Archiwum

Posts Tagged ‘wyd znak’

Lahiri – tłumaczka utalentowana

„Tłumacz chorób” to debiut Jhumpy Lahiri (nagrodzony Pulitzerem), a także pierwsza książka jej autorstwa, którą miałam okazję przeczytać. Do tej pory moja wiedza o tej autorce indyjskiego pochodzenia (urodziła się wprawdzie w Londynie, jej rodzice pochodzą z Bengalu, a ona sama uważa się za pół-Amerykankę) ograniczała się do notki biograficznej oraz przeświadczenia, że jest to chyba najpiękniejsza znana mi pisarka. Po przeczytaniu „Tłumacza chorób” przekonałam się także, że ma ona niebanalny talent i z wielkim wdziękiem potrafi pisać o rzeczach pozornie prostych, niekiedy nawet banalnych, które jednak poruszają czytelnika, zwłaszcza, jeśli interesują go tematy tożsamościowe i imigranckie. Jednakże proza Lahiri nie ogranicza się do wspomnianej tematyki i pełna jest motywów uniwersalnych, które sprawiają, że ten zbiór opowiadań treściowo jest w moim odczuciu bliski ideału.

Na książkę składa się dziewięć opowiadań, większość historii ma miejsce w środowisku indyjskich imigrantów w USA, kilka dzieje się w samych Indiach. Każda miniatura pokazuje fragment zwykłego życia bohaterów – narastający kryzys w małżeństwie, wycieczka do kraju przodków, wynajmowanie mieszkania u bogatej i ekscentrycznej Amerykanki, czy przyjaźń pary Hindusów i ich małej córeczki z mężczyzną bengalskiego pochodzenia, którzy z napięciem śledzą transmisje z ogarniętej zamieszkami ojczyzny. Za każdym razem Lahiri w subtelny sposób używa opowiadanej historii jako punktu wyjścia do przedstawiania zderzenia lub przenikania się kultur i życia w obcym kraju. Zagadnienie tożsamości i zrozumienia nie jest pokazane w nachalny sposób, a autorka nie stara się oceniać i wartościować. Zarysowuje spostrzeżenia i konflikty pozwalając, by czytelnik sam się z nimi zmierzył i doszedł do własnych wniosków. Bohaterowie w większości wzbudzają sympatię, a same opowiadania emanują ciepłem, nawet jeśli traktują o sprawach przykrych i niełatwych. Są bardzo ludzkie, kameralne i chyba przez to mają w sobie taką siłę – nietrudno poczuć empatię i zbliżyć się do opowiadanych historii. Ciężko mi nawet wybrać takie, które uznałabym za najlepsze – uwiodło mnie już pierwsze, w którym oddalone od siebie małżeństwo zaczyna prowadzić grę – przy wyłączonym z powodu awarii świetle mówią sobie o rzeczach, o których do tej pory nigdy nie rozmawiali. Do samego końca ciężko ocenić, czy powtarzające się codziennie przez tydzień zwierzenia prowadzą do odrodzenia się uczuć, czy całkowitej katastrofy. Nerwowo przerzucałam strony, żeby dowiedzieć się, co stanie się z rodziną Bengalczyka z kolejnego opowiadania, z czułością i smutkiem czytałam o dziewczynie nawiązującej romans z żonatym mężczyzną i małym chłopcu z rozbitego małżeństwa… Za każdym razem bez przeszkód wślizgiwałam się w świat opisany w danej historii, doznawałam wzruszeń i rozmyślałam o tym, co się bohaterom przydarzyło i co z nimi będzie dalej. Ostatni tekst, „Trzeci i ostatni kontynent” jest po prostu piękny i wspaniale spina wszystkie dziewięć historii, choć żadna z nich nie ma ze sobą fabularnie nic wspólnego.

Jest jeszcze jeden motyw, który łączy wszystkich bohaterów, a jest nim głęboka samotność, niekiedy nawet poczucie wyobcowania. Głównie jednak jest to osamotnienie, niekoniecznie spowodowane nieprzyjaznymi warunkami lub brakiem serdeczności od ludzi otaczających postaci. To uczucie noszone głęboko, które w pewnym momencie staje się cechą charakteru. Z jednej strony niekiedy rozdzierająco przykre, jest także na swój sposób naturalne, przypisane jak gdyby człowiekowi i ujawniające się w warunkach takich, jak na przykład emigracja, ale nie tylko. Lahiri pisze o tym z prostotą daleką od banału.

Podobno Polacy statystycznie nie lubią opowiadań, ja natomiast uwielbiam krótkie formy, mam jednak co do nich spore wymagania. Jhumpa Lahiri swoim zbiorem spełnia moje oczekiwania – teksty są wyważone, nie ma w nich niepotrzebnych fragmentów, myśl przewodnia jest subtelnie, lecz mocno zarysowana, problematyka ważna i fascynująca. Niczym tytułowy tłumacz chorób, które zadaniem jest pośrednictwo między lekarzem a cierpiącym pacjentem, autorka wydaje się przyjmować rolę tłumaczki, przekładając uczucia imigrantów i mieszkańców Półwyspu Indyjskiego na język, którym włada ogólnie ujęty członek kultury zachodniej. Robi to z wielkim wyczuciem i wzruszająco, pozostaje więc się tylko cieszyć, że wszystkie jak do tej pory książki wydane przez Lahiri są dostępne w języku polskim.

Tytuł: Tłumacz chorób
Tytuł oryginału: Interpreter of Maladies
Autor: Jhumpa Lahiri
Tłumaczenie: Maria Jaszczurowska
Wydawnictwo: Znak, 2002
Ilość stron: 208
Moja ocena: 5+/6

Czuły barbarzyńca i jego koty

Nie wiem, czy tak powinno wyglądać moje pierwsze spotkanie z Hrabalem. Cieszyłam się na nie i wiele po nim sobie obiecywałam. Nie wiem, czy to była właściwa lektura na ten czas – może dobrała się (bo zrobiła to sama) idealnie, a może najgorzej, jak tylko mogła? Niepewnie się czuję pisząc ten tekst, bo pojęcia nie mam, na ile to sama książka na mnie wpłynęła, a na ile wszystkie zbiegi okoliczności, w jakich ją czytałam. Do „Auteczka” nie można podejść obojętnie, jeśli w trakcie lektury na kolanach leży mały kotek, rozkosznie się przeciągający i ufnie szukający ciepła w naszych ramionach.

„Auteczko” nazywane jest balladą. To krótka forma, poprzedzona wywiadem z Hrabalem, w której opisuje swoją trudną miłość do kotów zamieszkujących jego działkę za miastem. Pisarz, a przynajmniej jego literackie alter ego będące bohaterem tej opowieści, był wielkim miłośnikiem tych zwierząt, z drugiej strony jednak w obliczu kociej plagi (koty wyczuwając pewnie jego życzliwość lgnęły do niego i rozmnażały się radośnie w jego obejściu, domu, a nawet łóżku) zdecydował się na krok drastyczny – część kotków w odstępach czasowych umieścił w wielkim pocztowym worku i roztrzaskał je o drzewa, poprawiając później siekierą. Dręczące go później wyrzuty sumienia doprowadziły go na skraj załamania nerwowego, odbierając całą radość życia. Dopiero wydarzenie, w którym niemal sam stracił życie przyniosło mu przynajmniej częściowe odkupienie i spokój.

Ponieważ gdybyśmy nie przygarnęli naszego kotka i nie znaleźli domu dla jego brata spotkałby ich podobny, jeśli nie taki sam los, w połowie lektury miałam ochotę oddać książkę do biblioteki i zapomnieć, że ją w ogóle czytałam. Zatrzymał mnie chyba sam Hrabal, piszący z czułością, w bardzo ładny sposób. To chyba pierwszy autor, w przypadku którego nie raziły mnie liczne zdrobnienia i słodkie słówka. „Auteczko” mimo swojego okrucieństwa pozostało smutne, melancholijne i na swój sposób urocze. I choć denerwowała mnie niemoc w bohaterze-autorze, która nie pozwalała mu wziąć kotków do weterynarza, by je wysterylizować, zrobić cokolwiek, by uniknąć unicestwiania ich potem w tak brutalny sposób, narracja Hrabala pozwala go w jakiś sposób zrozumieć, a nawet mu wybaczyć. Widząc, jak sam siebie karze i nie potrafi sobie wybaczyć, ogarnęło mnie współczucie, wbrew własnym chęciom.

Nie można też zapomnieć o całej warstwie znaczeniowej, a symboli w „Auteczku” jest dużo. Hrabal stawia uniwersalne pytania o istotę zła w każdym człowieku i rodzaj zła – czy da się je podzielić na to gorsze i takie do przebaczenia? Robi to w nienachalny, jakby lekko niepewny i wstydliwy sposób. Widać tu echo czegoś znacznie bardziej mrocznego, wspomnienia wojenne wydają się odbijać w pozornie prostej historii o kotach mnożących się na małej działce, która miała bohaterowi przynosić wytchnienie, a stała się synonimem męczarni. Przenosząc relację katy i ofiary powstałą między Hrabalem a kotami, zwłaszcza śliczną kotką o imieniu Auteczko, która sama weszła do pocztowego worka, na realia ludzkie, obraz zaczyna być podwójnie wstrząsający. A czy te koty, zdolne przecież do uczuć, o czym wciąż wspomina pisarz, nie zasługują na humanitarne traktowanie? A czy ludzie – tym bardziej?

Niepokojąca to lektura. Bolesna. A mimo to wciąż urocza i, nie mogę zapanować nad tym cisnącym się na usta określeniem, śliczna. Hrabal uwodzi, nawet pisząc o okrucieństwach, których sam się dopuszcza. Odłożyłam książkę zastanawiając się, czy to był dobry start, odpowiedni początek znajomości. Wtuliłam twarz w miękkie futerko mojego mruczącego kociaka i pomyślałam, że skoro taka książka mnie do autora nie zniechęciła, to na pewno warto poznać go bliżej i przeczytać inne powieści. I tak też na pewno w przyszłości zrobię.

Tytuł: Auteczko
Tytuł oryginału: Autíčko
Autor: Bohumil Hrabal
Tłumaczenie: Jakub Pacześniak
Wydawnictwo: Znak, 2003
Ilość stron: 108
Moja ocena: 4/6

Między ojcem a synem

– Chciałeś czego?
– Nie, nic (…). Tylko czy jesteś. (s. 189)

Ojciec i syn. Relacja trudna, czułości, ale i irytacji, wyrozumiałości, ale i zawiedzionych nadziei. Próba zrozumienia drugiego i dotarcia tym samym do siebie samego – a może odwrotnie? Czy można przejrzeć czyjeś myśli, odgadnąć uczucia i zrozumieć, jeśli człowiek nie zawsze jest pewien własnych motywów? Wiesław Myśliwski w swojej książce „Nagi sad” daje wyraz przekonaniu, że nie. Być może dlatego nie przedstawia czytelnikom całej historii życia obu mężczyzn, fakty znajdują się na drugim planie, ustępując miejsca emocjo i refleksjom, którymi wypełnione są wspomnienia syna. Sam będąc już starym człowiekiem, wciąż żyje w rodzinnej wsi, gdzie poza epizodem nauki w mieście, spędził całe swoje życie. Wspomina młodość i różne wydarzenia, także te znane tylko z opowieści, a wszystkie je niczym klamra spina postać ojca. Wydawać by się mogło, że prawdziwa jest myśl, która nagle rodzi się w umyśle syna:

Byłem tylko taki, jakim mnie zmyślił, bo jedynym moim istnieniem, do którego się przyznaję, było to zmyślenie jego, temu zmyśleniu zawdzięczam siebie, ale i taki już na całe życie pozostałem. Ani on mnie innego nigdy nie dostrzegał, ani ja tego zmyślenia nie opuszczałem na krok, nawet mi się nigdzie siebie szukać nie chciało poza tym. (s. 48)

Ojciec realizuje swoje ambicje poprzez syna, syn wyraża się poprzez pragnienia ojca, bo dawno temu już zapomniał, czy miał swoje własne. Być może nigdy, poza tą jedną historią ze strzelaniem z bata. Próbując zrozumieć najbliższego mu mężczyznę i wielką tajemnicę swojego życia, jaką była codzienność z nim właśnie, syn dokonuje pewnego rodzaju rozliczenia z przeszłością, z której nie musi nic wynikać, nie o wnioski tu bowiem chodzi. To jak błądzenie między drzewami w jesiennym sadzie, gdzie tylko jedno drzewo mogłoby stanowić kryjówkę. Nie o znalezienie jednak chodzi, a o szukanie i związaną z nim nadzieję i obietnice składane sobie samemu.

Piękna to książka, melancholijna, chwilami poetycka, przypominająca tytułowy sad w jesiennej porze. Myśliwski przedstawia wspomnienia w formie obrazów, luźno ze sobą powiązanych chronologicznie. Retrospekcje mieszają się z refleksjami snutymi przez starego syna, patrzącego na rzeczywistość i swoją starość z melancholią równą tej, z jaką wraca do przeszłości. Dużo tu zapadających w pamięć obrazów, jak choćby wyprawa przez dziewięć mostów, która miała przywrócić synowi-niemowlęciu zdrowie (na podstawie tego fragmentu powstał nawet film „Przez dziewięć mostów” w reżyserii Ryszarda Bera z 1972 roku), zachowanie ojca podczas powodzi, powrót z nauki w mieście, a wreszcie szukanie się w sadzie, gdzie nikt schować by się właściwie nie zdołał.

To pierwsza przeze mnie przeczytana książka Myśliwskiego, jego debiut literacki, niezwykle w moim odczuciu udany. Przypadł mi do gustu jego język i styl, malowniczy i delikatny, chwilami wręcz ocierający się o oniryzm. Postać ojca z „Nagiego sadu” przywiodła mi na myśl ojca ze „Sklepów cynamonowych”, bo choć różni, tworzą wokół siebie podobną aurę, która równie dobrze może być dziełem uważnych synowskich oczu i myśli. W tle snutej opowieści zmieniają się pory roku, pogoda dyktuje rytm życia mieszkańców wsi, a wszystkie one opisane są wyraziście, uważnie dobranymi słowami. Choć dialogi są w książce obecne i wyrażone w adekwatny do sytuacji i rozmówców sposób, w „Nagim sadzie” dominuje cisza. Nie ta, po której następuje burza, lecz cisza jesienna, towarzysząca zapadaniu w sen zimowy, słyszalna na opustoszałych polach i w sennym sadzie. Cisza ta i wspomnienia działają jak czary, a ja dałam się zupełnie oczarować. Na pewno nie będzie to ostatnia książka Myśliwskiego, po jaką sięgnę i mam wielką nadzieję, że pozostałe zrobią na mnie równie duże wrażenie.

Tytuł: Nagi Sad
Autor: Wiesław Myśliwski
Wydawnictwo: Znak, 2011
Ilość stron: 208
Moja ocena: 5+/6

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Znak, za co serdecznie dziękuję.

Wyspa jak echo

09/03/2011 1 komentarz

Kilka lat temu na zajęciach ze wstępu do literaturoznawstwa pan profesor, wtedy się chyba habilitujący, powiedział nam, że świadome czytanie jest jak patrzenie przez okno. Cała zabawa polega jednak na tym, żeby nie skupiać się na widoku za oknem, bo tam niewiele nowego znajdziemy, ale na tym, jak to okno jest skonstruowane. Innymi słowy, treść książek jest powtarzalna – miłość, zdrada, dojrzewanie, poszukiwanie siebie, wojna itd. Liczy się to, w jaki sposób autor przedstawia swoją historię, jakiej używa formy i literackich zabiegów. Nie jest to odkrycie Ameryki, dla mnie jednak pozostaje uwagą istotną, ponieważ zupełnie inaczej odbieram czytanie dające przyjemność. Oczywiście, po skończonej lekturze rozmyślam nad sposobami, dzięki którym pisarz osiągnął zamierzony (bądź nie) efekt, zastanawiam się, co o nich myślę, podziwiam bądź kręcę nosem. Jednak w trakcie czytania uwielbiam zapomnieć o fakcie, że czytam i przenieść się do opisywanej historii. Zauważanie rozwiązań stylistycznych podczas lektury drażni mnie i rozprasza, mam wrażenie, że skoro tak rzucają się w oczy, to są zbyt grubymi nićmi szyte. Nie zmienia to faktu, że mogę bardzo daną książkę doceniać, ale coś mnie w niej uwiera, irytuje i nie pozwala cieszyć się czytaniem. I właśnie taką książką, co do której odczucia mam mocno mieszane, jest bardzo dobry skądinąd „Bornholm, Bornholm” Huberta Klimko-Dobrzanieckiego.

Powieść napisana jest bardzo sprawnie, ma udaną konstrukcję i interesujący zamysł: równolegle poznajemy dwóch męskich bohaterów, których opowieści mają zróżnicowaną treść, ale podobny wydźwięk. Horst Bartlik, niemiecki nauczyciel biologii, zdaje sobie sprawę, że jego stosunki z żoną to nie chwilowy kryzys, ale rozkład małżeństwa. Wzrasta wzajemna niechęć ocierająca się chwilami o nienawiść, parę zdają się łączyć już tylko dzieci. Horst coraz mniej czuje się mężczyzną, co sprowadza się w jego przypadku głównie do braku współżycia seksualnego, jego samotność, wyobcowanie i brak zrozumienia zaczynają osaczać go i zabierać mu chęć do życia. W tym czasie wybucha druga wojna światowa i nad nastawionym wybitnie przeciw niej Bartlikiem unosi się widmo powołania. Co mogłoby spotkać go na froncie? A gdyby zamiast do okopów trafił na zieloną duńską wyspę i zajął się spisywaniem gatunków roślin? Czy miałby gdzie wrócić? Czy chciałby?

Drugim bohaterem oraz pierwszoosobowym narratorem jest mężczyzna siedzący przy łóżku matki pogrążonej w śpiączce. Syn nie wie, czy kobieta go słyszy, ma jednak taką nadzieję i przychodzi do niej regularnie, aby opowiedzieć jej historię swojego życia, wylać żale i frustracje narosłe od czasów dzieciństwa, które mijało mu pod znakiem jej zaborczej miłości. Ze wspomnień wyłania się obraz skomplikowanej relacji, balansującej między miłością a nienawiścią, która położyła się cieniem na życiu mężczyzny. To kolejna historia o samotności, o braku bratniej duszy i szczęścia. Bornholm to wyspa zimna mimo swojej przyrody robiącej wrażenie nie tylko na przyjezdnych, ale i samych mieszkańcach. Jak stwierdza drugi z bohaterów, każdy, kogo losy choć na pewien czas zwiążą się z Bornholmem zostaje tam częścią siebie na zawsze lub też to wyspa goni go niczym echo. Obu mężczyzn łączą ich frustracje, samotność, a przede wszystkim skomplikowane relacje z kobietami, pełne uczuć skrajnych i nie dające szczęścia. Jak informuje czytelnika już nota na okładce, łączy ich także coś jeszcze, ale tu akurat nie trzeba wiele wyobraźni, by domyślić się tego natychmiast, nawet bez przeczytania pierwszych słów książki. Przewidywalność ta jednak nie jest problemem, ponieważ autor nie opierał treści swojej książki na tej zagadce, nie chodzi tu też o zbieranie puzzli i składanie ich w jedną całość. „Bornholm, Bornholm” to naprawdę dobry kawałek literatury.

A jednak nie jestem w stanie bez zastrzeżeń cieszyć się z tej książki. Nie mogąc odmówić lekturze wielu plusów, nie zrobiła ona na mnie większego wrażenia. Lubię czytać o melancholii i samotności, lubię wynurzenia bohaterów i przeplatające się ze sobą historie, tu jednak to wszystko jest dobre, jednak nie bardzo dobre, tak jakby zabrakło tej iskry, dzięki której „Bornholm, Bornholm” mógł stać się powieścią świetną i zapisać się w pewnym kanonie polskiej literatury. Drażniły mnie zbyt widoczne chwilami zabiegi, którymi autor chciał wywołać w swoim czytelniku określone uczucia. Osobiście też nie cierpię nadmiernej fizjologiczności, o której w dodatku pisze się niemal z czułością – to już mało wyważony argument, ale te fragmenty skutecznie pozbawiały mnie co jakiś czas radości z czytania.

Niemniej jednak Klimko-Dobrzaniecki napisał książkę dobrą, przemyślaną i taką, od której ciężko się oderwać, a po skończeniu wraca się do niej myślami. Mnie zdecydowanie „Bornholm, Bornholm” umilił kilka przejazdów autobusem i podwójnie nie mogłam doczekać się końca pracy, aby wrócić do lektury. Polecam więc, choć bez specjalnego entuzjazmu.

Tytuł: Bornholm, Bornholm
Autor: Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Wydawnictwo: Znak, 2011
Ilość stron: 248
Moja ocena: 4/6

Dziękuję Wydawnictwu Znak za udostępnienie mi książki do recenzji.

Ekologia was wyzwoli

Podoba mi się większość okładek z serii Proza wydawnictwa Znak, jednak „Rok Potopu” mnie okładką całkowicie zauroczył. Pasuje do treści, jest urocza i delikatnie przewrotna. No i ma motyle. Kiedy dowiedziałam się o tej zapowiedzi, powinno mnie teoretycznie zelektryzować nazwisko Atwood, tak się jednak nie stało. Do tej pory czytałam tylko jedną książkę tej autorki i choć mi się podobała, to nie pozostawiła po sobie zachwytu. Po lekturze „Roku Potopu” myślę jednak znacznie cieplej o Margaret Atwood i chciałabym przeczytać jej najbardziej znane powieści, uważane za te najważniejsze. Tymczasem jednak będę musiała zrobić sobie przerwę od pisarstwa Atwood, bo „Rok Potopu” to książka przysparzająca mocnych wrażeń, nad którymi nie sposób przejść ze wzruszeniem ramion.

W swojej powieści Atwood kreuje świat bliżej nieokreślonej przyszłości, w której przemysł zdominował świat, korporacje rządzą ludźmi, wytworzyły się nowe kasty społeczne, a przejście z jednej do drugiej wydaje się wręcz niemożliwe. Wiele znanych nam z dzisiejszych czasów gatunków zwierząt należy już do wymarłych okazów, ludzie komponują natomiast nowe rasy, całkowicie nie stosując się do jakichkolwiek ograniczeń. Jednym z przykładów są choćby jagniory, połączenie owiec z lwami. Miejsce zwierząt powoli zajmują ludzie z niższych warstw społeczeństwa – na ulicach powszechne są napaści, w których ofiara traci nerki lub inne cenne organy, a reszta jej cielesnej powłoki ląduje w ropośmieciach lub jako nadzienie do SekretBurgerów.

W takiej rzeczywistości dorastają dwie bohaterki „Roku Potopu” – Toby i Ren. Wywodzą się z innych środowisk, los prowadzi je obie do sekty Bożych Ogrodników, gdzie ludzie starają się żyć jak najbliżej wyniszczonej przyrody, w zgodzie z innymi ludźmi (choć bez zbytniego spoufalania się, każdy, kto nie jest z tobą jest prawdopodobnie przeciwko…). Ogrodnicy poza miłością do świata przyrody uczą technik przetrwania w betonowej dżungli i oczekują bezwodnego Potopu, który ma przetoczyć się nad światem i zniszczyć rodzaj ludzki. Członkowie bractwa mają nadzieję, że żyjąc zgodnie ze swoimi zasadami będą w stanie uniknąć zagłady. Mijają lata i pewnego dnia na świecie pojawia się dziwna zaraza, na którą nikt nie potrafi znaleźć lekarstwa… Jakiś czas później Ren i Toby, każda w miejscu swojego zamieszkania, dochodzą do wniosku, że oto chyba zostały ostatnimi ludźmi na świecie. Gorączkowo starają się przetrwać i znaleźć innych przedstawicieli swojego rodzaju, wspominając przeszłość i wybory, które zaprowadziły je do obecnego miejsca.

Atwood stworzyła wielowątkową, symboliczną opowieść. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście antyutopijna wizja świata jako genetycznie zmodyfikowanego, korporacyjnego tworu, przedstawiona w sposób nie pozbawiony czarnego humoru i wielorakich gier słownych. Przeciwstawieniem są Boży Ogrodnicy, za pomocą których autorka przedstawia dość radykalną alternatywę dla bezmyślnego wykańczania wszelkich przejawów natury i, wydawałoby się, człowieczeństwa. Ren i Toby to mocno różniące się od siebie narratorki, ich doświadczenia są inne, różnią się także ich drogi obrane tuż przed Potopem. Zabieg podzielenia narracji tym samym pozwala na pokazanie świata z różnych perspektyw, czytelnikowi zostają przybliżone najróżniejsze aspekty „świata złowszechnego”. Tym samym książkę czyta się szybko, wciąga i daje do myślenia. Mimo to jednak sama fabuła nie jest specjalnie zachwycająca – jak na dłoni widać, że chodzi głównie o pokazanie apokaliptycznej rzeczywistości, nie zaś o losy samych bohaterek, które choć interesujące, nie porywają.

Nie zgodzę się z recenzentem „The New Yorkera”, według którego Atwood przewyższyła talentem Orwella. „Rok Potopu” to bardzo dobra powieść o antyutopii i choć w moim prywatnym rankingu nie przebije „Roku 1984” (w kwestii przedstawienia mrocznej przyszłości naszego świata nic chyba nie jest w stanie przebić tej książki), na pewno nie zapomnę o niej tuż po odłożeniu.

Tytuł: Rok Potopu
Tytuł oryginału: The Year of the Flood
Autor: Margaret Atwood
Tłumaczenie: Marcin Michalski
Wydawnictwo: Znak, 2010
Ilość stron: 392
Moja ocena: 4+/6

Dziękuję wydawnictwu Znak za udostępnienie mi książki do recenzji.

O pomaganiu najbiedniejszym

Siostra Małgorzata Chmielewska, przełożona Wspólnoty „Chleb Życia”, to postać dość kontrowersyjna, ale przede wszystkim bardzo interesująca. Niewiele o niej wiedziałam przed ukazaniem się reportażu „Generał w habicie” autorstwa Stanisława Zasady. Pobieżnie zapoznałam się z jej życiorysem, kiedy zaproponowano mi tę książkę do przeczytania i napisania o niej kilku słów, uznałam wtedy, że zdecydowanie mam ochotę poznać siostrę, a przede wszystkim jej działalność bliżej. Wspólnota „Chleb życia” jest bowiem o tyle wyjątkowa, że nie tylko zajmuje się biedakami i bezdomnymi, ale żyje z nimi pod jednym dachem, dzieląc ich codzienny los. Przesłanie głoszone przez członków Wspólnoty zakłada, że nie wystarczy bezdomnemu dać talerza zupy, nowego ubrania i dachu nad głową, trzeba odnaleźć w tym człowieka Boga, pokochać go, co nierzadko przysparza trudności i być z nim w lepszych i gorszych chwilach. Czytając wypowiedzi i historie zarówno pracowników domów wspólnotowych, jak i ich mieszkańców, odnosi się wrażenie, że udało im się to niezwykle trudne zadanie.

Reportaż przybliża czytelnikowi historię Małgorzaty Chmielewskiej, wywodzącej się z inteligenckiej rodziny dziewczyny, która przez wiele lat poszukiwała swojego miejsca w życiu, starając się połączyć rozwój duchowy z pomocą potrzebującym. Próbowała swoich sił w zakonach, gdzie czuła, że wciąż robi za mało i niespecjalnie tam pasowała: ostry charakter, nierzadko brutalne słowa, papierosy palone jeden za drugim. Kiedy w końcu odnalazła Wspólnotę, która w tamtym okresie nie istniała jeszcze w Polsce, poczuła, że o to właśnie jej chodziło. Grupa (to słowo wydaje się bardziej adekwatne niż ‘organizacja’) „Chleb Życia” powstawała we Francji, z inicjatywy osób świeckich (choć po głębokim nawróceniu), które chciały żyć we wspólnocie zbliżonej do tej pierwszych chrześcijan, pomagając tym najbardziej potrzebującym i najsłabszym. Zasada przedstawia zwięźle początki Wspólnoty, opierając się jednak głównie na mieszkańcach i pracownikach polskich domów „Chleba życia”, ich decyzji o poświęceniu się pomocy ubogim, rozmowom o codziennym życiu i wspominaniu kamieni milowych w funkcjonowaniu polskiej odnogi Wspólnoty.

Jak nie trudno się domyślić, historie o poświęceniu i głębokiej potrzebie miłości i pomocy wzruszają i dają do myślenia. Autorowi udaje się uniknąć wyciskania ze swoich czytelników łez na siłę, niebezpiecznie jednak zbliża się do tej granicy, zwłaszcza w początkowej części reportażu. Powoduje to maniera pisania, w której myśl Zasada co i rusz przenosi do następnej linijki konkluzję lub robiącą wrażenie informację, podkreślając je dodatkowo. W pierwszych kilku rozdziałach nie sprawia to negatywnego wrażenia, później zaczyna irytować aż wreszcie czytelnik może się do tego sposobu opisu przyzwyczaić i nie zwracać na niego uwagi (autor też się opamiętuje). Bo choć forma jest ważna, nie może ona przyćmić samej treści.

Nie sposób bowiem zbagatelizować ogromu pracy, silnej woli i miłości (tak!), jaki w swoje działania wkładają ludzie prowadzący domy „Chleba Życia”. Codzienność przypomina nieustającą walkę: z przeciwnościami losu i ludzkimi słabościami. Właściwie ciężko ich działania nazwać pracą, to raczej sposób na życie, wymagający całkowitego niemal poświęcenia i rezygnacji z dotychczasowego życia, nie tylko jeśli o jego standard chodzi. Ta postawa wzbudziła we mnie wzruszenie i podziw, uświadamiając mi, że sama nie potrafiłabym raczej dobrowolnie wyzbyć się dóbr materialnych i poświęcić dla osób, które tak łatwo poddają się własnym słabością, często odwdzięczając się złem i zachowując postawę wybitnie roszczeniową. Podziwiam hart ducha siostry Małgorzaty i jej towarzyszy. A przy tym, wrażenie robią wyznania Siostry dotyczące jej wiary – dużo w nich zdrowego rozsądku i dystansu do siebie. Głęboka wiara nie przeszkadza Chmielewskiej krytykować moralnej zgnilizny, błędów w Kościele, ludzkiej hipokryzji. Nie przejmuje się krytyką pod adresem własnej osoby, na przykład w związku z jej adoptowanymi (jest prawną opiekunką) dziećmi. Szanuje inne wyznania, w domach Wspólnoty nikt nikogo nie próbuje nawracać, choć modlitwy i nabożeństwa odbywają się tam niemal codziennie – udział biorą tylko chętni. Siostra Chmielewska robi swoje i sądząc z wypowiedzi jej podopiecznych oraz przytaczanych przez Zasadę faktów – naprawdę dobrze jej idzie.

Lektura „Generała w habicie” wpłynęła na mnie inspirująco, dała do myślenia i ogromnie wzruszyła. Jeśli ktoś byłby zainteresowany taką lekturą, to polecam ją zwłaszcza na okres przedświąteczny, sprzyjający refleksji nad miłością do bliźniego i pomaganiem innym ludziom, a także własnej hierarchii wartości. Interesująca może być także lektura bloga Małgorzaty Chmielewskiej, który daje obraz jej działalności i światopoglądu, zdrowego i pełnego humoru.

Tytuł: Generał w habicie
Autor: Stanisław Zasada
Wydawnictwo: Znak, 2010
Ilość stron: 224
Moja ocena: 4/6

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Znak, za co serdecznie dziękuję.

Po drugiej stronie torów

„Lecą wieloryby” to pierwsza książka Aleksandra Kościówa, jaką miałam okazję przeczytać i mam nadzieję, że z czasem przeczytam też dwie poprzednie, bo lektura pokazała mi autora jako pisarza panującego nad słowami, ich melodią i obrazami, które wywołują. Nie zdziwiła mnie informacja, że Kościów jest kompozytorem i wykładowcą w warszawskiej Akademii Muzycznej. Nie tylko muzyczność samego języka wpłynęła na to skojarzenie. Treść książki jest bowiem bardzo filmowa i czytając wręcz słyszałam w tle muzykę, nie trudno wyobrazić sobie cały soundtrack ilustrujący książkę. I to podobało mi się w „Lecą wieloryby” chyba najbardziej.

Fabuła książki nie należy może do najoryginalniejszych, zwłaszcza dla wielbiciela gatunku fantasy. Pełno jest książek (i nie tylko książek, komiksów na ten temat powstało pewnie jeszcze więcej), gdzie główny bohater (lub bohaterka) z tego czy z innego powodu trafia do innego świata, równoległego lub absolutnie oderwanego od znanej nam rzeczywistości, skąd następnie próbuje się wydostać, a za cel przyświeca mu misja do wykonania, tęsknota za ukochaną osobą lub zwyczajnie za domem. Nierzadko po drodze udaje mu się namieszać w lokalnej społeczności, zazwyczaj zbiera się także wokół niego grupka przyjaciół lub chociaż jeden przedstawiciel płci przeciwnej, aby dodać rumieńców całej akcji. Daleko nie szukając na podobnych schemacie oparte było choćby „Nigdziebądź” Gaimana. Kościów sprawnie wykorzystał ten motyw, wplatając go w historię Jona i Mai, którzy poznali się jako dzieci i od zawsze byli razem. W trakcie trwania głównej fabuły książki mają po dwadzieścia kilka lat i studiują w różnych miastach, co według ich założeń ma pogimnastykować „mięśnie uczucia”. I rzeczywiście, Jon opiera się różnym pokusom, niewiele zresztą jest w stanie zagrozić jego związkowi, który traktuje jako pewnik i wartość absolutnie stałą w swoim życiu. Natrafia jednak na dziewczynę zdeterminowaną, by dopisać Jona do swojej listy podbojów i choć ciężko uznać, że jej się to do końca udało, to jednak chwilę później Jon gnany poczuciem winy jedzie pociągiem do miasta ukochanej, aby wyjaśnić sprawę. Z paczką bez i bukietem kwiatów pędzi błagać o wybaczenie, pakując się pod koła samochodu. Po odzyskaniu świadomości ze zdziwieniem stwierdza, że oto znalazł się w Peronii, dziwnym świecie, gdzie jak okiem sięgnąć wszędzie znajdują się tory, a głównym zajęciem ludzi jest łapanie „poszynów”, samotnych pociągów pędzących nie wiadomo skąd i dokąd. Zanim Jon na dobre przyzwyczai się do nowych realiów, został wplątany w ciąg tajemniczych wydarzeń, które nie tylko przypomniały mu o tym, gdzie powinien zmierzać i co, czy raczej kto, jest jego celem na końcu drogi, a przy okazji wprowadził sporo zamieszania nie tylko na Peronii, ale i innych zakątkach tajemniczego świata. Zakończenie, choć pewne aspekty są przewidywalne i oczywiste, zdawałoby się, od początku niezwykłej przygody Jona, ma jednak zaskakujący potencjał i rozwiązanie nie tyle słodko-gorzkie, jak czytałam w kilku recenzjach, ale przerażające moim zdaniem. Jeśli wierzyć słowom Jona, rozpościerająca się przed bohaterem pustka wypełniona tęsknotą i wiecznym zawieszeniem wydaje mi się być niczym lepki marazm, zabierająca oddech wata, w której egzystencja szybko doprowadziłaby mnie do utraty zmysłów.

Jeśli oczywiście wierzyć słowom Jona. Mój największy problem podczas czytania polegał bowiem na tym, że nie potrafiłam uwierzyć bohaterom w to, co mówili o swoich uczuciach, najgorzej przychodziło mi to z… miłością między Jonem a Mają. Rozumiem, że byli ze sobą już bardzo długo, że uczucie między nimi przerodziło się w stałą, coś pewnego i niewzruszonego, nie potrafię jednak uwierzyć w miłość między dwojgiem dwudziestolatków niemal całkiem wyzbytą z jakiejkolwiek spontaniczności, czy zwyczajnie okazywania sobie uczuć. Owszem, Jon może po prostu nie dzielić się z czytelnikiem swoimi emocjami na tyle, by rozprawiać o swoim długoletnim związku, jednak o Mai nie dowiadujemy się właściwie niczego, poza tym, że uwielbiała bezy. Człowiek, który kocha i który tę miłość traktuje jako swój talizman i drogowskaz, mówiłby cokolwiek o tej osobie, tak mi się wydaje, wspominał ja konkretniej… Jako że mowa o uczuciach, taką chemię między bohaterami też można czuć bądź nie i ja jej dostrzegałam między Jonem a Mają, choć zazwyczaj jestem wrażliwa na takie wątki. Więcej w tym było przyzwyczajenia, niewzruszonej pewności i później poczucia winy, niż głębokiego uczucia (oczywiście w moim sposobie pojmowania go), co potem potwierdziły kolejne wydarzenia, zmierzając do finału.

Kościów pisze bardzo obrazowym językiem, radzi sobie zarówno z akcją jak i refleksjami i opisem uczuć bohaterów (stąd podejrzewam, że moje domysły dotyczące związku Jona i Mai nie są całkowicie przypadkowe i bezsensowne). Peronia i cały świat „po tamtej stronie” to miejsca pełne wyobraźni, gdzie autor symbolicznie odbija w krzywym różne kwestie dotyczące naszej rzeczywistości. Mnie jednak bardziej przypadły do gustu fragmenty dziejące się w naszym świecie, gdzie autor naprawdę wspaniale opisywał emocje bohaterów, używając subtelnych i niezwykle celnych metafor. Część „fantastyczna” była jak najbardziej udana, choć nie zaskakiwała oryginalnością. Niemniej jednak „Lecą wieloryby” czytało się bardzo przyjemnie i niektóre obrazy zawarte w powieści wciąż towarzyszą mi po skończeniu lektury.

Tytuł: Lecą wieloryby
Autor: Aleksander Kościów
Wydawnictwo: Znak, 2010
Ilość stron: 264
Moja ocena: 4+/6

Książkę otrzymałam do recenzji dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak, za co bardzo dziękuję!

Gdy mieszkanie staje się więzieniem

Recenzując „Anima Vilis” wspomniałam, że za horrorami, mówiąc ogólnie, nie przepadam. Po wspomnianej przed chwilą książce uznałam, że horrorów wystarczy mi na dłuższy czas, choć „Anima Vilis” według mojej prywatnej nomenklatury nie była do końca horrorem, bliżej było jej do groteski… Nie mniej jednak na lekturę „Instytutu” zdecydowałam się z dwóch powodów: po pierwsze chciałam zobaczyć, czy książka uznana za horror w ogóle może mnie przestraszyć. Czytając powieść Dąbrowskiego ani razu nie przebiegł po moich plecach dreszcz, najwyżej obrzydzenia, ale nie strachu, czy choć niepokoju. Takie były też moje dawne wspomnienia z lektur horrorów, których tytuły dawno wyrzuciłam z pamięci (a i nie było ich specjalnie wiele). Dużo bardziej potrafiły przestraszyć mnie kryminały lub książki określane jako obyczajowe, bo jednak ludzka psychika i to, do czego człowiek jest zdolny wydaje mi się straszniejsze (i dużo bardziej fascynujące) niż morderca biegający po lesie z tasakiem czy inną piłą i mordujący po kolei nie grzeszących bystrością ludzi. „Instytut” był ostatnią szansą dawaną gatunkowi horroru stricte. Zainteresowała mnie także postać samego autora. Nie czytałam wprawdzie, lub też nie kojarzę, felietonów Żulczyka, kiedyś trafiłam na jego bloga i z tego co pamiętam, spodobał mi się jego bezpośredni styl. Autor jest tylko trzy lata starszy ode mnie, co już wprawdzie przestało być jakimś fenomenem (przyzwyczaiłam się do takiego myślenia, a teraz dochodzę do wniosku, że ten czas minął – 27-letni pisarz nie jest już wydarzeniem…), ale i tak nastroiło mnie to pozytywnie do lektury. Przeczytałam więc i w telegraficznym skrócie mogę stwierdzić, że zdecydowanie nie żałuję.

Bohaterką jest Agnieszka, kobieta po trzydziestce z niepoukładanym życiem, rozwodem na karku i mieszkającą w Warszawie 11-letnią córką, którą pragnie odzyskać wbrew rodzinie męża. Agnieszka dostaje w spadku po babci mieszkanie w Krakowie. Na domofonie widnieje tajemnicza nazwa „Instytut”, której jednak nowa właścicielka postanawia nie usuwać. Nowe lokum szybko staje się sławne pod tym mianem, a Agnieszka zamieszkuje w Instytucie z prawdziwą zbieraniną ludzi o odmiennym spojrzeniu na świat, którzy w innych okolicznościach raczej nie znaleźliby się w jednym pokoju bez wszczęcia kłótni. Nie radząc sobie z własną niedojrzałością, kobieta ucieka w imprezy i używki, co dodatkowo ułatwia jej praca. Agnieszka pracuje bowiem w barze, z którego po szalonych pijatykach wraca ze współlokatorami do mieszkania. Po jednej z takich nocy, towarzystwo zapada w głęboki sen, po przebudzeniu natomiast od razu stwierdzają, że coś dziwnego dzieje się z ich mieszkaniem. A dokładniej: Instytut stał się ich więzieniem, z którego nie mogą uciec i do którego nie są w stanie nikogo przywołać. Tajemniczy Oni mają ich w swojej mocy, a ich pobudki oraz cel pozostają tajemnicą.

Nie sposób zdradzić więcej, żeby nie popsuć przyjemności czytania i nie wyjawić niechcący istotnego dla fabuły wątku. Akcja jest spójna, przemyślana, a przede wszystkim pełna niepokoju, klaustrofobicznej atmosfery i paniki, którą Żulczyk świetnie oddał przy minimalnym udziale flaków i posoki. Czytając „Instytut” raz po raz po moich plecach przebiegał dreszcz i nerwowo przerzucałam strony, by dowiedzieć się, jak to wszystko się skończy. Zakończenie przynosi czytelniczą satysfakcję i jest jednak dość zaskakujące (choć brałam taką możliwość pod uwagę). Żulczyk pisze barwnym, soczystym językiem, w którym przekleństwa są na swoim miejscu, a opisy mające mrozić krew w żyłach dalekie są od pretensjonalności i widocznej chęci grania na emocjach. Tym samym naprawdę niepokoją, a nie wywołują niechciane skojarzenie z groteską.

Horror to nadal nie mój gatunek i dużo czasu będzie musiało upłynąć, zanim wezmę się za kolejny. Lektura „Instytutu” była jednak świetną rozrywką w ostatnie deszczowe poranki i popołudnia (gdybym nie jechała autobusem pełnym ludzi, naprawdę mogłabym się mocno bać). Jeśli myślicie o lekturze horroru, czas spędzony w „Instytucie” zdecydowanie nie będzie stratą czasu. Dla wielbicieli gatunku – pozycja obowiązkowa!

Tytuł: Instytut
Autor: Jakub Żulczyk
Wydawnictwo: Znak, 2010
Ilość stron: 251
Moja ocena: 4+/6

Książkę otrzymałam dzięki życzliwości wydawnictwa Znak, za co jeszcze raz serdecznie dziękuję.

O Bożym Narodzeniu w sierpniu

Richard Paul Evans, amerykański autor bestsellerów, napisał krótką opowieść o Bożym Narodzeniu i emocjach, które powinny temu świętu towarzyszyć. „Stokrotki w śniegu” to już kolejna z jego powieści, traktująca o tym właśnie okresie. Z reguły nieufnie podchodzę do takich publikacji, przeczuwając, że autor na siłę będzie próbował mnie wzruszyć, co drugie zdanie wtrącając jakąś życiową mądrość, w sam raz do zapisania w pamiętniku dojrzewającej panienki. Nie przeczę, że książki tego rodzaju są sympatyczne i nierzadko pełne ciepła, wolę jednak dostarczać sobie pozytywnych wzruszeń inną lekturą. Ponieważ jednak książka sama wpadła mi w ręce, z chęcią do niej zajrzałam i muszę przyznać, że dość pozytywnie mnie zaskoczyła.

Przede wszystkim autor jest z czytelnikiem szczery i już we wstępie stwierdza, jakiej książki może oczekiwać. Evans, natchniony przez pracę domową z dawnych, szkolnych lat, pragnął napisać książkę o sytuacji, w której żywy człowiek miałby szansę przekonać się, co powiedzieliby o nim otaczający go ludzie, gdyby byli przekonani o jego śmierci. Dodatkowo autor jest wielbicielem „Opowieści wigilijnej” Dickensa i marzyło mu się napisanie nowej powieści osadzonej w tej tradycji, choć dziejącej się w nowoczesnych czasach. Historii o przebaczeniu i odkupieniu w scenerii padającego śniegu i zawieszonych tu i ówdzie bożonarodzeniowych lampek. Zwierzając się z tych pragnień, autor jasno określił swojemu czytelnikowi, jakiego rodzaju powieści ma się on spodziewać po „Stokrotkach w śniegu”. I te oczekiwania spełnia co do joty.

James Kier jest bardzo bogatym przedsiębiorcą zajmującym się handlem nieruchomościami. Swoje interesy prowadzi z zimną bezwzględnością, nie zważając na los ludzi, których bez mrugnięcia okiem wykorzystuje w swoich, nie zawsze do końca uczciwych, przetargach. Jak można się spodziewać, sukcesy zawodowe nie idą w parze ze szczęściem osobistym. Kier spotyka się z młodą i zachwyconą nim Traci, ale jest to powierzchowny związek, niepokojąco często dotyczący zarobków Kiera. James jest w trakcie rozwodu z żoną, śmiertelnie chorą Sarą, którą porzucił pomimo wiadomości o jej stanie zdrowotnym. Od dawna nie rozmawiał z własnym synem. W wyniku nieporozumienia i dziwnego splotu wydarzeń, pewnego dnia gazety informują o śmierci Jamesa Kiera. Wiadomość ta wywołuje lawinę komentarzy, z których Kier dowiaduje się, jak źle wygląda w oczach ludzi. Postanawia rozpocząć prawdziwą krucjatę, żeby zmienić ten stan rzeczy. Po drodze odkrywa najważniejsze dla siebie wartości, poznaje siłę przebaczenia, a wreszcie odkrywa, jak bardzo był samotny i spragniony dawania i doznawania miłości.

Oczywiście, jestem przekonana, że każdy czytelnik od początku zdaje sobie sprawę, jak powieść się zakończy. Nie chodzi tu jednak o element zaskoczenia. To historia z gatunku tych grzejących serce, bez kompleksów i zadęcia opowiadająca bardzo amerykańską przypowieść o bogaczu, który musiał sobie przypomnieć, że same pieniądze szczęścia nie dają i wszystkich problemów nie rozwiążą. Autor nie sili się na wtrącanie aforyzmów, jego bohaterowie dają się lubić mimo kategorycznego podziału na dobrych i złych, a całość czyta się błyskawicznie. Niewątpliwie mamy do czynienia z wyciskaczem łez, ale jak wspomniałam, od początku czytelnik wie, na co się porywa. I jeśli lubi tego rodzaju historie, to myślę, że „Stokrotki w śniegu” będą naprawdę sympatycznym prezentem pod choinkę. Ja sama naliczyłam w swoim otoczeniu trzy osoby, które książka zdecydowanie by ucieszyła, więc może i Wam nada się na prezent, choć myślenia o Bożym Narodzeniu w sierpniu jest dość abstrakcyjne…

Moja ocena: 3+/6 (głównie dlatego, że nie przepadam za tym rodzajem książek… Jednak myślę, że w swojej kategorii „Stokrotki” radzą sobie dobrze)

Richard Paul Evans, „Stokrotki w śniegu” (Znak, 2010)

Książkę otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Znak, za co serdecznie dziękuję.

„Penelopiada” Margaret Atwood

Kiedy miałam 10 lat, bardzo emocjonowałam się mitologią grecką. Czytałam mity, ze szczególnym naciskiem na Parandowskiego oraz oczywiście „Iliadę” i „Odyseję”. Czytając to ostatnie, nie mogłam nie polubić Penelopy, takiej dobrej i uczciwej. Podobała mi się jej postawa i było mi przykro, że Odyseusz, zamiast czym prędzej wracać do swej pełnej cnót małżonki, romansował po drodze z nimfami czy innymi boginkami i w ogóle zachowywał się tak, jakby do domu wcale mu się nie spieszyło! Nie mogłam tego zrozumieć, bo oczywistym wydawało mi się, że kochał Penelopę ponad życie – któż by jej nie kochał? Z czasem straciłam zainteresowanie tą mitologią na rzecz tych bardziej dla mnie egzotycznych, choć system oświaty co i rusz o greckich mitach mi przypominał (dzięki czemu niemalże zostały mi obrzydzone, na szczęście w porę przeszliśmy do omawiania czegoś innego). Po liceum nie sięgnęłam do nich ani razu, aż wreszcie ostatnio u przyjaciółki na półce zobaczyłam „Penelopiadę” Margaret Atwood. Oczywiście, musiałam ją przeczytać.

Jak wskazuje tytuł, jest to reinterpretacja mitu o Odyseuszu i Penelopie z punktu widzenia tej drugiej postaci. Penelopa pierwszy raz dostaje prawo głosu i snuje swoją historię, wiele lat po własnej śmierci. Od narodzin, aż po koniec znany nam z Odyseji, „wierna do obrzydliwości” małżonka przedstawia swojego małżonka, syna oraz całą sytuację, z jaką przyszło jej się zmagać spod innego kąta, z kobiecej perspektywy. Odys nie jest już wybrańcem bogów, chodzącą cnotą i wzorem. To przede wszystkim człowiek o niesamowitej charyzmie, której potrafił używać do owijania sobie wszystkich wokół palca i wmawiana im swoich kłamstw tak zręcznie, że byli gotowi wierzyć we wszystko, co chciał im wmówić. Autorka jednak nie koncentruje się wyłącznie na odbrązowieniu postaci mitycznego herosa, nie jest to jedynie feministyczny manifest, przewrócenie mitu do góry nogami. Na pierwszy plan wysuwają się bowiem służki Penelopy – dwanaście młodych i ślicznych dziewcząt, które po powrocie zostały powieszone przez Odyseusza pod zarzutem cudzołóstwa z niegodziwymi zalotnikami Penelopy. To one stanowią chór, który używając różnych stylów i form toczy własną opowieść. I chyba głównie o to w „Penelopiadzie” chodziło – aby dać głos niemym, najbardziej poszkodowanym, najsłabszym, nad którymi wzrusza się ramionami, bo przecież nie były nikim ważnym. Czy tak nie dzieje się zawsze podczas wojny? Czy dziewczyny zawiniły czymś „poza byciem zgwałconą”? Czy nawet jeśli pokochały, dopuściły się przewiny? Czy winę za to ponosi Odys, czy może jego żona? Nawet jeśli nie znajdziemy odpowiedzi na te pytania, warto się nad tym zastanowić, bo temat wydał mi się wciąż aktualny, tak smutnie prawdziwy. To samo tyczy się małżeństwa Penelopy, jej rozterek – czy mało jest żon wiecznie czekających na mężów (zresztą, zjawisko to może być i odwrotne)?

To moja pierwsza książka autorstwa Atwood, więc nie mam porównania. Książka przypadła mi do gustu, czyta się ją szybko i przyjemnie. Podobały mi się zwłaszcza wypowiedzi chóru, stylizowane w różny sposób. Szkoda, że autorka nie zagłębiła się w opowiadaną historię jeszcze bardziej. Odrobinę zgrzytały mi odwołania do współczesnego świata, choć są uzasadnione przez treść. Humor też nie porwał mnie zbytnio, ale ogólnie język powieści jest ładny. Polecam.

Moja ocena: 4/6
Margaret Atwood, „Penelopiada” (Znak, 2005)