłumacz nierzadko na siłę wciska w zdania starodawnie brzmiące słowa, tuż obok tych dużo bardziej współczesnych, nie mówiąc już o ich niepasującym, zabawnym wręcz brzmieniu. Pogoń za lisicą być może miała być przedstawiona poetycko, tu w wielu przypadkach, dzięki wyborowi słów, była zabawna, groteskowa i śmieszna w sposób dużo bliższy negatywnemu… Chwilami odnosiłam wrażenie, że tłumacz sam nie radzi sobie z narzuconym stylem i gubi się w składni, tworząc zdania-potworki. I choć lektura nadal sprawia przyjemność, to te potknięcia zgrzytają i nie pozwalają cieszyć się lekturą w takim stopniu, w jakim było to możliwe. Początkowo po odłożeniu książki miałam ambiwalentne odczucia także co do samej fabuły, stwierdzając, że owszem, jest ciekawa, ale mało odkrywcza, patrząc jednak na nią z dystansu, oceniam ją zdecydowanie lepiej.

Myślę, że mimo wszystko warto książkę przeczytać, by wyrobić sobie własne zdanie o tej popularnej pozycji i liznąć trochę literatury islandzkiej. Jeśli jednak macie możliwość, spróbujcie przeczytać ją w innym tłumaczeniu (chyba, że jesteście szczęściarzami mogącymi przeczytać ją w oryginale). Podejrzewam, że istnieje wtedy dużo większa szansa na to, że Wam się spodoba.

Tytuł: Skugga Baldur: Opowieść islandzka
Tytuł oryginału: Skugga-Baldur
Autor: Sjón
Wydawnictwo: Słowo/Obraz Terytoria, 2009
Ilość stron: 120
Moja ocena: 4/6

Norweskie lato i zima

Skandynawia to jedna z krain zajmujących szczególne miejsce w moim sercu, choć nigdy tam nie byłam – jak i na pozostałych obszarach szczególnie oddziałujących na moją wyobraźnię. Do niedawna Skandynawia przegrywała właściwie tylko z Japonią, po drodze jednak zainteresowałam się wieloma krajami Dalekiego Wschodu i moja fascynacja Bliskim Wschodem rozrosła się do rozmiarów zaskakujących mnie samą. Północne kraje nie zostały jednak przeze mnie zapomniane, a wśród nich zawsze najbliższa mi była Norwegia. Utożsamiałam ją z tym, co w Skandynawii najmocniej mnie pociąga – obłędna przyroda, wielkie przestrzenie, fiordy, miasta o wyglądzie i charakterze małych miasteczek. Mroźne zimy i upalne lata o nieruchomym powietrzu znane mi z kart książek. I choć zdaję sobie sprawę, że Norwegia jak i każde inne państwo zaliczane w poczet krajów skandynawskich to nie tylko ten pocztówkowy widoczek, poza który staram się wyjść dzięki książkom, to jednak mam świadomość, że w pełni zrozumiem to wreszcie się tam w przyszłości wybierając. Póki co jako środek transportu muszą wystarczyć mi książki, dlatego z entuzjazmem zgłosiłam się do udziału w wyzwaniu Kraje nordyckie. Pierwszą książką, jaką w jego ramach przeczytałam było „Kradnąc konie” Pera Pettersona i był to strzał w dziesiątkę – idealna inauguracja skandynawskiego czytania.

Fabuła toczy się w Norwegii, w dwóch płaszczyznach czasowych. Trond w wieku sześćdziesięciu lat zamieszkuje w norweskich lasach. Wprawdzie jego nowy dom znajduje się nieopodal wsi, jednak blisko mu do pustkowia. Mężczyzna dobrowolnie i świadomie wybiera samotność, marzy o spokojnej egzystencji z samym sobą, chwilami jedynie tęskni za rodziną, o czym uświadamia sobie dopiero w momencie, kiedy rodzina sama o sobie przypomni. Jest mroźna zima, utrudniająca egzystencję śnieżycami i problemem ogrzewania, Trond jednak znajduje przyjemność w samodzielnym radzeniu sobie, starając się wykorzystać każdą chwilę i zapełnić ją wartościowym zajęciem. Ironicznym zrządzeniem losu okazuje się jednak, że jego jedyny bliski sąsiad jest jego dawnym znajomym z czasów, gdy wraz z ojcem spędzali lato w norweskich lasach. Wspomnienia Tronda przenoszą czytelnika w upalne lato, gdzie bohater ze swoim najlepszym przyjacielem, czy raczej osobą powoli się nim stającą, idzie kraść konie. Pada umówione hasło i Trond błyskawicznie jest gotów do wymarszu, przemierzają uśpiony jeszcze las w kierunku pastwiska najbogatszego człowieka w okolicy. Wydarzenie to, pozornie błahe, bo nie zmierzające do prawdziwej kradzieży, stanowi punkt wyjścia do całej lawiny zdarzeń, która powoli, czasem jak gdyby mimochodem, zmienia i kształtuje życie i postać Tronda. Piętnastoletni chłopak poznaje smak wolności, znaczenie przyjaźni i odwieczną prawdę o tym, że niełatwo jest poznać drugiego człowieka i nawet bliska nam osoba posiada swoje tajemnice i życie, choćby wewnętrzne, o którym możemy nie mieć bladego pojęcia. Trond poznaje wycinek prawdy o swoim ojcu, przechodząc całą gamę uczuć względem niego, aż uczy się, że nie znając całości historii ryzykownie jest oceniać drugiego człowieka. „Kradnąc konie” to opowieść o dojrzewaniu i podejmowaniu cichych, acz niezwykle ważnych decyzji określających nie tylko przyszłe wydarzenia, ale i kształtowanie się własnego charakteru. Bez moralizatorstwa i silenia się na sentencjonalność, Petterson wkłada w usta swoich bohaterów wiele celnych uwag na temat życia, niekiedy dość niewygodnych, bo wymagających wysiłku i braku użalania się nad sobą.

Spotkałam się z wieloma słowami krytyki odnośnie stylu Pettersona w tej powieści, o akcji, w której nic się nie dzieje i braku emocji. Ja odebrałam „Kradnąc konie” zupełnie inaczej. Owszem, narracja jest niespieszna, refleksyjna i nastawiona na odmalowanie tła dziejących się wydarzeń, zyskując dzięki temu impresjonistyczne walory. Każdą stronę przewracałam z prawdziwą przyjemnością, delektując się stylem, dla mnie była to jedna z książek, które czyta się nie tylko dla zajmującej fabuły, ale dla samej przyjemności czytania. Petterson potrafi niezwykle sugestywnie opisać lasy i inne miejsca, w których znajdują się bohaterowie, dokładnie widziałam chatę Tronda i jego ojca, a potem zaśnieżony domek w oddaleniu od innych ludzkich siedzib. Sposób opisu uczuć emocji, których w książce pełno, odpowiadał mojej wrażliwości i przeżywałam niepewność i emocje targające bohaterami. Prawdą jest jednak, że Petterson nie pisze o tym wprost, niekiedy wyczytać je można tylko z wydarzeń, w których bohaterowie biorą udział, co nie każdemu może pasować (piszę to absolutnie bez jakiegokolwiek wartościowania). Do mnie styl Pettersona przemówił i odnalazłam się w nim bez problemu, fundując sobie tym samym przyjemne godziny spędzone na lekturze. „Kradnąc konie” ma w sobie atmosferę mojej wymarzonej Norwegii, jest sprawnie skonstruowaną powieścią o przemijaniu i czasie w ogóle, refleksyjną historią o akceptacji siebie i świata. I choć może pozostawić niedosyt, bo czytelnik wciąż jest na etapie, kiedy życie i przeznaczenie nagina dla własnych potrzeb, to przynosi wiele czytelniczej satysfakcji. Polecam gorąco.

Tytuł: Kradnąc konie
Tytuł oryginału: Ut og stjœle hester
Autor: Per Petterson
Wydawnictwo: WAB, 2008
Ilość stron: 284
Moja ocena: 5/6

Japonka w Ameryce

Po udanej lekturze „Klubu Radości i Szczęścia” Amy Tan, opowiadającej o zderzeniu kultury chińskiej z amerykańską, w bibliotece wpadła mi w oko pozycja traktująca o zbliżonym temacie autorstwa Etsu Inagaki Sugimoto. Tym razem czytelnik ma szansę przyjrzeć się zderzeniu rzeczywistości amerykańskiej z japońską, na początku XX wieku. Wcześniej jednak zapozna się z życiem w Japonii u schyłku XIX wieku, tuż po upadku szogunatu, gdy Japonia „zrezygnowała” ze stanowiska samurajów i otworzyła granice nie tylko na handel, ale i wpływy innych kultur.

Etsu, zwana przez rodzinę w sposób typowy raczej dla chłopców Etsu-bo, przyszła na świat w 1876 w rodzinie samuraja, który choć stracił swoją pozycję i zubożał, wciąż kultywował tradycje i zwyczaje typowe dla tej grupy społecznej. Autorka dorastała w otoczeniu nauk, wierzeń i obyczajów głęboko zakorzenionych w narodzie japońskim, żywych tym bardziej w odległości od wielkich miast, jako że Etsu dzieciństwo spędziła w rodowej siedzibie w prowincji Echigo. Wspominając dzieciństwo autorka nie pozwala sobie na przesadną ckliwość i choć ze stron wyłania się obraz szczęśliwego życia w kochającej rodzinie, Sugimoto nie pomija wydarzeń przykrych lub budzących kontrowersje w jej młodym umyśle. Przedstawia swego ojca-samuraja jako człowieka niezwykle wymagającego i oddanego honorowi, ale także otwartego na nowe doświadczenia i zwyczaje napływające go Kraju Kwitnącej Wiśni zza dotąd zamkniętych granic. Sugimoto oddaje swoją książką hołd przemijającej Japonii, świetności i zwyczajom samurajów. Nie ocenia nowego porządku, nie sili się na opiniotwórcze konkluzje. Przedstawia natomiast ludzi ze swojego otoczenia odnajdujących się lub nie w nowej rzeczywistości, pozwalając czytelnikowi na wyciągnięcie własnych wniosków i wybranie z obu sposobów życia jak najwięcej pozytywnych czynników i postaw. Te proste opisy wzruszają portretami ludzi o wyrazistych charakterach i nietuzinkowych biografiach.

Mała Etsu miała zostać kapłanką, w wyniku splotu okoliczności została jednak wysłana do Ameryki, gdzie została żoną japońskiego handlarza. Swoje przeznaczenie, jak na córkę samuraja przystało, zaakceptowała i zrobiła wszystko, by odnaleźć się w nowej, zaskakująco dla niej odmiennej rzeczywistości. Pozostając Japonką wychowaną w ideale systemu feudalnego z zaskakującą spostrzegawczością opisuje swoje nowe życie, szybko nawiązuje przyjaźnie i z niezwykłą wręcz subtelnością opisuje różnice między swymi dwiema ojczyznami, unikając krytyki i delikatnie przemycając swoją ocenę między wierszami. Nie wynika to jednak z wyrachowana, bo Sugimoto skupia się przede wszystkim na samym pojęciu różnic kulturowych – tak jak ją zaskakuje i dziwi okazywanie sobie uczuć przez aktorów w teatrze, tak jej amerykańskich znajomych zastanawiają typowo japońskie zwyczaje, których Etsu się nie wyrzeka. Autorka podkreśla, że ludzie są tacy sami w każdym zakątku świata, a kultura i zwyczaje w głównej mierze opierają się na przyzwyczajeniach i kwestią czasu pozostaje, kiedy dwa narody poznają się na tyle, by w pełni akceptować własną odmienność.

„Córka samuraja” zachwyciła mnie i głęboko poruszyła. Na pierwszy rzut oka są to po prostu dość krótkie fragmenty wspomnień, prosto napisana autobiografia kobiety o ciekawej biografii. Teksty te ukazywały się początkowo w amerykańskim magazynie, co w dużej mierze tłumaczy ich formę. Uważna lektura pozwala docenić niezwykłe wręcz bogactwo tej prozy, poetyckość połączoną z rzeczowym opisem tradycji, porównanie dwóch kultur, z których każda stała się ojczyzną Etsu. To także piękna opowieść o wychowaniu, ideałach i ich miejscu w życiu człowieka, końcu pewnej epoki i początku nowej rzeczywistości, w której wciąż znajduje się miejsce dla tradycyjnych wartości, jeśli tylko obie strony wykażą minimum dobrej woli. Głęboko zapadł mi w pamięć fragment, w którym mowa jest o pogrzebie członka rodziny Etsu, która przyjęła chrześcijaństwo (nie pisze o tym wiele, jako że generalnie stroni od opisywania osobistych uczuć, zwłaszcza wprost), bez zastanowienia jednak decyduje się na wyprawienie tradycyjnego japońskiego pogrzebu w obrządku szintoistycznym. Konfrontując wątpliwości chrześcijańskich przyjaciół stwierdza, że gdyby ona sama umarła w dzień po przyjęciu nowej religii, jej matka dołożyłaby wszelkich starań, by została pochowana zgodnie ze swoimi nowymi zasadami, nie pomijając najdrobniejszego szczegółu. I właśnie nawet nie tolerancja, ale całkowita akceptacja odmienności, otwartość na nowe i nieznane przy jednoczesnej wierności własnym zasadom i przekonaniom poruszyła mnie do głębi, wzruszyła i zachwyciła. Bardzo chciałabym mieć tę książkę we własnej biblioteczce. Polecam gorąco każdemu, nie tylko wielbicielom japońskiej kultury i historii, choć dla nich „Córka samuraja” będzie podwójną gratką.

Tytuł: Córka Samuraja
Tytuł oryginału: A Daughetr of the Samurai / Bushi-no musume
Autor: Etsu Inagaki Sugimoto
Wydawnictwo: Diamond Books, 2006
Ilość stron: 280
Moja ocena: 5+/6

Booker Prize także ma swojego właściciela

Tegoroczną nagrodę Booker otrzymał Howard Jacobson za swoją książkę „The Finkler Question”. Mam nadzieję, że niedługo będę miała okazję ją przeczytać, bo zapowiada się ciekawie:

Julian Treslove, a professionally unspectacular former BBC radio producer, and Sam Finkler, a popular Jewish philosopher, writer and television personality, are old school friends. Despite a prickly relationship and very different lives, they’ve never quite lost touch with each other – or with their former teacher, Libor Sevick, a Czech always more concerned with the wider world than with exam results. Now, both Libor and Sam are recently widowed, and with Treslove, his chequered and unsuccessful record with women rendering him an honorary third widower, they dine at Libor’s grand, central London apartment. It’s a sweetly painful evening of reminiscence in which all three remove themselves to a time before they had loved and lost; a time before they had fathered children, before the devastation of separations, before they had prized anything greatly enough to fear the loss of it. Better, perhaps, to go through life without knowing happiness at all because that way you have less to mourn? Treslove finds he has tears enough for the unbearable sadness of both his friends’ losses. „The Finkler Question” is a scorching story of friendship and loss, exclusion and belonging, and of the wisdom and humanity of maturity. Funny, furious, unflinching, this extraordinary novel shows one of our finest writers at his brilliant best.

Macie ochotę przeczytać tę pozycję? Słyszeliście o tym autorze? A może jesteście zawiedzeni, że nie wygrał ktoś inny?

Konflikt pokoleń z chińską nutą

Relacja pomiędzy córką i matką to jeden z wdzięczniejszych, choć pewnie także trudnych do uchwycenia i szczerego sportretowania wątków w literaturze. Mam do niego słabość i zawsze stanowi on dla mnie ważny element powieści, choć z reguły autorzy nie stronią od pokazania mrocznej strony tego związku, w realistyczny sposób oddając konflikt pomiędzy miłością, a częstymi żalami, zawiedzionymi nadziejami, brakiem zrozumienia i różniącymi się oczekiwaniami. Nie inaczej jest w powieści „Klub radości i szczęścia” Amy Tan, gdzie do odwiecznego i uniwersalnego wątku nici łączącej córkę z matką, dochodzi jeszcze konflikt typowo emigrancki, gdzie pokolenie dzieci od urodzenia wyrasta w nowej ojczyźnie przyjmując jej nowe zasady, rodzice natomiast wciąż zdają się tkwić jedną nogą w poprzedniej rzeczywistości.

Cztery chińskie kobiety mieszkające na stałe w USA spotykają się co tydzień na partyjce madżonga i plotkach, tworząc w ten sposób swój Klub Radości i Szczęścia, tradycję zapoczątkowaną przez jedną z nich jeszcze w Chinach. Po śmierci założycielki, wszyscy oczekują, że to jej córka zajmie miejsce przy kwadratowym stole. Przy pierwszej już grze okazuje się jednak, jak niewiele córka wie o zwyczajach matki, a co więcej, jak mało znała tę kobietę. Spotkanie to staje się punktem wyjścia do rozważań, w których trzy matki i cztery córki wspominają przeszłość, analizują swoje życie, jak gdyby pragnęły wytłumaczyć się sobie nawzajem i znaleźć zrozumienie. Różnice kulturowe i pozornie całkowicie odmienny bagaż doświadczeń utrudnia komunikację w większym jeszcze stopniu, niż subtelne różnice wynikające z dwujęzyczności młodszego pokolenia i ograniczonej umiejętności posługiwania się angielskim przez matki.

Matki młodszych bohaterek pochodzą z różnych rejonów Chin, ich życia to przekrój przez chińską kulturę i sytuacje, w których mogła znaleźć się kobieta w pierwszej połowie ubiegłego stulecia. Powody, dla których znalazły się w Ameryce również pozostają różnorodne, inne jest także ich podejście do nowego życia i wychowywania dzieci. Jest to również punkt wyjścia fabuły: Jing-Mei „June” Woo poznaje wstrząsającą prawdę o swojej zmarłej matce Suyuan: zanim wyemigrowała z Chin, musiała porzucić swoje małe córeczki z pierwszego małżeństwa, bliźniaczki będące starszymi siostrami June, do tej pory przekonanej o byciu jedynaczką. Okazuje się, że Suyuan mieszkając w Stanach wciąż poszukiwała swych dzieci, głęboka przekonana, że musiało udać im się przeżyć. Śmierć nie pozwoliła jej na dokończenie dzieła, które ma teraz przejąć June.

„Klub radości i szczęścia” to wyśmienita lektura, refleksyjna i dobrze napisana. Amy Tan z wyczuciem łączy melancholijne, wręcz poetyckie fragmenty z wartko opisanymi wydarzeniami. Potrafi wzruszyć, daleko jednak „Klubowi” do wyciskacza łez i prostej opowieści o konflikcie i radosnym pojednaniu na koniec. Problemy tak głęboko wpisane w sytuację życiową stanowią przepaść, która nie może się tak po prostu zrosnąć i zniknąć. Jedyne, co pozostaje, to zapełnić ją miłością i próbą zrozumienia, która nierzadko stanowi nie lada wysiłek, uderzając w podstawowe pojęcia i wierzenia. Konflikt kulturowy opisany w książce, choć głęboko osadzony w kontekście życia emigrantów skłania do uniwersalnych refleksji i pytania o źródło kultury i jej związek z krajem zamieszkania.

Za kanwę tej debiutanckiej powieści posłużyły własne doświadczenia Amy Tan, na kartach książki odnaleźć można wątki z życia jej matki jak i samej pisarki. Tan jest autorką kilku powieści (jak choćby „Żona kuchennego boga” lub „Córka nastawiacza kości”), wspomnień („Przeciwieństwo losu”) oraz książek dla dzieci. Pisarka prowadzi bujne życie, gra w zespole złożonym z publikowanych autorów (gra tam także np. Stephen King lub Barbara Kingslover). „Klub Radości i Szczęścia” to moje pierwsze spotkanie z tą amerykańską pisarką chińskiego pochodzenia, ale już wiem, że nieostatnie. Zwłaszcza, że z półki zerkają kolejne trzy książki jej autorstwa, na które już się cieszę.

Tytuł: Klub Radości i Szczęścia
Tytuł oryginału: The Joy Luck Club
Autor: Amy Tan
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2001
Ilość stron: 300
Moja ocena: 5/6

Ogłoszenie dla (głównie) Warszawiaków

Niestety nie uda mi się zjawić, ale polecam szanownym Koleżankom i Kolegom, tym bardziej, że chętnie bym potem przeczytała, jak się spotkanie udało.

Nobel przyznany!

07/10/2010 1 komentarz

Wszyscy już pewnie wiedzą, a ja sama nie jestem wielką miłośniczką tejże nagrody, choć biorę udział w Projekcie Nobliści, nie wyobrażam sobie jednak nie wspomnienia o tym na Herbatnikach: Mario Vargas Llosa został uhonorowany Literacką Nagrodą Nobla! Może to wreszcie zmobilizuje mnie do przeczytania którejś z jego książek.

Zdjęcie udostępnione przez wydawnictwo Znak.