Archiwum

Posts Tagged ‘męskie’

Wyspa jak echo

09/03/2011 1 komentarz

Kilka lat temu na zajęciach ze wstępu do literaturoznawstwa pan profesor, wtedy się chyba habilitujący, powiedział nam, że świadome czytanie jest jak patrzenie przez okno. Cała zabawa polega jednak na tym, żeby nie skupiać się na widoku za oknem, bo tam niewiele nowego znajdziemy, ale na tym, jak to okno jest skonstruowane. Innymi słowy, treść książek jest powtarzalna – miłość, zdrada, dojrzewanie, poszukiwanie siebie, wojna itd. Liczy się to, w jaki sposób autor przedstawia swoją historię, jakiej używa formy i literackich zabiegów. Nie jest to odkrycie Ameryki, dla mnie jednak pozostaje uwagą istotną, ponieważ zupełnie inaczej odbieram czytanie dające przyjemność. Oczywiście, po skończonej lekturze rozmyślam nad sposobami, dzięki którym pisarz osiągnął zamierzony (bądź nie) efekt, zastanawiam się, co o nich myślę, podziwiam bądź kręcę nosem. Jednak w trakcie czytania uwielbiam zapomnieć o fakcie, że czytam i przenieść się do opisywanej historii. Zauważanie rozwiązań stylistycznych podczas lektury drażni mnie i rozprasza, mam wrażenie, że skoro tak rzucają się w oczy, to są zbyt grubymi nićmi szyte. Nie zmienia to faktu, że mogę bardzo daną książkę doceniać, ale coś mnie w niej uwiera, irytuje i nie pozwala cieszyć się czytaniem. I właśnie taką książką, co do której odczucia mam mocno mieszane, jest bardzo dobry skądinąd „Bornholm, Bornholm” Huberta Klimko-Dobrzanieckiego.

Powieść napisana jest bardzo sprawnie, ma udaną konstrukcję i interesujący zamysł: równolegle poznajemy dwóch męskich bohaterów, których opowieści mają zróżnicowaną treść, ale podobny wydźwięk. Horst Bartlik, niemiecki nauczyciel biologii, zdaje sobie sprawę, że jego stosunki z żoną to nie chwilowy kryzys, ale rozkład małżeństwa. Wzrasta wzajemna niechęć ocierająca się chwilami o nienawiść, parę zdają się łączyć już tylko dzieci. Horst coraz mniej czuje się mężczyzną, co sprowadza się w jego przypadku głównie do braku współżycia seksualnego, jego samotność, wyobcowanie i brak zrozumienia zaczynają osaczać go i zabierać mu chęć do życia. W tym czasie wybucha druga wojna światowa i nad nastawionym wybitnie przeciw niej Bartlikiem unosi się widmo powołania. Co mogłoby spotkać go na froncie? A gdyby zamiast do okopów trafił na zieloną duńską wyspę i zajął się spisywaniem gatunków roślin? Czy miałby gdzie wrócić? Czy chciałby?

Drugim bohaterem oraz pierwszoosobowym narratorem jest mężczyzna siedzący przy łóżku matki pogrążonej w śpiączce. Syn nie wie, czy kobieta go słyszy, ma jednak taką nadzieję i przychodzi do niej regularnie, aby opowiedzieć jej historię swojego życia, wylać żale i frustracje narosłe od czasów dzieciństwa, które mijało mu pod znakiem jej zaborczej miłości. Ze wspomnień wyłania się obraz skomplikowanej relacji, balansującej między miłością a nienawiścią, która położyła się cieniem na życiu mężczyzny. To kolejna historia o samotności, o braku bratniej duszy i szczęścia. Bornholm to wyspa zimna mimo swojej przyrody robiącej wrażenie nie tylko na przyjezdnych, ale i samych mieszkańcach. Jak stwierdza drugi z bohaterów, każdy, kogo losy choć na pewien czas zwiążą się z Bornholmem zostaje tam częścią siebie na zawsze lub też to wyspa goni go niczym echo. Obu mężczyzn łączą ich frustracje, samotność, a przede wszystkim skomplikowane relacje z kobietami, pełne uczuć skrajnych i nie dające szczęścia. Jak informuje czytelnika już nota na okładce, łączy ich także coś jeszcze, ale tu akurat nie trzeba wiele wyobraźni, by domyślić się tego natychmiast, nawet bez przeczytania pierwszych słów książki. Przewidywalność ta jednak nie jest problemem, ponieważ autor nie opierał treści swojej książki na tej zagadce, nie chodzi tu też o zbieranie puzzli i składanie ich w jedną całość. „Bornholm, Bornholm” to naprawdę dobry kawałek literatury.

A jednak nie jestem w stanie bez zastrzeżeń cieszyć się z tej książki. Nie mogąc odmówić lekturze wielu plusów, nie zrobiła ona na mnie większego wrażenia. Lubię czytać o melancholii i samotności, lubię wynurzenia bohaterów i przeplatające się ze sobą historie, tu jednak to wszystko jest dobre, jednak nie bardzo dobre, tak jakby zabrakło tej iskry, dzięki której „Bornholm, Bornholm” mógł stać się powieścią świetną i zapisać się w pewnym kanonie polskiej literatury. Drażniły mnie zbyt widoczne chwilami zabiegi, którymi autor chciał wywołać w swoim czytelniku określone uczucia. Osobiście też nie cierpię nadmiernej fizjologiczności, o której w dodatku pisze się niemal z czułością – to już mało wyważony argument, ale te fragmenty skutecznie pozbawiały mnie co jakiś czas radości z czytania.

Niemniej jednak Klimko-Dobrzaniecki napisał książkę dobrą, przemyślaną i taką, od której ciężko się oderwać, a po skończeniu wraca się do niej myślami. Mnie zdecydowanie „Bornholm, Bornholm” umilił kilka przejazdów autobusem i podwójnie nie mogłam doczekać się końca pracy, aby wrócić do lektury. Polecam więc, choć bez specjalnego entuzjazmu.

Tytuł: Bornholm, Bornholm
Autor: Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Wydawnictwo: Znak, 2011
Ilość stron: 248
Moja ocena: 4/6

Dziękuję Wydawnictwu Znak za udostępnienie mi książki do recenzji.

Lofoty z ostatnimi wikingami

Dziwny czas ostatnio nastał w moim życiu, pełen zmian, wielkich nadziei, męczących zawodów, przyzwyczajania się do nowych warunków, które miały być inne – ale z braku wyboru póki co pozostać muszą takie, niesatysfakcjonujące w pełni, ale przynoszące pewne korzyści. W biegu, w autobusie i potem wieczorem, na spokojnie i bez energii na wiele więcej, czytałam „Ostatniego wikinga” Johana Bojera, dziwiąc się sobie chwilami, że zamiast dać ponieść się jednemu z intrygujących mnie tytułów czekających na półce, tkwię w lekturze historii lofockich rybaków. I zastanawiając się, czy to aby nie jest strata czasu, dochodziłam do wniosku, że niech sobie temat mojej lektury brzmi jak chce, wciągnęłam się w losy załogi „Foki”, czuję na twarzy morską sól, podmuch mroźnego, północnego wiatru, słyszę skrzypienie drewnianego pokładu i otaczający zewsząd rybaków zapach wątłuszy i śledzi. I właśnie ta mieszanka działa na mnie zadziwiająco kojąco dla mnie samej, uspokaja i wycisza. Na piętnaście minut jazdy autobusem przenosiłam się w inny świat, pomagający mi natychmiast oddalić się od irytujących problemów rzeczywistości. A przecież nie każda książka taką przyjemność zapewnia!

O czym opowiada „Ostatni wiking”? Nie jest to historia północnych wojowników, ale norweskich rybaków i chłopów, zamieszkujących małą nadmorską wieś. Czytelnik zapoznaje się z garstką bohaterów, którzy w ten czy inny sposób związani są z corocznymi połowami na Lofotach. Maria wychowała się w łagodnych dolinach i nienawidzi fal rozpryskujących się o skały. Morze to dla niej niebezpieczne bóstwo zabierające mężczyzn, nie pozwalające jej wierzyć w dobrego Boga, którego potrafiła czcić w spokojnej, przyjaznej człowiekowi dolinie. Maria nie chce jednak żyć bez ukochanego męża, Kristavera, który z morzem i rybactwem związany jest od dzieciństwa, tej zimy pogłębiając jeszcze ową więź poprzez zakup łodzi o nazwie „Foka”. Tego roku po raz pierwszy ma także zabrać w morze najstarszego syna, Larsa. Lars mimo poważnego wieku szesnastu lat, wciąż nie potrafi zdecydować się między rybactwem a nauką, do której ma predyspozycje. Kocha czytać i choć morze nęci go, marzenia co i rusz biegną ku dalszym studiom historii, roznosi go ciekawość świata. Zdaje sobie sprawę, że to nie tylko wybór między morzem, a lądem, ale także między ojcem i matką. Inni mieszkańcy wsi również przypatrują się morzu z mieszaniną fascynacji i niepewności jutra. Kaleas Gomon, któremu przypisywane jest każde nieślubne dziecko w okolicy, ma do wyżywienia starego, ślepego ojca oraz młodą, niekonfirmowaną jeszcze siostrzyczkę. Inni rybacy również posiadają rodziny, z którymi łączą ich różnorakie stosunki, połów jednak wydaje się niezbędny do przeżycia kolejnego roku. Nikt nie obiecuje jednak, że rybak powróci z rybami i pieniędzmi, co roku ktoś zostaje na Lofotach i wiedzą o tym czekające rodziny. Tylko na Jakuba, dowódcę „Morskiego Kwiatu” nie czeka nikt, jego domem i rodziną jest bowiem jego własny statek. Zbliża się zima i z dnia na dzień wioskę opuszcza większość mężczyzn, kierując swe łodzie ku Lofotom. Tam rozpocznie się ciężkie życie, pełne ryzyka i nieprzewidzianych zwrotów akcji, przetykane chwilami nieróbstwa wymuszonego brakiem ryb. Jeśli komuś wydaje się, że rybactwo to zajęcie spokojne, pełne wyciszonych ludzi – powinien przeczytać „Ostatniego wikinga”. Chwilami to walka na śmierć i życie, zwłaszcza, kiedy przeciwko rybakowi staje nie jego kolega po fachu, ale wielki przemysłowy okręt rybacki, zagarniający dla siebie całą zdobycz. Wtedy z człowieka wychodzą najpodlejsze instynkty, w obronie tego, co uważa za swoje gotów jest nawet zabić. Innym razem to braterstwo bierze górę i człowiek zdolny jest do poświęcenia życia, ratując swoich towarzyszy.

Dość zaskakujące jest podejście samego autora do swoich bohaterów. Początkowo ma się wrażenie, że to jedna wielka apoteoza rybaków, ostatnich norweskich wikingów, nieustraszonych i zwycięskich. Narracja bywa jednostronna, zwłaszcza przy okazji spotkań bohaterów z mieszkańcami Północy, którzy ustępują Kristaverowi i jego znajomym niemal na każdym polu. Na początku kobiety wydają się być jedynie tłem dla swoich wspaniałych mężczyzn, a treść wyłącznie radosną historią o mężnych rybakach podporządkowujących sobie morską toń. Stopniowo jednak obraz zaczyna się komplikować, kiedy Bojer delikatnie dodaje nowe głosy, pokazuje mroczne strony swoich bohaterów (choć nie krytykuje ich i zdaje się unikać ocen). Morze staje się coraz mniej przyjazne ludziom, mrok wdziera się w opisywane przygody, aby wreszcie zaskoczyć smutną wymową całości, pozbawioną nadziei i radości. Wtedy nagle okazuje się, że Bojer napisał książkę o minionej epoce, o ludziach, których już nie ma i świecie bezpowrotnie straconym wraz z wieloma swoimi wartościami. Nie trudno wtedy wybaczyć przymykanie oczu na wady rybaków, pobłażliwość w stosunku do ich nieodpowiedzialnych niekiedy zachowań – z tego obrazu wyziera bowiem tęsknota za tym, co minione i głęboka melancholia, której zdecydowanie się nie spodziewałam czytając początkowe rozdziały. Dalsze wydarzenia wycisnęły mi nawet łzy z oczu, na sam koniec pozostawiając mnie z poczuciem straty i bolesnego przemijania świata, który kiedyś dla grupy ludzi był wszystkim.

Choć przyznaję, że „Ostatni wiking” to kolejna lektura, do której sięgnęłam powodowana skandynawskim wyzwaniem i inaczej raczej nie miałabym szans na jej poznanie, to cieszę się, że w ten przypadkowy sposób poznałam najsłynniejszą książkę Bojera. Powieść pozytywnie zaskoczyła mnie swoim rozwiązaniem, dużą dawką melancholii oraz przybliżeniem zwyczajów norweskich wieśniaków i rybaków. Skomplikowana relacja między Kristaverem a jego żoną, choć jedynie zaznaczona, nie pozostawiła mnie obojętną. Autorowi udała się także postać Larsa, miotana dylematami i przeżywająca pierwszą miłość. Szkoda, że autor nie skoncentrował się bardziej na psychologii bohaterów, ale też i nie miałam na to większych nadziei. Książka okazała się być miłym zaskoczeniem i dobrym lekarstwem na stresy. Wciąż myśląc o niej czuję na twarzy zimny i słony podmuch wiatru…

Tytuł: Ostatni wiking
Tytuł oryginału: Den siste viking
Autor: Johan Bojer
Wydawnictwo: Poznańskie, 1972
Ilość stron: 250
Moja ocena: 4/6

Norweskie lato i zima

Skandynawia to jedna z krain zajmujących szczególne miejsce w moim sercu, choć nigdy tam nie byłam – jak i na pozostałych obszarach szczególnie oddziałujących na moją wyobraźnię. Do niedawna Skandynawia przegrywała właściwie tylko z Japonią, po drodze jednak zainteresowałam się wieloma krajami Dalekiego Wschodu i moja fascynacja Bliskim Wschodem rozrosła się do rozmiarów zaskakujących mnie samą. Północne kraje nie zostały jednak przeze mnie zapomniane, a wśród nich zawsze najbliższa mi była Norwegia. Utożsamiałam ją z tym, co w Skandynawii najmocniej mnie pociąga – obłędna przyroda, wielkie przestrzenie, fiordy, miasta o wyglądzie i charakterze małych miasteczek. Mroźne zimy i upalne lata o nieruchomym powietrzu znane mi z kart książek. I choć zdaję sobie sprawę, że Norwegia jak i każde inne państwo zaliczane w poczet krajów skandynawskich to nie tylko ten pocztówkowy widoczek, poza który staram się wyjść dzięki książkom, to jednak mam świadomość, że w pełni zrozumiem to wreszcie się tam w przyszłości wybierając. Póki co jako środek transportu muszą wystarczyć mi książki, dlatego z entuzjazmem zgłosiłam się do udziału w wyzwaniu Kraje nordyckie. Pierwszą książką, jaką w jego ramach przeczytałam było „Kradnąc konie” Pera Pettersona i był to strzał w dziesiątkę – idealna inauguracja skandynawskiego czytania.

Fabuła toczy się w Norwegii, w dwóch płaszczyznach czasowych. Trond w wieku sześćdziesięciu lat zamieszkuje w norweskich lasach. Wprawdzie jego nowy dom znajduje się nieopodal wsi, jednak blisko mu do pustkowia. Mężczyzna dobrowolnie i świadomie wybiera samotność, marzy o spokojnej egzystencji z samym sobą, chwilami jedynie tęskni za rodziną, o czym uświadamia sobie dopiero w momencie, kiedy rodzina sama o sobie przypomni. Jest mroźna zima, utrudniająca egzystencję śnieżycami i problemem ogrzewania, Trond jednak znajduje przyjemność w samodzielnym radzeniu sobie, starając się wykorzystać każdą chwilę i zapełnić ją wartościowym zajęciem. Ironicznym zrządzeniem losu okazuje się jednak, że jego jedyny bliski sąsiad jest jego dawnym znajomym z czasów, gdy wraz z ojcem spędzali lato w norweskich lasach. Wspomnienia Tronda przenoszą czytelnika w upalne lato, gdzie bohater ze swoim najlepszym przyjacielem, czy raczej osobą powoli się nim stającą, idzie kraść konie. Pada umówione hasło i Trond błyskawicznie jest gotów do wymarszu, przemierzają uśpiony jeszcze las w kierunku pastwiska najbogatszego człowieka w okolicy. Wydarzenie to, pozornie błahe, bo nie zmierzające do prawdziwej kradzieży, stanowi punkt wyjścia do całej lawiny zdarzeń, która powoli, czasem jak gdyby mimochodem, zmienia i kształtuje życie i postać Tronda. Piętnastoletni chłopak poznaje smak wolności, znaczenie przyjaźni i odwieczną prawdę o tym, że niełatwo jest poznać drugiego człowieka i nawet bliska nam osoba posiada swoje tajemnice i życie, choćby wewnętrzne, o którym możemy nie mieć bladego pojęcia. Trond poznaje wycinek prawdy o swoim ojcu, przechodząc całą gamę uczuć względem niego, aż uczy się, że nie znając całości historii ryzykownie jest oceniać drugiego człowieka. „Kradnąc konie” to opowieść o dojrzewaniu i podejmowaniu cichych, acz niezwykle ważnych decyzji określających nie tylko przyszłe wydarzenia, ale i kształtowanie się własnego charakteru. Bez moralizatorstwa i silenia się na sentencjonalność, Petterson wkłada w usta swoich bohaterów wiele celnych uwag na temat życia, niekiedy dość niewygodnych, bo wymagających wysiłku i braku użalania się nad sobą.

Spotkałam się z wieloma słowami krytyki odnośnie stylu Pettersona w tej powieści, o akcji, w której nic się nie dzieje i braku emocji. Ja odebrałam „Kradnąc konie” zupełnie inaczej. Owszem, narracja jest niespieszna, refleksyjna i nastawiona na odmalowanie tła dziejących się wydarzeń, zyskując dzięki temu impresjonistyczne walory. Każdą stronę przewracałam z prawdziwą przyjemnością, delektując się stylem, dla mnie była to jedna z książek, które czyta się nie tylko dla zajmującej fabuły, ale dla samej przyjemności czytania. Petterson potrafi niezwykle sugestywnie opisać lasy i inne miejsca, w których znajdują się bohaterowie, dokładnie widziałam chatę Tronda i jego ojca, a potem zaśnieżony domek w oddaleniu od innych ludzkich siedzib. Sposób opisu uczuć emocji, których w książce pełno, odpowiadał mojej wrażliwości i przeżywałam niepewność i emocje targające bohaterami. Prawdą jest jednak, że Petterson nie pisze o tym wprost, niekiedy wyczytać je można tylko z wydarzeń, w których bohaterowie biorą udział, co nie każdemu może pasować (piszę to absolutnie bez jakiegokolwiek wartościowania). Do mnie styl Pettersona przemówił i odnalazłam się w nim bez problemu, fundując sobie tym samym przyjemne godziny spędzone na lekturze. „Kradnąc konie” ma w sobie atmosferę mojej wymarzonej Norwegii, jest sprawnie skonstruowaną powieścią o przemijaniu i czasie w ogóle, refleksyjną historią o akceptacji siebie i świata. I choć może pozostawić niedosyt, bo czytelnik wciąż jest na etapie, kiedy życie i przeznaczenie nagina dla własnych potrzeb, to przynosi wiele czytelniczej satysfakcji. Polecam gorąco.

Tytuł: Kradnąc konie
Tytuł oryginału: Ut og stjœle hester
Autor: Per Petterson
Wydawnictwo: WAB, 2008
Ilość stron: 284
Moja ocena: 5/6

Poznawania Stasiuka ciąg dalszy

Są takie książki, które czytam z przyjemnością, bo podoba mi się styl, ale kończę i po skończonej lekturze nie wiem, co o takim dziele myśleć. Zawsze wtedy mam refleksję, że chętnie bym o tej książce podyskutowała, omówiła ją wspólnie z innym czytelnikiem, co pomogłoby mi wyrobić pewną opinię na temat książki. Z braku, zazwyczaj, osoby chętnej do dyskusji, przeglądam recenzje, pozytywne i negatywne głosy o mojej niedawnej lekturze, naświetlające mi tę część problematyki, która wymykała mi się podczas czytania. Zazwyczaj jednak i to nie przynosi rezultatu, bo opinia musi być wyłącznie moja, subiektywna i pochodząca z wewnątrz, na co zewnętrzne opinie końcowy wpływ mają jednak niewielki. Mija sporo czasu i patrząc z perspektywy mogę ocenić generalne wrażenie, jakie wywarła na mnie lektura. Tak było właśnie z powieścią Andrzeja Stasiuka „Biały Kruk”, za którą pisarz otrzymał nagrodę Fundacji im. Kościelskich.

Czterech przyjaciół z dzieciństwa, z których jeden zawsze różnił się od pozostałych oraz ich stosunkowo nowy znajomy wyruszają zimą w Bieszczady. Część z nich chce wierzyć, że jadą na zwykłą wycieczkę, inni mają co do podróży swoje własne plany i przez zbieg okoliczności to ta grupka triumfuje – wyjazd zamienia się w przedzieranie się drogami odległymi od utartych szlaków, a koledzy w brudnych i niekiedy okrwawionych partyzantów. To książka o zapomnianym świecie Bieszczad sprzed lat, brutalnej historii tamtych terenów, opowiedzianej mimochodem między wierszami powieści. To także wspomnienia młodości w prl-owskiej Warszawie, pozbawione sentymentów, ale z nostalgią wyzierającą z tonu retrospekcji. Stasiuk przedstawia historię przyjaźni mężczyzn z różnych kręgów społecznych, balansujących na krawędzi akceptacji społeczeństwa, choć przyczyny możliwego odrzucenia są różne. W końcu, czytelnik przygląda się także sytuacji, w której przyzwyczajeni do miastowego, spokojnego życia ludzie znajdują się pośród nieprzychylnej im przyrody, przemykają się opłotkami i ze strachu oraz nadmiernego wczuwania się w rolę partyzantów, pozwalają dochodzić do głosu mrocznym instynktom i tej złej stronie swego charakteru.

Historia opowiedziana w „Białym kruku” podobała mi się, chwilami Stasiukowi udawało się idealnie ująć istotę samotności, tęsknoty za akceptacją i presji, jaką na jednostkę potrafi wywrzeć grupa. Niezwykle podobały mi się fragmenty retrospekcyjne, potrafiły wzruszyć. Postać Wasyla Bandurki, uznawanego za odmieńca, zapadła mi w pamięć i napełniła smutkiem, dzięki relacji świadka zza drugiej strony barykady, oszczędnej i wyzbytej z większych sentymentów. Pesymistyczna to wizja wrażliwej i utalentowanej jednostki, która rezygnuje ze swoich talentów i życia, żeby zostać zaakceptowaną przez grupę mającą te wartości w pogardzie. Dobitnie widać, że rezygnacja z siebie to pierwszy, ale wielki krok na ścieżce samounicestwienia, która prowadzić może tylko do jednego.

Dlaczego więc mam wątpliwości? Podoba mi się styl Stasiuka, uważam, że mistrzowsko operuje słowem i potrafi wywrzeć na czytelniku odpowiednie wrażenie w stosunku do tego, co opisuje. I nad tym chyba polega problem – nie do końca odpowiadała mi atmosfera książki. Nad bohaterami nieustannie unoszą się opary alkoholu, brudu, bohaterowie nie potrafią porozumiewać się bez wulgaryzmów, co jest boleśnie prawdziwe, ale i na dłuższą metę trochę męczące przy czytaniu. „Biały kruk” jest szczery, ale i brutalny w tej szczerości, naturystyczny i zgrzytający przejawami szowinizmu bohaterów. Dopiero kiedy mijający czas rozwiał te niepokojące opary, mogłam stwierdzić, że tak, „Biały kruk” mi się podobał.

Czytając zastanawiałam się, ile jest samego Stasiuka w tej książce, czy znajdę w niej opinie samego autora. Patrząc jednak na zdjęcie wydrukowane na tylnej okładce mojego wydania, na ironiczny uśmiech i rozbawione spojrzenie stwierdziłam, że ten człowiek musi mieć wiele dystansu do własnej twórczości. Zdjęcie szalenie mi się podoba, a ja mam zamiar dalej zapoznawać się z twórczością Stasiuka. Póki co bardziej jednak ciągnie mnie do jego reportaży…

Tytuł: Biały kruk
Autor: Andrzej Stasiuk
Wydawnictwo: Czarne, 2002
Moja ocena: 4/5

Najsłynniejsze śniadanie, które nigdy nie miało miejsca

Zanim na dobre wezmę się za wyzwanie „Popularna klasyka” (swoją drogą wyzwania literackie zaczynają na mnie działać uzależniająco…), postanowiłam zrecenzować książkę przeczytaną już jakiś czas temu, ale wpasowującą się w tematykę nowej zabawy. Mowa mianowicie o Trumanie Capote i jego noweli „Śniadanie u Tiffany’ego”, która od dość dawna za mną „chodziła” i miałam wielką ochotę ją przeczytać, ale dopiero ostatnio wreszcie miałam okazję. Sam Capote wydawał mi się intrygującą postacią, której uroku dodatkowo dodawała przyjaźń z Harper Lee. Przygodę chciałam zacząć z okazji wyzwania „Amerykańskie Południe” (znowu!), biblioteka zadecydowała jednak inaczej i tę minipowieść przeczytałam dopiero po upłynięciu daty kończącej wyzwanie. Cieszę się jednak, że wreszcie po Capote sięgnęłam.

„Śniadanie u Tiffany’ego” to niewielkiej objętości książka, opowiadająca o fascynacji bezimiennego narratora jego sąsiadką, a później także przyjaciółką, ekscentryczną Holly Golightly. Dziewczyna o niepewnym pochodzeniu robi swojego rodzaju karierę na bankietach i przyjęciach, wodząc za nos mężczyzn w różnym wieku, z właściwą sobie mieszaniną cynizmu i radosnej niewinności. Główny bohater sam nie do końca jest pewien, jakim uczuciem darzy Holly, która z jednej strony poszukuje stałych uczuć i poczucia bezpieczeństwa, z drugiej jednak jest niespokojnym duchem, który nie potrafi znieść stabilizacji i ucieka przed odpowiedzialnym, „dorosłym” życiem. Holly pojawia się i znika, szukając wielkiej miłości i wpadając w równie poważne kłopoty. Wszystko to dzieje się natomiast w scenerii Nowego Jorku z lat 40., opisanego niezwykle plastycznie, choć pozostającego w zdecydowanym tle.

Powieść, a właściwie nowela, napisana jest prostym, choć bardzo ładnym językiem. Nie znajdziemy w niej zaskakujących zwrotów akcji, ani nawet płomiennych namiętności. Co fascynującego jest w historii miłości, a może jedynie fascynacji początkującego pisarza dziewczyną łamiącą reguły swoich czasów? Podejrzewam, że zależy to od interpretacji, a w przypadku „Śniadania u Tiffany’ego” jest ich całkiem sporo, jak zazwyczaj w przypadku prozy przez duże „p”. Dla mnie była to przede wszystkim opowieść o zagubionej dziewczynie, szukającej swojego miejsca na świecie. Holly nie jest postacią płaczącą nad sobą w kącie, bierze życie w swoje ręce, próbuje i szuka, wciąż szuka. Chwilami jednak, w wypowiedzianych przez nią słowach czai się samotność i tęsknota za bezpieczną przystanią, domem, który mogłaby nazwać swoim. Historia obfituje także w wiele pięknych cytatów, napisanych w sposób niewymuszony i naturalny. Nie odnosi się wrażenia, że autor na siłę wepchnął je w usta bohaterów, aby przekazać czytelnikowi swoje głębokie myśli. A przecież słowa wypowiedziane w którymś momencie przez Holly są poruszającą prawdą, wypowiedzianą w piękny, choć prosty sposób.

Ale nie można oddawać serca dzikim stworzeniom: im bardziej się je kocha, tym silniejsze się stają. Mają siłę, żeby uciec do lasu. Albo polecieć na drzewo. A wreszcie wzlatują pod niebo. I tak to się kończy, panie Bell. Jeżeli pokocha pan dzikie stworzenie, już zawsze będzie się pan wpatrywał w niebo.

Czy osoba taka jak Holly jest w stanie odnaleźć swoje miejsce? A może jej przeznaczeniem jest na zawsze pozostać „w podróży”, jak dopisuje na kartce pocztowej wysłanej do jednego z bohaterów? Nie zdziwiłabym się, gdyby na jej prawdziwy dom tworzyła się przestrzeń, nieustanny ruch i poszukiwanie swojego miejsca, którym na chwilę stawało się zagracone mieszkanie w Nowym Jorku, rezydencja brazylijskiego milionera lub lepianka w Afryce. Inna sprawa, czy Holly w takiej realizacji znalazłaby szczęście, bo jak sama przyznaje:

Lepiej jest patrzeć w niebo, niż w nim żyć.

Gorąco polecam „Śniadanie u Tiffany’ego” każdemu. Nie bez przyczyny opowieść ta inspiruje nieustannie artystów wszelkiego rodzaju.

Audrey Hepburn jako Holly w ekranizacji z 1961 roku


Moja ocena: 5+/6
Truman Capote, „Wesele u Tiffany’ego” (Kolekcja „Gazety Wyborczej”: XX wiek, PIW, 2005)

Francusko-rosyjski testament

„Francuski testament” Andreï Makine to powieść niezwykła. Choć początek tego nie zapowiadał i nie od razu poczułam atmosferę rosyjskiego miasteczka gdzieś na Syberii, im mocniej zagłębiałam się w tę niestety dosyć krótką książkę, tym mocniej ją odczuwałam i tym bardziej byłam zachwycona. Nie dziwię się, że pisarz otrzymał za nią nie tylko Prix Goncourt w 1995, ale także Prix Médicis tego samego roku. Makine zawarł w książce wiele wątków autobiograficznych (choć z informacji, które znalazłam wynika, że nie jest to jego autobiografia wbrew temu, co twierdzą niektóre polskie źródła), przede wszystkim tworząc głównego bohatera dwujęzycznym młodym człowiekiem: urodzonym w Rosji, ale o francuskich korzeniach. Opowiadana przez niego historia rodziny, a przede wszystkim jego próby zrozumienia własnej babki, mieszkającej na Syberii Francuzki, centralnej postaci całej powieści, porywają i przenoszą w świat poezji mieszającej się z brutalnym życiem, wojną i niełatwą miłością. Zarówno do ludzi jak i kraju.

Pierwszoosobowy narrator opowiada o swoim dzieciństwie spędzanym w małym miasteczku na Syberii, gdzie w każde wakacje odwiedzał babkę. Starsza kobieta opowiadała jego siostrze i jemu wspaniałe historie o dalekim kraju, gdzie tak wiele rzeczy wydawało się zupełnie innych od tych rosyjskich, do których byli przyzwyczajeni. Nie mówiąc już o języku, ich osobistym kodzie, niezrozumiałym dla pozostałych mieszkańców miasteczka. Już wtedy chłopiec pojmował, jak bardzo jego babcia Charlotte różni się od innych znanych mu kobiet, choć wiele lat zajęło mu zrozumienie przyczyn tego stanu i złożenie jej historii z urywków rozmów, wspomnień i tajemniczej walizy, w której przechowywała wycinki z gazet i skarby z ojczyzny. To właśnie w dzieciństwie w jego duszy powstał ten wyjątkowy fragment, gen francuskości, nie pozwalający mu być Rosjaninem tak do końca, tak jak jego rosyjska natura nie pozwalała mu być takim, jak Charlotte. Powoli więc, opierając się na dwóch rzeczywistościach, bohater zbudował własną osobowość i historię, która miała go wreszcie zaprowadzić do wymarzonego miejsca z dziecięcych opowieści oraz do poznania prawdy o sobie i własnym pochodzeniu.

„Francuski testament” napisany jest przepięknym językiem, który radzi sobie zarówno z koszmarem wojny, jak i subtelnymi odczuciami dotyczącymi emocji i ludzi spotykanych na swojej drodze. Przede wszystkim jednak jest to poruszający bildungsroman, z trafnie uchwyconymi problemami dorastania, niezależnie od kultury i miejsca wychowania. Nie można jednak zapomnieć właśnie o dwujęzyczności, a nawet dwukulturowości głównego bohatera oraz o jej niebagatelnym wpływie na całe jego życie, co stanowi nierzadko podświadomą motywację jego działań, możliwości i ograniczeń. Ponieważ pierwsza wersja mojej pracy magisterskiej dotyczyła właśnie wpływu dwujęzyczności na tożsamość użytkownika dwóch języków, nie mogła nie ekscytować się fantastycznym oddaniem tego problemu we „Francuskim testamencie”. Makine pisze poruszająco, pobudza wyobraźnię i stawia wiele pytań, nie tylko o tożsamość i kształtowanie własnej osobowości, nie popadając ani na chwilę w banał.

Powieść, która przyniosła Andreï Makine zasłużony sukces i rozgłos to książka, która pozostaje z czytelnikiem na długo po zakończeniu lektury. Niezbyt długa, dotyka masy tematów. Dzięki niej na chwilę możemy przenieść się do poetyckiej Francji tuż sprzed wojny, do pachnącego latem miasteczka wśród stepów i wreszcie do rosyjskiego miasta. Ze wspomnień i informacji zawartych między wierszami ułożyć można niezwykłe biografie, pełne cierpienia i chwil szczęścia, o których nie sposób zapomnieć. Bardzo gorąco wszystkim polecam.

Moja ocena: 5+/6
Andreï Makine, „Francuski testament” (Czytelnik, 2004)

Proces z rasizmem w tle

„Kiedy umiera lato” to moja pierwsza książka Winstona Grooma, znanego przede wszystkim jako autora powieści „Forrest Gump” (o czym dowiedziałam się dopiero z okładki „Kiedy umiera lato”, ponieważ filmowy „Forrest Gump” nie zachwycił mnie na tyle, bym poszukiwała książkowego pierwowzoru – nazwisko autora wyleciało mi z pamięci). Przyznaję, że do lektury sprowokował mnie głównie fakt, że nie znalazłam w bibliotece pozycji, których poszukiwałam w ramach wyzwania Amerykańskie Południe, inaczej raczej bym po tę książkę nie sięgnęła… Czytanie jej jednak nie było straconym czasem, a po kilkudziesięciu stronach udało mi się wciągnąć w historię Willie’go i z zaciekawieniem śledzić jego losy.

Groom zawarł w swojej książce kilka poczytnych motywów, które udało mu się wykorzystać z różnych powodzeniem. Mamy więc sympatycznego prawnika, Willie’go Crofta, mistrza w wyciąganiu drobnych przestępców z więzienia, który do tej pory jednak nie miał okazji się wykazać i spełnić swoich ambicji. Do tego dochodzi konflikt prawno-rasowy: na terenach należących od pokoleń do miejscowych bogaczy nazwiskiem Holt odkryto złoża ropy naftowej. Na drodze do zwielokrotnienia majątku szacownej rodzinie staje fakt, że na tych terenach od dawna zamieszkuje murzyńska rodzina, która dodatkowo utrzymuje, iż nieżyjący już pan Holt ofiarował im ów kawał ziemi, na co posiadają stosowny dokument. Holtowie zrobią wszystko, żeby odzyskać ziemię, murzyńska społeczność zrobi wszystko, żeby ją zatrzymać, bo im się ona prawnie należy. Wynajmują więc prawnika – oczywiście Willie’go. Dzięki głośnej sprawie Croft ma szanse spełnić swoje marzenia, a także wchodzi w „wielki świat” swojego miasteczka w stanie Luizjana, spotyka robiącą na nim ogromne wrażenie Whitsey oraz porządkuje swoje przemyślenia dotyczące czarnoskórej ludności zamieszkującej jego sąsiedztwo.

Początek książki czyta się dość opornie, potem idzie już z górki i błyskawicznie docieramy do ostatniej strony. Akcja toczy się wartko i jest przemyślana, niestety nie dostarcza czytelnikowi wzruszeń, choć potencjał ma niemały. Willie jest postacią budzącą sympatię, ma w sobie jednak coś zniechęcającego, coś, co nie pozwala do końca wczuć się w jego sytuację i kibicować mu w jego prawniczych poczynaniach. Właściwie nie znalazłam w książce ani jednego bohatera, który w jakikolwiek sposób by mnie porwał i wciągnął w swoją historię. Sam wątek „procesowy” również nie trzyma w napięciu tak, jak powinien. Znajdziemy kilka zwrotów akcji, które można uznać za zaskakujące, ale już czytając opis na okładce wiemy, czego się mniej więcej spodziewać. Nawet bohaterowie nie wydają się zbytnio ekscytować własnymi przeżyciami, sprawiają wrażenie zmęczonych życiem i walczących bardziej dla zasady niż z powodu zrywu serca czy pragnień. A jednak właśnie w tym znajduje się największy plus książki. „Kiedy umiera lato” odebrałam jako książkę bardzo melancholijną, opowieść o przemijaniu – i jako taka mi się spodobała. Senne południe, zgrabnie w powieści sportretowane, zmienia się na oczach mieszkańców, żegna ze starym porządkiem i pozwala nadejść nowemu. Ubodzy mieszkańcy czarnoskórej dzielnicy są pionierami i mają tego świadomość. Ich poczynaniami zdaje się kierować bardziej chęć odmienienia zasad panujących w Bienville niż pragnienia wzbogacenia się (choć i to jest niewątpliwie znaczącym motywem). Pewna epoka odchodzi w zapomnienie… Tak jest i z Willie’m, który żegna swoją młodość, melancholijnie rozliczając się z przeszłością. Czy coś udało mu się osiągnąć? Czy to, co zyskał dzięki procesowi jest w stanie spełnić jego oczekiwania i dać mu satysfakcję? Choć wątek ten zdaje się plątać gdzieś na marginesie powieści, najbardziej przypadł mi do gustu. Willie jest zawieszony między etapami w życiu, społecznościami, pewnością siebie i kompleksami. Gdyby autorowi chciało się zgłębić ten temat trochę bardziej i oszczędził swojemu bohaterowi jakiegoś takiego szowinistycznego rysu, powstałaby ciekawa i złożona postać. Szkoda, że Groom nie wykorzystał potencjału.

Powieść czyta się dobrze, ale pozostawia po sobie uczucie niedosytu. Oczywiście znajdziemy tu antyrasistowskie przesłanie oraz wbijające się w pamięć stwierdzenie, że nie można dać komuś czegoś, co ten ktoś już posiada (cytatu dokładnego niestety podać nie mogę, bo książkę musiałam zwrócić już do biblioteki). Jest więc swojego rodzaju manifestem człowieczeństwa, nieprzemawiającym jednak zanadto do wyobraźni czytelnika. A może dodatkowo miałam wygórowane oczekiwania po rewelacyjnym „Zabić drozda”? Dobre na długą podróż pociągiem, ale nic nadzwyczajnego.

Moja ocena: 3+/6
Winston Groom, „Kiedy umiera lato” (Albatros, 1997)

Ucieczka po japońsku

„Sprawa osobista” to pierwsza książka Kenzaburō Ōe, którą udało mi się przeczytać i, mam nadzieję, nie ostatnia. Dawno też nie czytałam żadnej książki napisanej przez Japończyka, a autor uważa się za pisarza głęboko zakorzenionego w rodzimej literaturze, Japonia i jej mieszkańcy stanowią ulubione tematy jego twórczości i można odnieść wrażenie, że z tekstów Ōe, z plątaniny symboli i mitów wplecionych w fabułę, wyłania się portret społeczeństwa skażonego dramatem wojny, ale rozwijającego się w zawrotnym tempie, nierzadko kosztem własnych obywateli. „Sprawa osobista” nie jest książką, która ma się podobać w podstawowym znaczeniu tego słowa, ale równocześnie nie sposób się od niej oderwać i przynosi wielką satysfakcję czytelniczą.

Ptak ma 27 lat, naucza na kursach przygotowawczych do egzaminów na studia i marzy o podróży do Afryki. W przeszłości nie stronił od bójek, należał do młodzieżowego gangu i pozbierał się dopiero po dostaniu się na studia. Ożenił się i dzięki pomocy teścia dostał pracę w szkole przygotowawczej. Czytelnik poznaje go tuż przed narodzinami pierwszego dziecka. Już wtedy daje się zauważyć, jak bardzo mężczyzna w siebie nie wierzy, jak bardzo chciałby wyrwać się z przytłaczającej go codzienności, uciec od żony, z którą nie czuje się do końca szczęśliwy, a myśl o mającym przyjść na świat dziecku napawa go raczej niepewnością graniczącą z odrazą, niż radością i troską. W końcu rodzi się nienormalny chłopiec – lekarze wydają wyrok, że dziecko dotknięte jest niezwykle rzadką przepukliną mózgową. W najlepszym wypadku będzie wegetować niczym roślina, ale bardziej prawdopodobne jest, że wkrótce umrze. Tymczasem noworodek ze wszystkich sił trzyma się życia, a Ptak osuwa się w grząskie bagno strachu, wstydu i kłamstwa. Komplikuje się jego sytuacja w pracy, okłamuje żonę w sprawie stanu dziecka i szuka pociechy w ramionach przyjaciółki z czasów studenckich, brzydząc się jednocześnie kobiecością…

„Sprawa osobista” to niezwykłe stadium ludzkiej psychiki. W pierwszym odruchu najłatwiej jest potępić Ptaka, wyrazić obrzydzenie jego egoizmem i strachem. Ale im dalej posuwamy się w lekturze, im głębiej interpretujemy pobudki bohatera, tym ciężej jest ocenić go jednoznacznie. Lub też inaczej – negatywna ocena wydaje się naturalna, ale przychodzi na myśl także stara prawda: „kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień”. Nietrudno jest krytykować człowieka w sytuacji podbramkowej, ale spróbować go zrozumieć i sprawiedliwie ocenić samego siebie stanowi większą sztukę. Jeśli nawet nie mówimy o tak drastycznej sytuacji, czy w każdej innej kierowalibyśmy się dobrem, a nie własną wygodą bądź strachem? Bez wahania w głosie potrafię odpowiedzieć, co zrobiłabym w sytuacji Ptaka, ale istnieje kilka innych okoliczności, w których już nie byłabym taka pewna swojego postępowania. Kenzaburō Ōe nie ocenia postawy swojego bohatera i nie o to prosi czytelnika. Przedstawia złożoną historię zwykłego człowieka i zmusza odbiorcę do refleksji i uczciwego wejrzenia w głąb siebie.

Ciekawym motywem jest również problem związany ze świadomością własnego ciała, zarówno w kontekście seksualnym jak i dotyczącym postrzegania płci oraz stosunku do samego siebie. Również na tym tle bohatera męczą lęki i kompleksy, z których przynajmniej częściowo jest w stanie wyciągnąć go przyjaciółka, Himiko, osoba równie rozdarta przez osobiste dramaty i szukająca zapomnienia oraz autentyczności w seksie z wieloma partnerami. Związek z Ptakiem, początkowo czysto cielesny, prowadzi do zmian w jej życiu, subtelnie zarysowanych w początkowej fazie. Ōe pokazał ludzką seksualność jako sferę, w której człowieka najmniej stać na udawanie, gdzie łatwo jest zobaczyć prawdziwą naturę, a może niekiedy nawet i tę gorszą stronę człowieka. Na tym tle autor przedstawił pragnienia i potrzeby swoich postaci, także w sposób metaforyczny.

Język Ōe jest niezwykle bogaty, pełen wyrazistych metafor, chwilami naturalistyczny i ocierający się o groteskę, innym razem poetycki i zachwycający. Symbolika w „Sprawie osobistej” jest rozbudowana, ale niestety mam świadomość, że wiele znaczeń pozostało poza moim zasięgiem, odniosłam wrażenie, że kilka scen można zinterpretować jeszcze na inny, prawdopodobnie czysto japoński sposób (znalazłam informacje, że w książce wiele jest odniesień do historii Japonii i zmian w społeczeństwie – znając ogólną historię Japonii część się wyłapie, ale wciąż pozostaje wrażenie, że jest ich więcej…). Mimo to powieść czyta się wyśmienicie i nawet pomijając symbolikę, wciąż pozostaje pełna znaczeń i ważnych treści.

Laureat literackiej Nagrody Nobla z 1994 roku stworzył powieść, o której ciężko zapomnieć, na długo zostaje w pamięci. Drażni i nie daje spokoju, prowokuje pytania i refleksje, męczy ale i przynosi nadzieję. Ja jestem pod wielkim wrażeniem tej prozy, płakałam pod koniec książki z tak wielu powodów, odebrałam ją niezwykle osobiście i polecam ją każdemu, kto nie boi się zmierzyć z tematem ludzkiego egoizmu i strachu.

Moja ocena: 5/6
Kenzaburō Ōe, „Sprawa osobista” (PIW, 2005)