Japonia to nie wszystko
Patrząc na okładkę książki „Córki Nipponu nie płaczą” Consilii Marii Lakotty moim pierwszym odruchem była ucieczka z krzykiem. Po chwili jednak wróciłam do bibliotecznej półki i nieufnie zaczęłam się książce przypatrywać. Już nie raz książka z paskudną okładką okazała się nadrabiać świetną treścią z nawiązką. Estetyczna okładka bardzo zachęca, ale nie można oceniać po niej zawartości, jak mówi przysłowie. I jednak tutaj mamy Japonię, zderzenie kultur i obyczajowości, a także miłość na tymże styku kultur, co może jest już tematem wyświechtanym i dość banalnym, dla mnie jednak pozostaje wielką słabością (a niekiedy wręcz guilty pleasure, przyznaję)… Gdzieś czytałam pozytywną recenzję. Więc może jednak dać jej szansę? Ostatecznie to tylko wypożyczenie, jak mi się nie spodoba, po prostu ją oddam… Nie miałam czasu na kartkowanie, więc wrzuciłam do torby razem z „Półbratem” Christensena i pobiegłam do domu.
Domyślacie się już zapewne, jakie jest moje zdanie na temat „Córek Nipponu…”. Jeśli chodzi o książki, nie mam jakoś wybitnie wykształconej intuicji, ale jak się okazało po niespełna pięćdziesięciu stronach, tym razem pierwszy odruch był jak najbardziej prawidłowy. Przeczytałam kilkadziesiąt stron (dalej trochę kartkowałam), bo trzeba przyznać, czyta się bardzo szybko (może w poszukiwaniu jakiegoś głębszego sensu?), ale później stwierdziłam, że szkoda mojego czasu i chwilami nerwów, a powieść nie wykazywała żadnych sygnałów, że później mogłoby być lepiej. Sama historia jest klasyczna (oczywiście można też powiedzieć schematyczna, ale to na to akurat byłam przygotowana) – młody Amerykanin przyjeżdża do Japonii, by zająć się współzarządzaniem firmą samochodową. Na miejscu poznaje Yuriko, studentkę pedagogiki o komunistycznych sympatiach. Poznając się nawzajem, przyswajają też obce dla siebie kultury, konfrontując je, porównując, szukając wspólnych cech i błądząc pomiędzy różnicami. Mogłaby wyjść z tego naprawdę sympatyczna opowieść, z odpowiednią nutką dramatyzmu. Autorka solidnie przygotowała się do pisania powieści osadzonej w Japonii, co i rusz znajdziemy w niej więc nawiązania do kultury, wyjaśnienia zwyczajów i wszelkie odwołania do japońskiej obyczajowości lat powojennych. Niestety, tutaj plusy się kończą. Donald jest niezwykle irytujący, zapatrzony w siebie i własną kulturę. Teoretycznie wykazuje chęć uczenia się czegoś o Japonii, ale jest to pragnienie czysto praktyczne, nie zależy mu na rozumieniu tego, co obserwuje. Oczywiście nie wymagam od bohatera fascynacji krajem, w którym się znajduje, jednak jego postawa bardzo spłyca cały wątek kulturowy. Dodatkowo autorka postanowiła zbudować powieść na zasadzie przeciwstawiania sobie dwóch światów, przesadnie uwypuklając wszelkie możliwe różnice, aż do przesady i zniecierpliwienia. Niezwykle drażniące jest też, mimo szacunku dla japońskiej kultury, podkreślenie jedynych słusznych racji po stronie Amerykanina, prawomyślnego chrześcijanina. Ojciec Yuriko, nauczyciel-komunista to diabeł wcielony, który nie ma w sobie pozytywnych cech – swoją działalnością nie chce nikomu pomóc, a jedynie umocnić władzę partii (nie do końca wiadomo nawet, czemu mu na tym zależy). Dla Donalda oczywiste jest, że Yuriko musi przejść na chrześcijaństwo i choć daje jej czas do namysłu, jeśli dziewczyna chce być jego żoną, musi podporządkować się jego decyzjom i temu, co on uważa dla niej za najlepsze. Wiele w tym hipokryzji. Treść jest więc banalna, przesadzona i męcząca. Prawdziwym jednak problemem jest język – nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, czy fatalnego oryginału – podejrzewam jedno i drugie. Chwilami ciężko zrozumieć wręcz, o co chodzi. Już na tych kilkudziesięciu przeczytanych przeze mnie stronach roiło się od błędów, kolokwializmów i pretensjonalnych zwrotów, dialogi były sztuczne, a narracja nie poprawiała sytuacji.
Mówiąc krótko: zdecydowanie odradzam. Może dalej robi się ciekawiej, bardziej interesująco lub chociaż poprawia się język. Nie wiem i nie będę się przekonywać. To mogła być naprawdę ciekawa historia, o miłości na styku różnych kultur, dodatkowo pomiędzy niekoniecznie przychylnie do siebie nastawionymi narodowościami, a nawet intrygująca historia Japonki odnajdującej siebie (bądź nie) w chrześcijaństwie, które przecież nie jest zbyt kompatybilne z japońską kulturą. Niestety, jakikolwiek potencjał okazał się zmarnowany. Książka na drugi dzień wróciła do biblioteki, a mnie w autobusie towarzyszy „Półbrat”. Japonia to nie wszystko – sam temat nie wystarczy, żeby mi się powieść spodobała…
Tytuł: Córki Nipponu nie płaczą
Autor: Consilia Maria Lakotta
Tłumaczenie: Jacek Jurczyński
Wydawnictwo: M, 2009
Ilość stron: 270
Moja ocena: 1/6
Historia pewnego diabła
Rzadko zdarza się, by książka zaskakiwała mnie pozytywnie. Ma to dość prostą przyczynę: raczej nie sięgam po pozycje, co do których mam podejrzenia, że mogą mi się nie spodobać. Oczywiście, od reguł zazwyczaj zdarzają się wyjątki i tak właśnie było z książką „Diabeł. Autobiografia”, którą otrzymałam od wydawnictwa Initium do recenzji. Nie zgłaszałam się po nią, była więc dla mnie zaskoczeniem. Przeczytałam opis i udostępniony wcześniej fragment… i odłożyłam ją na dłuższy czas na półkę. Miałam wrażenie, że to kryminał bądź thriller z wplecionym w całość wątkiem diabelsko-anielskim, a na coś takiego zdecydowanie nie miałam ochoty. Czytałam już trochę powieści o diabłach i aniołach, mniej lub bardziej fantastycznych (niestety, piszę tu o gatunku literackim, nie walorach artystycznych…) i niestety w tej chwili nie jestem w stanie przywołać żadnego tytułu, który wywarłby na mnie zdecydowanie pozytywne wrażenie. Po pewnym czasie jednak poczucie obowiązku doszło do głosu i stwierdziłam, że dam „Diabłu” szansę, a jeśli mi się nie spodoba, przerwę czytanie i już do książki nie wrócę. I właśnie tu miało miejsce rzadkie pozytywne zaskoczenie.
Tosca Lee napisała powieść specyficzną, którą ciężko jest przyporządkować jednoznacznie do jakiegoś gatunku (czego generalnie nie jestem entuzjastką). Czytelnik zbiera tropy, po których ma nadzieję wreszcie odgadnąć, dokąd prowadzi go opowiadana historia, sama końcówka jest natomiast dość zaskakująca, choć docierając do niej wydaje się być jedynym oczywistym rozwiązaniem od samego początku. Na początku bowiem poznajemy głównego bohatera imieniem Clay, redaktora z nieźle prosperującego wydawnictwa w Bostonie. Mężczyzna niedawno rozwiódł się z ukochaną żoną, balansował na krawędzi uzależnienia się od alkoholu, odciął się od większości znajomych i mocno nadwątlił kontakty z rodziną. Pewnego dnia po pracy idzie do swojej ulubionej bośniackiej knajpki, gdzie gestem przyzywa go nieznany mu człowiek. Lucian, jak przedstawia się nieznajomy, prostolinijnie przedstawia swój plan: on opowie Clayowi swoją historię, a ten ją opublikuje. Mimo początkowej złości i niedowierzania, Clay stosunkowo szybko pojmuje, że wiedzący o nim wszystko mężczyzna jest tak naprawdę diabłem, a więc upadłym aniołem pamiętającym czasy sprzed stworzenia świata. I właśnie od tego punktu Lucian rozpoczyna swoją historię, a Clay wbrew własnej woli stwierdza, że staje się ona istotną treścią jego życia, z niecierpliwością czeka na kolejne fragmenty, nie potrafiąc poukładać sobie własnego życia. Nie wiedząc, dokąd zmierza, podąża ścieżką wyznaczoną przez diabła.
Początek powieści nie jest obiecujący, język pisarki jest poprawny, ale nie zachwyca. Szybko jednak czytelnik, tak samo jak bohater, ma okazję dać się uwieść słowom diabła i z niecierpliwością czekać na kolejne części jego opowieści. Clay to dość irytująca postać, tło obyczajowe również nie poraża głębią, choć jest przemyślane i zgrabnie wpasowane w całą historię. Książkę czyta się głównie dla magnetyzującej opowieści Luciana, która szybko okazuje się nie mieć wiele wspólnego z diabelsko-anielskimi historiami dla mrocznych nastolatków. To opowieść o… miłości Boga do ludzi. Nie przedstawia ona żadnych wymyślonych przez Lee faktów. To historia znana z Biblii, w każdym niemal szczególe, opowiedziana jednak z nowej perspektywy, która dobitnie podkreśla pewne kwestie i w tym jasnym, prostym przekazie działa niezwykle poruszająco. To nie moralitet, ani książka filozoficzna. Nie jest to także przypowieść… Tak jak sugeruje tytuł, poznajemy w niej życiorys pewnego stworzenia, który naświetla pewne znane od wieków wydarzenia nadając im znaczenie, które mimo swojej oczywistości może się łatwo wymknąć. Zakończenie pozostaje otwarte, a słowa Luciana wydają się być kierowane do czytelnika na równi z Clayem: masz wiedzę, drogi czytelniku, co z nią zrobisz, to Twoja sprawa.
Cieszę się, że sięgnęłam po tę książkę i ją przeczytałam. Naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyła i mogę ją polecić z czystym sumieniem, o ile oczywiście nie macie nic przeciwko książkom mocno osadzonym w religii chrześcijańskiej, bo „Diabeł. Autobiografia” jest od początku do końca przesiąknięta chrześcijaństwem, co w tym wypadku jest istotne. Mnie naprawdę wciągnęła i wzruszyła.
Tytuł: Diabeł. Autobiografia
Tytuł oryginału: Demon. A memoir
Autor: Tosca Lee
Tłumaczenie: Monika Wyrwas-Wiśniewska
Wydawnictwo: INITIUM, 2010
Ilość stron: 280
Moja ocena: 4+/6
Książkę otrzymałam do recenzji od wydawnictwa INITIUM, za co dziękuję.
O pomaganiu najbiedniejszym
Siostra Małgorzata Chmielewska, przełożona Wspólnoty „Chleb Życia”, to postać dość kontrowersyjna, ale przede wszystkim bardzo interesująca. Niewiele o niej wiedziałam przed ukazaniem się reportażu „Generał w habicie” autorstwa Stanisława Zasady. Pobieżnie zapoznałam się z jej życiorysem, kiedy zaproponowano mi tę książkę do przeczytania i napisania o niej kilku słów, uznałam wtedy, że zdecydowanie mam ochotę poznać siostrę, a przede wszystkim jej działalność bliżej. Wspólnota „Chleb życia” jest bowiem o tyle wyjątkowa, że nie tylko zajmuje się biedakami i bezdomnymi, ale żyje z nimi pod jednym dachem, dzieląc ich codzienny los. Przesłanie głoszone przez członków Wspólnoty zakłada, że nie wystarczy bezdomnemu dać talerza zupy, nowego ubrania i dachu nad głową, trzeba odnaleźć w tym człowieka Boga, pokochać go, co nierzadko przysparza trudności i być z nim w lepszych i gorszych chwilach. Czytając wypowiedzi i historie zarówno pracowników domów wspólnotowych, jak i ich mieszkańców, odnosi się wrażenie, że udało im się to niezwykle trudne zadanie.
Reportaż przybliża czytelnikowi historię Małgorzaty Chmielewskiej, wywodzącej się z inteligenckiej rodziny dziewczyny, która przez wiele lat poszukiwała swojego miejsca w życiu, starając się połączyć rozwój duchowy z pomocą potrzebującym. Próbowała swoich sił w zakonach, gdzie czuła, że wciąż robi za mało i niespecjalnie tam pasowała: ostry charakter, nierzadko brutalne słowa, papierosy palone jeden za drugim. Kiedy w końcu odnalazła Wspólnotę, która w tamtym okresie nie istniała jeszcze w Polsce, poczuła, że o to właśnie jej chodziło. Grupa (to słowo wydaje się bardziej adekwatne niż ‘organizacja’) „Chleb Życia” powstawała we Francji, z inicjatywy osób świeckich (choć po głębokim nawróceniu), które chciały żyć we wspólnocie zbliżonej do tej pierwszych chrześcijan, pomagając tym najbardziej potrzebującym i najsłabszym. Zasada przedstawia zwięźle początki Wspólnoty, opierając się jednak głównie na mieszkańcach i pracownikach polskich domów „Chleba życia”, ich decyzji o poświęceniu się pomocy ubogim, rozmowom o codziennym życiu i wspominaniu kamieni milowych w funkcjonowaniu polskiej odnogi Wspólnoty.
Jak nie trudno się domyślić, historie o poświęceniu i głębokiej potrzebie miłości i pomocy wzruszają i dają do myślenia. Autorowi udaje się uniknąć wyciskania ze swoich czytelników łez na siłę, niebezpiecznie jednak zbliża się do tej granicy, zwłaszcza w początkowej części reportażu. Powoduje to maniera pisania, w której myśl Zasada co i rusz przenosi do następnej linijki konkluzję lub robiącą wrażenie informację, podkreślając je dodatkowo. W pierwszych kilku rozdziałach nie sprawia to negatywnego wrażenia, później zaczyna irytować aż wreszcie czytelnik może się do tego sposobu opisu przyzwyczaić i nie zwracać na niego uwagi (autor też się opamiętuje). Bo choć forma jest ważna, nie może ona przyćmić samej treści.
Nie sposób bowiem zbagatelizować ogromu pracy, silnej woli i miłości (tak!), jaki w swoje działania wkładają ludzie prowadzący domy „Chleba Życia”. Codzienność przypomina nieustającą walkę: z przeciwnościami losu i ludzkimi słabościami. Właściwie ciężko ich działania nazwać pracą, to raczej sposób na życie, wymagający całkowitego niemal poświęcenia i rezygnacji z dotychczasowego życia, nie tylko jeśli o jego standard chodzi. Ta postawa wzbudziła we mnie wzruszenie i podziw, uświadamiając mi, że sama nie potrafiłabym raczej dobrowolnie wyzbyć się dóbr materialnych i poświęcić dla osób, które tak łatwo poddają się własnym słabością, często odwdzięczając się złem i zachowując postawę wybitnie roszczeniową. Podziwiam hart ducha siostry Małgorzaty i jej towarzyszy. A przy tym, wrażenie robią wyznania Siostry dotyczące jej wiary – dużo w nich zdrowego rozsądku i dystansu do siebie. Głęboka wiara nie przeszkadza Chmielewskiej krytykować moralnej zgnilizny, błędów w Kościele, ludzkiej hipokryzji. Nie przejmuje się krytyką pod adresem własnej osoby, na przykład w związku z jej adoptowanymi (jest prawną opiekunką) dziećmi. Szanuje inne wyznania, w domach Wspólnoty nikt nikogo nie próbuje nawracać, choć modlitwy i nabożeństwa odbywają się tam niemal codziennie – udział biorą tylko chętni. Siostra Chmielewska robi swoje i sądząc z wypowiedzi jej podopiecznych oraz przytaczanych przez Zasadę faktów – naprawdę dobrze jej idzie.
Lektura „Generała w habicie” wpłynęła na mnie inspirująco, dała do myślenia i ogromnie wzruszyła. Jeśli ktoś byłby zainteresowany taką lekturą, to polecam ją zwłaszcza na okres przedświąteczny, sprzyjający refleksji nad miłością do bliźniego i pomaganiem innym ludziom, a także własnej hierarchii wartości. Interesująca może być także lektura bloga Małgorzaty Chmielewskiej, który daje obraz jej działalności i światopoglądu, zdrowego i pełnego humoru.
Tytuł: Generał w habicie
Autor: Stanisław Zasada
Wydawnictwo: Znak, 2010
Ilość stron: 224
Moja ocena: 4/6
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Znak, za co serdecznie dziękuję.