Archiwum

Posts Tagged ‘wyd czarne’

Co z tym podróżowaniem? („Witajcie w raju” Jennie Dielemans)

O książce Jennie Dielemans traktującej o podróżowaniu i jego negatywnym wpływie na miejsca, do których napływają podróżnicy i turyści wszelkiej maści było głośno przeszło rok temu (a może jeszcze dawniej?), czytałam opinie pełne zachwytu nad przenikliwością i trafnością uwag autorki, jak i komentarze raczej negatywne, gdzie ich autorzy twierdzili, że Dielemans szerzy defetyzm, z którego niewiele na dobrą sprawę wynika. Sama natomiast przeczytałam gdzieś fragment książki i stwierdziłam, że koniecznie muszę przeczytać całość, jako że fragment napisany był świetnie, dyskusja na temat tekstu ciekawa, a podróżować uwielbiam. Tradycyjnie książka musiała swoje odstać na półce, kiedy ją już jednak skończyłam, stwierdziłam nie bez żalu, że o ile czytało mi się ją dobrze, to gwałtownych uczuć we mnie niestety nie wywołała i nie skłoniła do tak gruntownych przemyśleń, na jakie miałam nadzieję.

Przed zabraniem się za czytanie trzeba wziąć sobie do serca podtytuł książki. „Reportaże o przemyśle turystycznym” nie pozostawiają wątpliwości, że nie o podróżowaniu jako takim mimo wszystko będzie mowa. Czytelnik zajrzy więc za kulisy wakacji typu „all-inclusive”, przeczyta między innymi o seksturystyce w Tajlandii i zarabianiu na wojennych pamiątkach w Wietnamie, wreszcie pozna dane dotyczące podróżowania samolotami. Autorka przedstawia główne grzechy turystyki w oparciu o dialogi z pracownikami tegoż przemysłu pracującymi na wszystkich możliwych szczeblach, podaje też sporo liczb i trochę naukowych doniesień wykazujących wpływ turystyki na świat. Argumenty przedstawiane w rozmowach, często padające z ust przedstawicieli obu stron barykady, wydają się nie potrzebować komentarza, a czytelnik sam może wykonać swoisty turystyczny rachunek sumienia. I nie, w książce słowo turysta nie odnosi się jedynie do ludzi podróżujących za pośrednictwem biur podróży. Backpackerzy i wszyscy inni, którzy zdecydowali się wychylić nos poza granice kraju i coś zobaczyć zostają objęci tym mianem (z czym ja osobiście problemu nie mam, a już na pewno daleko mniejszy niż z dzieleniem na podróżników prawdziwych i tych nieprawdziwych w oparciu o sposób podróżowania. W moim odczuciu daleko bardziej liczy się wrażliwość i otwarcie na nowe i nieznane, nie to, gdzie ktoś wykupił bilet na samolot…). Autorka wierzy widocznie, że jej reportaże przemówią wystarczająco do wrażliwości i poczucia winy czytelnika. I w sumie tak jest…

…aczkolwiek brak odautorskiego komentarza, jakiegoś konkretnego podsumowania poszczególnych tematów i całości (jest o tym troszkę we wstępie, za mało moim zdaniem) jest moim zdaniem największym minusem książki. Owszem, problemy zostają przedstawione w sposób dość dogłębny, choć myślę, że każdy podróżujący człowiek z części musiał zdawać sobie sprawę już wcześniej. Samo przedstawienie to jednak za mało, by reportaż był w moim odczuciu wybitny. Nie chciałabym stawiać tu pytania „no i co dalej?” za każdym razem, kiedy autorka urywa swoją opowieść, by przejść do kolejnego wątku, bo w sumie nie o poradę z gatunku „jak żyć” tu chodzi. Owszem, mam swój rozum i swoje przemyślenia na te tematy, ale „Witajcie w raju” traci na tym braku podsumowania. Być może tematyka zawarta w książce jest za mało szokująca czy nowa, by zawiesić ją w próżni i czekać na reakcje. Tym bardziej, że gdyby szukać oceny sytuacji między stronami, wydaje się, że Dielemans najchętniej radziłaby wszystkim nie podróżować wcale. A przecież poza zagrożeniami turystyka, świadoma i koncentrująca się na potrzebach kraju, gdzie turysta jest gościem, nie sprowadza się jedynie do wyrządzania szkód?

Mimo mojego częściowego zawodu książka jest na pewno warta przeczytania, tym bardziej, jeśli czytelnik nie stawiał sobie wcześniej pytań tego rodzaju. Być może problemy zawarte w książce wystarczą do refleksji i dadzą czytelniczą satysfakcję. Mnie jej niestety zabrakło. I choć zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą turystyka, nie zamierzam rezygnować z podróżowania. Istotnym pytaniem jest według mnie to, JAK podróżować, ale to już temat na inny zbiór reportaży i przemyśleń…

Tytuł: Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym
Tytuł oryginału: Välkommen till Paradiset: reportage om turistindustrin
Autor: Jennie Dielemans
Tłumaczenie: Dominika Górecka
Wydawnictwo: Czarne, 2011
Ilość stron: 232
Moja ocena: 4/6

Rozmyślanie nad tequilą i trumną

Chodziliście kiedyś na punkowe koncerty? Ja tak i jeszcze zdarza mi się pójść na któryś z najważniejszych i moich ulubionych, ale ma to już miejsce bardzo rzadko. Zdarzały się koncerty lepsze i gorsze, wymuszone i takie, na których nietrudno było całkowicie zapomnieć się w muzyce i „bujaniu się” (choć to słowo nie jest tu, jak można się łatwo domyślić, zbyt adekwatne). Nie obcy jest mi więc klimat takich imprez, jak i pewna część samego środowiska, choć nigdy nie miałam dostępu (ani nigdy go nie chciałam i nie poszukiwałam) do części artystycznej tegoż światka. Nie znam żadnych wykonawców, moi znajomi nie zakładali punkowych zespołów, a moim największym zbliżeniem z artystami sceny punkowej i ska była podróż samochodem z zespołem Koniec Świata, który wziął mnie i ukochanego na stopa. Mimo tego braku bliższego związku z zespołami, zabierając się za czytanie „Tequili” Krzysztofa Vargi miałam solidne zaplecze, sentyment do tematu, a nawet bardzo ciepłe uczucia w stosunku do całego punkowego „klimatu” (w końcu mojego ukochanego poznałam na reaktywacji festiwalu w Jarocinie). Cieszyłam się na tę książkę, pamiętając zachwyty kolegów z czasów licealnych i choć nie miałam sprecyzowanych oczekiwań, to jednak spodziewałam się czegoś zapadającego w pamięć i dającego do myślenia. Książkę odłożyłam jednak ze wzruszeniem ramion. Jest dobrze, ale nie nadzwyczajnie.

Narrator opowieści jest frontmanem punkowego (a przynajmniej rockowego o punkowej tradycji) zespołu. Jego myśli w formie poszatkowanego strumienia świadomości poznajemy w trakcie, gdy wraz z dwoma członkami „bendu”, Abdulem i Martinezem, niesie trumnę skrywającą ciało czwartego z muzyków tworzących ich zespół – Grubego. Będąc na potężnym kacu piosenkarz wspomina różne wydarzenia z czasów wspólnego grania, snuje refleksje na temat branży muzycznej i nowoczesnej „inteligencji” (mierzonej w pieniądzach i snobizmie, niekoniecznie biorąc pod uwagę wykształcenie, a nawet osiągnięcia), życia muzyka i niepewnej przyszłości każdego artysty. Tematyka to różnorodna i mimo niewielkiej ilości stron, książka porusza wystarczająco wiele wątków, by nie sprawiała wrażenia pustego opowiadanka. Co stało się z Grubym, jaka będzie przyszłość zespołu i czy sam pogrzeb odbędzie się bez skandalu – te pytania dodatkowo pchają czytelnika naprzód, tak więc „Tequilę” czyta się błyskawicznie. Oczywiście nie bez znaczenia jest język, żywy i rytmiczny, naszpikowany slangiem, makaronizmami i przekleństwami, „styl ulicy” chciałoby się powiedzieć, choć dotyczy warstwy artystycznej (jej specyficznej części, fakt, a jednak i inni bohaterowie ze świata twórców, ci tworzący sztukę „wyższą” używają niezwykle podobnego języka). Chwilami nasycenie wydaje się być już za duże, słownictwo karykaturalne, stylistyka zmierzająca w kierunku groteski. Na pewno jednak słychać w tekście melodię i rytm, co świetnie współgra z tematyką. Powstała więc książka interesująca, w pewnym stopniu nowatorska i wyróżniająca się, co prawdopodobnie przyczyniło się do nominacji do nagrody Nike.

Niestety, dla mnie to tylko tyle. Może przesadzam i powyższe plusy powinny wystarczyć. „Tequila” to książka dobra, ma kilka naprawdę błyskotliwych spostrzeżeń, zabawnych sytuacji i trafnych refleksji. Ja jednak czułam się trochę jak dziecko, które z zapałem rozpakowuje prezent, zdziera kolejne warstwy barwnego i ozdobnego papieru, w środku jednak nic nie znajduje. Bo gdzie ta opowieść o przyjaźni, obiecana przez recenzentów? Gdzie treść, która zapadłaby we mnie i przypominała o sobie przynajmniej przez kilka kolejnych tygodni? Od skończenia lektury książki minęło zaledwie kilka dni, a mnie wszystko zaczyna zlewać się w jedno. Ciężko „Tequilę” nazwać opowiadaniem, to jednak powieść stosunkowo krótka. Lubię, gdy krótsze formy są mocne, mają siłę rażenia lub pozostawiają w moim myślach konkretny obraz bądź myśl, który towarzyszy mi przez dłuższy czas. Pod tym względem książka Vargi jest niemal statyczna, jak gdyby miała opowiedzieć o końcu pewnej epoki. Cała treść jednak wyzbyta jest melancholii, wspomnienia to raczej kojarzenie faktów, nie tworzą ścieżki, która zaprowadzi czytelnika w konkretne miejsce. Podkreślam, że nie uważam „Tequili” za książkę słabą, do mnie jednak nie przemówiła. Jest w niej coś nijakiego, a od książki o takiej tematyce oczekiwałam innych odczuć.

Tytuł: Tequila
Autor: Krzysztof Varga
Wydawnictwo: Czarne, 2010
Ilość stron: 124
Moja ocena: 4-/6

Rozdarta Turcja

Turcja ma niezwykłą zdolność niepostrzeżonego zakradania się do wyobraźni i serca osób, które zetknęły się z tym krajem. Nie jestem jedynym znanym mi przypadkiem osoby, która po spędzeniu tam tygodnia tęskni do niej i często wraca we wspomnieniach do upalnego Stambułu i innych miejsc, które odwiedziłam. I choć te pozostałe miasta i wsie równie mocno podziałały na moją wyobraźnię, to jednak Stambuł, moloch na styku Europy i Azji wydaje się być idealną wizytówką Turcji, co wielokrotnie potwierdza Witold Szabłowski w swojej książce „Zabojca z miasta moreli”. Jak w serii reportaży zawrzeć charakter kraju tak różnorodnego, pełnego sprzeczności, gdzie wszystko wydaje się mieszać i istnieć obok siebie, nie zawsze się przenikając? Z ciekawością i pewną obawą podeszłam do lektury tego zbioru, jednak już pierwszy rozdział rozwiał moje wątpliwości, a ja skończyłam książkę jeszcze tego samego wieczoru (który niepostrzeżenie przerodził się w głęboką noc, zupełnie nie wiem, kiedy…). Szabłowski spisał się znakomicie.

Azja i Europa. Konserwatyzm i pogoń za nowoczesnością. Islam i odrzucenie religii. Niesamowita gościnność i przemoc domowa. Zachwyt i nienawiść do własnego kraju. Wielowiekowa historia i zmiany zachodzące w błyskawicznym tempie. Jak zawrzeć to wszystko w jednej książce, na ograniczonej liczbie stron? Szabłowski wybrał sposób najlepszy z możliwych, dzięki czemu jego reportaż czyta się z zapartym tchem, niczym porywającą powieść. Oddał głos mieszkańcom Turcji, sam natomiast z wyczuciem usunął się w cień, raz chyba tylko wyrażając swoje zdania w stosunku do zastanej rzeczywistości. W ten sposób to Turcy mówią o Turcji i przedstawiają swoją rzeczywistość, często tak sprzeczną, nawet w ich własnych słowach, a mimo to jednak budującą klarowany i konsekwentny obraz kraju „stojącego w rozkroku między Azją i Europą”. Opisane historie dotyczą tematów ważnych, choć brak tu pogoni za sensacją. Szabłowski porusza tematy polityczne, podejmuje zagadnienia honorowych zabójstw, prostytucji, seksu i nielegalnych imigrantów, wszystko to jednak w atmosferze szacunku dla tureckiego społeczeństwa, bez próby oceniania go jako całości i z głębokim zrozumieniem różnic i problemów, z jakimi borykają się Turcy. Wbrew pierwszemu wrażeniu, jakie może powstać po przeczytaniu listy wątków poruszonych w książce (dodajmy tu jeszcze poetę rozkochanego w komunizmie, niedoszłego zabójcę papieża i historię buta rzuconego w prezydenta Stanów Zjednoczonych), nie jest to obraz ani negatywny, ani krzywdzący. Myślę, że Szabłowskiemu udało się zawrzeć w swoich reportażach fragment tego bajecznego, wielobarwnego i niezwykle złożonego zjawiska, jakim jest Turcja.

Jedyna rzecz, jaka mi się w „Zabójcy z miasta moreli” nie podobała, to wyjątkowo nieciekawe i, zaryzykuję stwierdzenie, po prostu brzydkie zdjęcia. Być może brak mi wysmakowanej wrażliwości, lubię jednak zdjęcia, na których „coś” widać, a jestem pewna, że znalazłoby się wiele fantastycznych sposobów artystycznego zilustrowania zajmujących reportaży. Lepszych, niż czarno-białe rozmyte zdjęcia, na których pierwszym planie znajduje się kabel bądź słup, a w tle zarys postaci na ulicy lub przy wejściu do domu. Szkoda, bo poza tym defektem książka wydana jest bardzo estetycznie.

Pozostaje mi teraz czekać na kolejny reportaż Szabłowskiego, a mam nadzieję, że takowego wkrótce się doczekamy. Tymczasem polecam gorąco „Zabójcę z miasta moreli” wszystkim wielbicielom Turcji i osobom, które chciałyby poznać ten kraj nieco bliżej. Ja tęsknię i planuję powrót…

Tytuł: Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji
Autor: Witold Szabłowski
Wydawnictwo: Czarne, 2010
Ilość stron: 208
Moja ocena: 5+/6

Poznawania Stasiuka ciąg dalszy

Są takie książki, które czytam z przyjemnością, bo podoba mi się styl, ale kończę i po skończonej lekturze nie wiem, co o takim dziele myśleć. Zawsze wtedy mam refleksję, że chętnie bym o tej książce podyskutowała, omówiła ją wspólnie z innym czytelnikiem, co pomogłoby mi wyrobić pewną opinię na temat książki. Z braku, zazwyczaj, osoby chętnej do dyskusji, przeglądam recenzje, pozytywne i negatywne głosy o mojej niedawnej lekturze, naświetlające mi tę część problematyki, która wymykała mi się podczas czytania. Zazwyczaj jednak i to nie przynosi rezultatu, bo opinia musi być wyłącznie moja, subiektywna i pochodząca z wewnątrz, na co zewnętrzne opinie końcowy wpływ mają jednak niewielki. Mija sporo czasu i patrząc z perspektywy mogę ocenić generalne wrażenie, jakie wywarła na mnie lektura. Tak było właśnie z powieścią Andrzeja Stasiuka „Biały Kruk”, za którą pisarz otrzymał nagrodę Fundacji im. Kościelskich.

Czterech przyjaciół z dzieciństwa, z których jeden zawsze różnił się od pozostałych oraz ich stosunkowo nowy znajomy wyruszają zimą w Bieszczady. Część z nich chce wierzyć, że jadą na zwykłą wycieczkę, inni mają co do podróży swoje własne plany i przez zbieg okoliczności to ta grupka triumfuje – wyjazd zamienia się w przedzieranie się drogami odległymi od utartych szlaków, a koledzy w brudnych i niekiedy okrwawionych partyzantów. To książka o zapomnianym świecie Bieszczad sprzed lat, brutalnej historii tamtych terenów, opowiedzianej mimochodem między wierszami powieści. To także wspomnienia młodości w prl-owskiej Warszawie, pozbawione sentymentów, ale z nostalgią wyzierającą z tonu retrospekcji. Stasiuk przedstawia historię przyjaźni mężczyzn z różnych kręgów społecznych, balansujących na krawędzi akceptacji społeczeństwa, choć przyczyny możliwego odrzucenia są różne. W końcu, czytelnik przygląda się także sytuacji, w której przyzwyczajeni do miastowego, spokojnego życia ludzie znajdują się pośród nieprzychylnej im przyrody, przemykają się opłotkami i ze strachu oraz nadmiernego wczuwania się w rolę partyzantów, pozwalają dochodzić do głosu mrocznym instynktom i tej złej stronie swego charakteru.

Historia opowiedziana w „Białym kruku” podobała mi się, chwilami Stasiukowi udawało się idealnie ująć istotę samotności, tęsknoty za akceptacją i presji, jaką na jednostkę potrafi wywrzeć grupa. Niezwykle podobały mi się fragmenty retrospekcyjne, potrafiły wzruszyć. Postać Wasyla Bandurki, uznawanego za odmieńca, zapadła mi w pamięć i napełniła smutkiem, dzięki relacji świadka zza drugiej strony barykady, oszczędnej i wyzbytej z większych sentymentów. Pesymistyczna to wizja wrażliwej i utalentowanej jednostki, która rezygnuje ze swoich talentów i życia, żeby zostać zaakceptowaną przez grupę mającą te wartości w pogardzie. Dobitnie widać, że rezygnacja z siebie to pierwszy, ale wielki krok na ścieżce samounicestwienia, która prowadzić może tylko do jednego.

Dlaczego więc mam wątpliwości? Podoba mi się styl Stasiuka, uważam, że mistrzowsko operuje słowem i potrafi wywrzeć na czytelniku odpowiednie wrażenie w stosunku do tego, co opisuje. I nad tym chyba polega problem – nie do końca odpowiadała mi atmosfera książki. Nad bohaterami nieustannie unoszą się opary alkoholu, brudu, bohaterowie nie potrafią porozumiewać się bez wulgaryzmów, co jest boleśnie prawdziwe, ale i na dłuższą metę trochę męczące przy czytaniu. „Biały kruk” jest szczery, ale i brutalny w tej szczerości, naturystyczny i zgrzytający przejawami szowinizmu bohaterów. Dopiero kiedy mijający czas rozwiał te niepokojące opary, mogłam stwierdzić, że tak, „Biały kruk” mi się podobał.

Czytając zastanawiałam się, ile jest samego Stasiuka w tej książce, czy znajdę w niej opinie samego autora. Patrząc jednak na zdjęcie wydrukowane na tylnej okładce mojego wydania, na ironiczny uśmiech i rozbawione spojrzenie stwierdziłam, że ten człowiek musi mieć wiele dystansu do własnej twórczości. Zdjęcie szalenie mi się podoba, a ja mam zamiar dalej zapoznawać się z twórczością Stasiuka. Póki co bardziej jednak ciągnie mnie do jego reportaży…

Tytuł: Biały kruk
Autor: Andrzej Stasiuk
Wydawnictwo: Czarne, 2002
Moja ocena: 4/5

„Dojczland” po słowiańsku

Choć nazwisko Andrzeja Stasiuka było mi znane już od dawna, do tej pory nie miałam okazji przeczytać żadnej z jego książek. Miałam nadzieję nadrobić te zaległości przy okazji wyzwania czytelniczego Nagrody Literackie, jako że „Jadąc do Babadag” dostało nagrodę Nike. Niestety, zamówiłam książkę na Allegro i pomimo wpłaty, książki nigdy nie miałam przyjemności zobaczyć na własne oczy. Od tamtej pory poszukuję tej książki w bibliotece, ale jak dotąd zawsze ktoś zdąży mnie ubiec i wypożyczyć przede mną. Będąc coraz bardziej ciekawa tego pisarza, zdecydowałam się pożyczyć którąkolwiek pozycję jego autorstwa i sprawdzić, czy w ogóle spodoba mi się jego styl. Wybór padł na „Dojczland”, choć był to wybór ograniczony przez dostępność tytułów Stasiuka w bibliotece. Spotkałam się ze stwierdzeniem, że „Dojczland” jest różne od większości książek tego autora. Póki co nie jestem w stanie tego stwierdzić, ale mam nadzieję, że nie jest to do końca prawda. Ponieważ „Dojczland” mnie zachwyciło.

Zastanawiałam się, jak tak szeroki temat można zmieścić w tak niewielkiej objętościowo książeczce o sporej czcionce. Spodziewałam się bowiem książki o Niemczech. O Niemcach, ich kulturze, historii. I teoretycznie o tym właśnie jest „Dojczland”. Teoretycznie, bo temat tego kraju tak naprawdę służy jedynie za podstawę do spisania własnych przemyśleń. Stasiuk opisuje swoje wrażenia dotyczące podróży do Niemiec w celach promocyjnych, spotkań autorskich i uczestniczenia w pewnych niemieckich wydarzeniach literackich. Są to więc podróże pisarza, który najlepiej czuje się w innych niż niemieckie szerokościach geograficznych i do nich też wraca myślą. Przywołując znane obrazy, zajmujące specjalne miejsce w jego sercu, czuje się na siłach zmierzyć z odmienną rzeczywistością Niemiec. Sam przyznaje, że podróż do tego kraju działa jak wizyta u psychoanalityka, odbyta we własnym zakresie.

Przez Niemcy zdarzyło mi się kilkakrotnie przejeżdżać, spędziłam także jeden dzień w Berlinie i kilka nad Jeziorem Bodeńskim. Za każdym razem były to wycieczki rodzinne, a ja byłam na tyle mała (powinnam napisać ‘młoda’? Wszak byłam już nastolatką…), że bardziej niż kraj i ludzie go zamieszkujący interesowały mnie zabytki i ładne widoki. Moim podróżom brakowało refleksyjności i chwili zadumy, która promieniuje wręcz z tekstu Stasiuka. Jego zdaniem w Niemczech można poczuć prawdziwą samotność, a także melancholię. I właśnie melancholia, chwilami pełna ciepła, humoru, czasami natomiast krytyki, jest mocną stroną książki. Pięknie opisana, wypełniająca także czytelnika podczas lektury. Czytając „Dojczland” nie zwiedzimy zabytków, niewiele przeczytamy o historii, którą przecież przeciętny Polak zna dość dobrze (mam nadzieję, że nie przesadzam tu z optymizmem), poznamy natomiast refleksje Stasiuka z jego podróży, obserwacje dotyczące Niemców, ale także rodaków autora, ich kompleksu na punkcie Niemców. Zachwyciło mnie spojrzenie na Polskę jako kraj, który znajdując się na styku wschodu z zachodem nie do końca potrafi odnaleźć się w żadnej z tych konwencji, będąc zanadto wschodnim w Niemczech i za bardzo zachodnim, „europejskim”, podróżując w głąb Rosji. Oczywiście, nie twierdzę, że dotyczy to wszystkich Polaków, ale sama zaobserwowałam podobne zależności, zwłaszcza u tych mieszkańców Polski, którzy Polakami się czują (w znaczeniu przywiązywania wagi do kraju urodzenia jako ojczyzny, doskonale wiem, że swoją prawdziwą ojczyznę można znaleźć daleko od miejsca urodzenia…). Przemawia do mnie odrzucenie kierunków geograficznych i szukania własnej tożsamości w słowiańskiej grupie etnicznej, która choć zapomniana, może być Polakom bliższa, niż mogłoby się wydawać. Tak przynajmniej wynikałoby z lektury „Dojczland” i ja przychylam się do tej teorii. O słowiańskości i tożsamości kulturowej oraz narodowej człowieka mieszkającego całe życie w jednym kraju mogłabym zresztą długo pisać. Stasiuk sprowokował mnie to przemyślenia tego tematu od nowa, co zdecydowanie przypadło mi do gustu.

Styl Andrzeja Stasiuka odpowiada mi, spodobało mi się subtelne mieszanie nastrojów, poetycka melancholia przerywana chwilami dość mocnym żartem. Wiele myśli i refleksji dało do myślenia. Teraz wiem, że na pewno sięgnę po kolejne książki tego autora i nawet jeśli będą znacząco różnić się od „Dojczland”, myślę, że powinnam znaleźć w nich coś dla siebie. Gorąco polecam zapoznanie się z tym krótkim utworem, który czyta się błyskawicznie i po lekturze pozostaje żal, że tekst był tak krótki. Z chęcią przeczytałabym drugie tyle.

Moja ocena: 5/6
Andrzej Stasiuk, „Dojczland” (Czarne, 2007)

Chłodne polarne lato

Jak wyobrażam sobie lato polarne? Już sama nazwa wydaje się niepokojąca, przywodzi na myśl oślepiające słońce, które jednak wcale nie ogrzewa zmarzniętego ciała. Taka właśnie jest książka „Lato polarne” autorstwa Anne Swärd – nie pod względem emocji, jakie wzbudza, ale treści. Opowiada bowiem o skomplikowanych relacjach pewnej szwedzkiej rodziny, która rozsypała się już dawno temu, ale wciąż udaje, że utrzymuje ze sobą w miarę poprawne relacje.

Ingrid i Jack zapałali do siebie uczuciem od samego początku. Uczuciem, które z tak wielu przyczyn próbowali zdusić, a które z nimi wygrało. Narodziny dzieci, proza życia aż wreszcie zdrada i jej owoc – mała Kaj, oddalały od siebie małżonków, aż wreszcie na dobre znikli ze swego życia. Po latach jeden z braci, Krystian wraca do rodzinnego domu, żeby zaopiekować się przyrodnią siostrą podczas nieobecności matki. Niby tęski za Kaj, która na jego punkcie szaleje na swój dziwny, zaborczy sposób, ale z drugiej strony wolałby więcej się tam nie pojawiać. Kaj wymaga nieustannej opieki. Dlaczego? Czy nie poradziłaby sobie sama? Czy to nadmierna wrażliwość, czy nieustanne balansowanie na skraju szaleństwa pozbawiają dziewczynę wolności? Żywiołem dziewczyny jest morze i fakt, że rodzinny dom znajduje się tak blisko niego stanowi wygodny pretekst. Ingrid opiekuje się Kaj, choć nie jest ona jej córką a nieustannym przypomnieniem krzywdy męża. Kobieta zgadza się wyjechać na Florydę ze swoim najstarszym synem Jensem, ale myślami wciąż jest w domu. Wybuchowy Jens ma swoje własne plany w słonecznej Ameryce, ale w jego naturze nie leży dzielenie się z kimkolwiek, więc zostawia żonę w pełnej nieświadomości. Lisette czuje się zdradzona – do listy swoich wiecznych żalów i pretensji dopisuje fakt, iż mąż nie zabrał jej na wycieczkę, że wolał jechać z matką… Wszystkie te żale, niedopowiedziane pretensje, niewygasłe uczucia i ból rozsadzający piersi muszą w końcu wybuchnąć. A wszystko to zdarzy się właśnie wtedy – pewnego upalnego lata polarnego, kiedy słońce pali, a niebo nabrzmiałe jest wilgocią, ale wszystko pozostaje chłodne i nieprzychylne. Tak jak gwałtowne i gorące uczucia bohaterów, w których cieple nie da się jednak ogrzać.

Anne Swärd podzieliła swoją powieść na rozdziały oddając głos każdemu z bohaterów. Mimo to nie uzyskujemy odpowiedzi na wszystkie pytania i po skończeniu lektury wciąż można się zastanawiać: ale dlaczego tak się stało? Co mogło znaczyć dane zachowanie? Składa się na to także wspaniały język, którym posługuje się Szwedka. Uwielbiam książki, w których autor nie pisze całkowicie bezpośrednio o uczuciach swoich bohaterów, ale pozwala czytelnikom niejako odgadywać emocje ukryte między dialogami i opisami przeżyć. W „Lato polarne” uczuć jest pełno, to one stanowią treść i główny motor wydarzeń, często jednak pozostają nienazwane, nie dostajemy ich na tacy z podpisaną etykietką. Swärd pisze wyraziście i subtelnie zarazem, uderzając niekiedy niczego się niespodziewającego czytelnika mocną sceną.

Jak można się domyślić, zakończenie nie będzie łatwe, lekkie i przyjemne. Zostawi czytelnika z pytaniami i refleksjami, ale i satysfakcją. Tak przynajmniej było w moim przypadku i mam nadzieję, że każdy znajdzie w tej książce coś, co go poruszy. Warto przeczytać i dać się porwać tej dziwnej historii, pełnej ćmiącego bólu historii rodziny, która przecież chciała być po prostu szczęśliwa i interesujących, różnorodnych postaci. Ostrzegam – będzie pesymistycznie, ale czasem tak smutna, gnębiąca wręcz lektura może podziałać niemalże oczyszczająco.

Moja ocena: 5/6
Anne Swärd, „Lato polarne” (Czarne, 2007)