Archiwum

Archive for the ‘film’ Category

Na śmierć i życie („The Hunger Games” Suzanne Collins)

W przeciwieństwie do większości znanych mi zagorzałych czytelników, jeśli chcę zobaczyć ekranizację książki, której jeszcze nie czytałam – to zazwyczaj nie zmieniam tego stanu rzeczy i najpierw oglądam film, a potem sięgam do książki. O ile mam świadomość, że nie jest to do końca sensowne, wszak film jest jedynie adaptacją i zawsze warto znać oryginał, żeby móc lepiej tę adaptację zrozumieć, to jednak taka kolejność w większości przypadków pozwala mi się cieszyć i filmem i potem książką. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ekranizacje, które uważam za lepsze od książki (do głowy w tej chwili przychodzi mi jedynie „Gwiezdny pył” na podstawie Gaimana), oczywiście jest też trochę takich, które utrzymują poziom oryginału, ale najczęściej niestety należę do grona osób, dla których film z książką zazwyczaj przegra. I to nie dlatego, że jestem tak wielką purystką lub nie doceniam filmów, zdecydowanie nie. Być może bierze się to stąd, że zawsze kiedy czytam, bardzo dokładnie sobie wyobrażam czytane sceny i potem nie znajduję tego w filmie i jestem zawiedziona? Nie twierdzę bynajmniej, że to właściwa postawa i zawsze naprawdę chcę, żeby film mnie oczarował, ale mam z tym jakiś wewnętrzny kłopot. Jak choćby z „Okruchami dnia”, gdzie najpierw przeczytałam książkę, a potem oglądałam film, o których słyszałam tyle zachwytów od zaufanych osób, że byłam pewna własnego zachwytu. I niestety, dla mnie ta ekranizacja nie oddała tego, co tak bardzo podobało mi się w książce, jestem natomiast pewna, że gdybym najpierw obejrzała film, byłabym urzeczona i na pewno sięgnęłabym po książkę, która też by mi się spodobała. Tak choćby było z „Angielskim pacjentem” – dopiero po przeczytaniu książki stwierdziłam, że ta produkcja wypaczyła w dużej mierze sens powieści i właściwie mi się nie podoba, ale oglądając go wcześniej miałam wiele przyjemności. Oczywiście, zdarza mi się przeczytać najpierw książkę, zwłaszcza jeśli chcę mieć przy czytaniu element zaskoczenia, nie wspominając już o oglądaniu ekranizacji, których książkowe oryginały po prostu znałam wcześniej. Jednak kolejność jest jak widać w moim przypadku dość płynna.

Ten przydługi wstęp ma na celu wyjaśnienie, dlaczego kiedy spodobał mi się trailer do ekranizacji pierwszej części trylogii Suzanne Collins, zatytułowanej „Igrzyska śmierci” („The Hunger Games”) i zapragnęłam iść na nią do kina, nie rzuciłam się do czytania książki. Film spodobał mi się jednak na tyle, że po powrocie do domu zakupiłam sobie angielską wersję na Kindla i przeczytałam z wielką przyjemnością. Aktualnie nie czytam i niezbyt się orientuję w literaturze spod szyldu Young Adult (zastanawiam się, czy przetłumaczenie tego na ‘literatura młodzieżowa’ oddaje sens tego gatunku), nie wiem więc, czy książki Collins są na tle innych oryginalne, czy przedstawienie postaci jest tu typowe, bądź nie. W każdym razie zdecydowanie przypadła mi do gustu antyutopijna wizja świata, w którym na gruzach Ameryki Północnej znajduje się aktualnie dwanaście dystryktów rządzonych przez stolicę zwaną Kapitolem. Raz w roku każdy dystrykt wysyła dziewczynę i chłopaka, wylosowanych specjalnie w tym celu, do udziału w upiornym reality show, oglądanym przez cały kraj – grupka dzieciaków zostaje zamknięta na specjalnie przygotowanym terenie, gdzie walczą ze sobą na śmierć i życie. Tylko jedna osoba, ostateczny zwycięzca, ma prawo wyjść i od tej pory cieszy się względami, nie musząc wracać do poprzedniego życia. Tym razem z dwunastego, najbiedniejszego dystryktu zostaje wylosowana młodsza siostra Katniss Everdeen i Katniss natychmiast zgłasza się, by zająć jej miejsce.

Podobały mi się przygody Katniss, fragment jej typowego życia w dystrykcie, relacje z bliskimi, wreszcie podróż do Kapitolu, przygotowania do turnieju i same Igrzyska. Polubiłam też szybko samą bohaterkę. Na tle znanych mi historii Katniss się wyróżnia, choć z tego, co wiem, dla wielu czytelników jest ona po prostu antypatyczna. Mnie natomiast ujęła – jest do bólu praktyczna, jako że na jej barkach spoczywa utrzymanie rodziny, zaradna i odważna, ale w kontaktach międzyludzkich radzi sobie słabo, nie zawsze rozumie motywy, jakie kierują innymi ludźmi i źle ich przez to ocenia. Ponieważ narracja w książce jest pierwszoosobowa, czytelnik sam musi niekiedy wyjść poza schematy myślenia Katniss, żeby zrozumieć, dlaczego chociażby jej towarzysz z tego samego dystryktu, Peeta, zachowuje się tak, a nie inaczej. I tu dochodzimy do kolejnej rzeczy, która podoba mi się w kontekście tej bohaterki – nie jest ona zdefiniowana jedynie przez romans lub uczucie do jakiegoś innego bohatera. Owszem, jak już chyba w większości opowieści tego rodzaju, mamy dwa obiekty westchnień dla Katniss, ale nawet ci dwaj chłopcy wymykają się typowemu podziałowi, czyli na księcia z bajki, do którego można wzdychać i na najlepszego kumpla, z którym można się zaprzyjaźnić. Z moich czytelniczych doświadczeń wynika, że z reguły bohaterki wybierają tego pierwszego, co wiadomo już od pierwszych stron książki (bądź mangi, bo szczerze mówiąc schemat ten jest tam obecny i podniesiony do kwadratu… a może do tego rodzaju powieści przybył właśnie z japońskiego komiksu?). Tutaj jednak nie umiałabym jasno stwierdzić, jak zaklasyfikować Gale’a i Peetę, co mi bardzo pasuje, a Katniss, choć jest w jakiś sposób zafascynowana obydwojgiem, ma ważniejsze rzeczy na głowie niż wzdychać i marzyć o wielkim romansie. Nie mam absolutnie nic przeciwko wielkim romansom, ale jeśli udział w nich jest jedyną cechą bohaterki, to zdecydowanie nie jestem pod wrażeniem.

„The Hunger Games” przeczytałam, podobało mi się bardzo, choć po kolejne części trylogii nie sięgnęłam. Może poczekam, aż pokażą się kolejne filmy i one zachęcą mnie do czytania? Zobaczymy. Wprawdzie jednak zaciekawiona mocno byłam, bo trochę poczytałam sobie o tych dwóch kolejnych częściach nie unikając spojlerów i pewne rozwiązania chyba odrobinę mnie zniechęciły. Nie twierdzę jednak, że do książek nie sięgnę, bo czytało się bardzo przyjemnie.

Tytuł: The Hunger Games
Autor: Suzanne Collins
Wydawnictwo: Scholastic Press, 2008
Moja ocena: 4/6

Dobrze jest tak, jak jest

Kilka dni temu obejrzałam „Kolejny rok” Mike’a Leigh’a i wciąż myślami wracam do tego filmu, choć na pierwszy rzut oka mógłby się on wydawać aż niepozorny w swojej kameralności. To dopiero drugi film tego reżysera, jaki udało mi się zobaczyć. Pierwszym był „Happy-go-lucky”, który niestety podobał mi się średnio. Poza kilkoma naprawdę uroczymi motywami był rysowany moim zdaniem zbyt grubą kreską, kontrasty i stereotypy odbierały bohaterom całą psychologiczną autentyczność, a przynajmniej ją nadwyrężały. Dodatkowo zniechęcił mnie zapewne fakt, że wszystkie wolne bohaterki są bystre, radosne i pełne życia, natomiast siostra głównej bohaterki, jedyna mężatka z dzieckiem, jest wiecznie marudna, zniechęcona i po prostu tępa, nie mówiąc już o jej mężu-nudziarzu bez wyobraźni. Oglądałam ten film kilka miesięcy przed własnym ślubem i uznałam to za rażącą niesprawiedliwość ;) Dlatego na jakiś czas odechciało mi się bliższego poznawania filmów Leigh’a. Na szczęście skusiłam się na „Kolejny rok” i teraz z przyjemnością zapoznałabym się z jego kolejnymi dziełami.

Zarys fabuły jest prosty – w czterech częściach odpowiadających porom roku pokazane zostały różne sceny z życia starszego małżeństwa Toma i Gerri oraz ich syna i znajomych. Tom i Gerri przyciągają do siebie ludzi harmonią, jaka panuje w ich związku i zadowoleniem z tego, co osiągnęli. Niewielki dom, działka pod Londynem, wiele pięknych wspomnień, dużo dystansu do siebie i humoru – to wydaje się być ich receptą na szczęście. Także ich syn, mimo że na początku wydaje się być samotny i bez swojego miejsca, znajduję tę harmonię w związku z radosną Katie. Inaczej rzecz ma się z innymi bliskimi rodziny Hepple. Histeryczna Mary, stara się odmłodzić, znaleźć partnera i coś, co będzie jej dawać radość – boryka się z depresją, nieudanymi relacjami i nie potrafi zaakceptować starzenia się. Zaniedbany Ken jest niezwykle ciepłym człowiekiem, ale samotnym, a potencjalne partnerki odpycha jego aparycja i nieudolne zaloty. Jest wreszcie i Ronnie, brat Toma, któremu niedawno zmarła żona, a jego kontakt z dorosłym synem jest fatalny.

Film daleki jest od moralizowania, choć przedstawia moim zdaniem proste prawdy, które warto sobie przypominać. Moim zdaniem główną jest to, że po pierwsze na zadowolenie też trzeba pracować, a po drugie – że szczęście to stan umysłu i kwestia podejścia do życia. Bez najmniejszego problemu mogę sobie wyobrazić wersję „Kolejnego roku”, w której Tom i Gerri są sfrustrowani, niezadowoleni z życia, pragnący czegoś, poza swoim zasięgiem. Gerri w pracy psychologa nie odnosi spektakularnych sukcesów, nie do każdego pacjenta potrafi dotrzeć i mu pomóc, a pracuje w przychodni, nie w supernowoczesnym ośrodku. Tom to geolog pracujący na budowach, z jego słów nie wynika, by zrobił oszałamiającą karierę. W młodości udało im się zwiedzić trochę świata dzięki pracy Toma, teraz stać ich na wczasy nad morzem. Choć może chcieliby już widzieć swojego syna w innej sytuacji życiowej – ustatkowanego, w szczęśliwym związku – pozwalają mu żyć swoim życiem, dopytując się jedynie w miarę dyskretnie, czy nic się w tych sprawach u niego nie zmieniło, a następnie akceptują Katie, nie doszukując się w niej wad i minusów, które pewnie można znaleźć, jak w każdym. Leigh przedstawił tu według mnie prostą, ale prawdziwą receptę na szczęście i nie jest to puste zadowalanie się ochłapami czy brak ambicji. Gerri i Tom naprawdę cieszą się życiem, akceptują je i czerpią radość z codziennych drobiazgów, jak smaczna kolacja z winem, wspólne czytanie książek wieczorem, czy grill w ogrodzie ze znajomymi. Symbolicznie przedstawiona praca na działce, rytm życia zgodny z naturą – to kolejne kroki na drodze do osiągnięcia harmonii.

Choć teoretycznie najbarwniejszymi postaciami są znajomi Hepple’ów, mnie zainteresowali oni daleko mniej, niż sami Tom i Gerri (którzy sami przyznali, że musieli się nauczyć żyć jako para z takimi imionami :)) – to już oczywiście kwestia wybitnie osobista, tak samo jak fakt, że czytając wiele recenzji na portalach (jeśli dany film mi się podoba, często ciekawi mnie, co myślą o nim inni), znalazłam mnóstwo tekstów krytykujących tę parę i opisujących ich jako niewrażliwych i egoistycznych. Zaskoczyło mnie to bardzo i dało do myślenia. Osobiście nie widzę żadnej sprzeczności we współczuciu znajomym i chęci pomocy, a jednoczesnym cieszeniem się szczęściem własnym i swojej rodziny. Tym bardziej, jeśli wiecznie nieszczęśliwa koleżanka nie chce dać sobie pomóc, a przy tym zatruwa atmosferę domową, zjawiając się bez zapowiedzi, obrażając ukochaną syna i co i rusz rzucając niedwuznaczne aluzje pod adresem tegoż syna, sugerując, że coś między nimi iskrzyło, choć dla niego kobieta była co najwyżej przyszywaną ciocią. Dostało się też biednej Katie, która zdaniem wielu komentatorów jest histeryczna i sztuczna. Biorąc to wszystko pod uwagę zastanawiam się, czy ludzie nie lubią zadowolonych osób? Czy szczęście drażni tych, którzy go szukają? Sama zauważyłam, że w towarzystwie jakoś lepiej przyjmowane jest umiarkowane narzekanie, rozmowy o kłopotach. Pozytywy to głównie „chwalenie się”, a więc coś, czego raczej robić się nie powinno, bo to niegrzeczne i dobija jeszcze tych, którzy nie są zadowoleni z tego, co mają. O ile o kłopotach można rozmawiać godzinami, to cóż jest do dodania, kiedy ktoś mówi, że jest szczęśliwy? Myślę o tym i stwierdzam, że widzę to zupełnie inaczej.

Tymczasem jednak wracam do odpisywania na list z przerwami na ujarzmianie rozbrykanego wieczorową porą kota. Film gorąco polecam, jak widać daje do myślenia pod wieloma kątami.

Kolejny rok (Another Year) reż. Mike Leigh

Na koniec roku – małe podsumowanie

Witajcie w Nowym Roku! Na wstępie życzę Wam wszelkiej szczęśliwości, samych udanych lektur, oglądania rewelacyjnych filmów i słuchania świetnej muzyki. Ja sama mocno się cieszę, że poprzedni rok już dobiegł końca i cieszę się na kolejny, robiąc masę postanowień, a raczej – planów. Lubię planować, zapisywać sobie pomysły i różne wydarzenia w kalendarzu. Z realizacją, wiadomo, różnie bywa, ale samo planowanie jest przyjemne.

Wczoraj nie bardzo miałam czas i natchnienie, dziś więc czas na małe podsumowanie. Tym bardziej, że wordpress uszczęśliwił mnie naprawdę ładnie przygotowanym i ciekawym podsumowaniem tego roku dla mojego bloga. Zainteresowanych liczbami i komentarzami odsyłam na stronę specjalnie przygotowaną przez wordpress. Niestety tylko po angielsku, nie chcę już jednak dublować informacji i przepisywać. Do znalezienia tutaj. Bardzo dziękuję wszystkim odwiedzającym i komentującym!

W 2011 przeczytałam bardzo okrągłą liczbę książek, bo dokładnie 50! Nie planowałam takiego wyniku i nawet się zdziwiłam patrząc teraz na moją listę. Końcówka roku była dość kiepska jeśli o ilości chodzi, bo zajmowały mnie inne rzeczy. Generalnie jednak jest to niewiele mniej niż w zeszłym roku, więc to ilość dla mnie „akuratna”. Filmów widziałam 41, w tym roku mam nadzieję zobaczyć ich trochę więcej. I pisać więcej recenzji ich dotyczących.

Bardziej opisowe podsumowanie mojego książkowego roku znajdzie się w zimowym numerze Archipelagu, który ukaże się już wkrótce – będę zapraszać do lektury jak zawsze na blogu. A tutaj: 5 najważniejszych książek tego roku, w kolejności przypadkowej, bo nie potrafię się zdecydować. Sam wybór tylko tylu książek był trudny, ale biorąc pod uwagę, że przeczytałam ich 50, wybieranie więcej mijałoby się chyba z celem wyłonienia tych „naj”.

1. „Półbrat” (Halvbroren) Lars Saabye Christensen – niezwykła książka, z jednej strony kameralna i aż tak wiele się w niej nie dzieje, z drugiej – niesie w sobie tak wielki ładunek emocjonalny, że po jej skończeniu (nie w trakcie!) płakałam chyba godzinę a potem długo o niej myślałam.

2. „Odkrycie nieba” (De ontdekking van de hemel) Harry Mulisch – wysmakowana, różnorodna, rewelacyjnie napisana, zmuszająca do myślenia, zostająca na długo… Mogłabym długo wymieniać. Moim zdaniem – lektura obowiązkowa.

3. „Kobieta, która czekała” (La femme qui attendait) Andreï Makine – absolutnie cudowna powieść, w której autor czaruje słowami. Idealnie moja wrażliwość. Czytając po prostu byłam tam.

4. „Opętanie” (Possession) A. S. Byatt – mieszanka tego, co szczególnie lubię w literaturze, błyskotliwa, świetnie napisana, przyciągająca.

5. „Taniec ze Smokami” (A Dance with Dragons) George R.R. Martin – czekałam 6 lat i moje oczekiwania rosły. Tej książce udało się mnie zadowolić i teraz tylko nie mogę się doczekać kontynuacji…

Powinnam tu zakończyć, ale nie mogę nie przyznać ostatniego wyróżnienia:

* „Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji” Witold Szabłowski – pierwszy chyba reportaż, który czytała, jak powieść, nie mogłam się oderwać, a nawet się popłakałam. Cudowny.

I na tym poprzestanę, bo już mnie korci, żeby ze 2-3 pozycje dopisać. Przejdźmy więc do filmów. Kolejność znów przypadkowa.

1. „Ludzie Boga” (Des hommes et des dieux) reż. Xavier Beauvois – po moich zachwytach w jednej z nielicznych filmowych recenzji nie ma w tym pewnie nic dziwnego. Film niezwykle ważny, mądry i cudownie zrobiony. Dla mnie także osobisty, zwłaszcza w kontekście poszukiwań.

2. „Rozstanie” (Jodaeiye Nader az Simin) reż. Asghar Farhadi – świetnie zrealizowany i mądry film o relacjach międzyludzkich i ludziach uwikłanych w sytuację, gdzie nie można wskazać „tego złego”. Opowieść o kłamstwach, o dojrzewaniu, o życiu w zgodzie z moralnością… Zachwycający.

3. „Kroniki portowe” (Shipping News) reż. Lasse Hallström – oglądałam w idealnych warunkach i klimat tej historii mnie zauroczył. Zawsze lubiłam opowieści o miasteczkach na końcu świata, tym bardziej tych nad wodą, więc niewiele było trzeba, żeby mi się spodobało. W dodatku film jest dobrze zagrany, fabuła ciekawa, ładna muzyka i widoki, rodzinne sekrety… Teraz muszę przeczytać książkę.

4. „Gran Torino” reż. Clint Eastwood – mocny i choć odrobinę schematyczny, to poruszający i bez upiększenia pokazujący zarówno jedno z obliczy imigrantów jak i określonego rodzaju Amerykanów „starej daty”. A przy tym to takie pożegnanie Eastwooda z aktorstwem i odejście „Brudnego Harry’ego”, co podkreśla już i tak ważny nostalgiczny rys.

5. „Przeznaczone do burdelu” (Born Into Brothels: Calcutta’s Red Light Kids) reż. Zana Briski, Ross Kauffman – tytuł może sugerować historię w rodzaju „Kwiatu pustyni”, jest to jednak mylne wrażenie. To opowieść o tym, co można zrobić dla najbiedniejszych dzieciaków, o sztuce i fotografii, a także walce o własne marzenia.

Oraz dwa wyróżnienia, które zrobiły na mnie wrażenie:

* „Bękarty wojny” (Inglourious Basterds) też. Quentin Tarantino – fanką Tarantino, jak już tu chyba kiedyś pisałam, zdecydowanie nie jestem. Ale się zachwyciłam – przewrotnym pokazaniem tematu, rytmem, w jakim ten film jest zrobiony, kilkoma absolutnie cudownymi scenami, muzyką… Naprawdę warto zobaczyć.

** „Walkiria” (Valkyrie ) reż. Bryan Singer – nie obchodzi mnie, jak bardzo ten film jest hollywoodzki. Myślałam, że przestanę na nim oddychać z emocji i zdenerwowania. I znając przecież z góry zakończenie, byłam wściekła i smutna, no bo jak to, jak może się im nie udać…?

Muzycznie w tym roku nie zanotowałam żadnych znaczących odkryć ani piosenek, które by mi jakoś wybitnie towarzyszyły. Może w przyszłym będzie na tym polu ciekawiej.

A u Was? Podsumowania zrobione, czy też Was takie rzeczy raczej nie bawią?

Kategorie:film, książki, meta, muzyka Tagi:

O kilku filmach słów kilka

Notki odnośnie poniższych filmów powstały kilka miesięcy temu. Dlaczego wrzucam je dopiero teraz – właściwie sama nie wiem, ciężki mi było zebrać się do wrzucenia czegoś na bloga. Teraz ta dziwna niemoc i przeszła (mam nadzieję, że na dłużej), więc korzystam i notki wrzucam. Kadry z filmów pochodzą z Filmweba.

„Ludzie Boga” (Des Hommes et des dieux) reż. Xavier Beauvois

Patrząc z dzisiejszej perspektywy, „Ludzie Boga” (choć osobiście bardziej podoba mi się tytuł oryginalny, możliwy do przetłumaczenia jako „O ludziach i bogach”) to jeden z najbardziej poruszających lub wręcz najbardziej poruszający film, jaki widziałam w całej minionej połowie roku. Myślę, że nie jest łatwo nakręcić film o religii (jaka by ona nie była) – można popaść w niepotrzebny patos mówiąc o rzeczach podniosłych, można uciec w dość tani sentymentalizm chcąc wzruszyć i mówiąc o uczuciach, a wreszcie niebezpieczeństwem jest moralizatorstwo szyte grubymi nićmi. Oczywiście dużo zależy też od konwencji – wszystkie te minusy częstsze są w ekranizacjach chociażby opowieści biblijnych, filmy dziejące się we współczesności na pierwszym miejscu stawiają nierzadko psychologię i zazwyczaj wychodzi to obrazom na dobre. „Ludzie boga” to film traktujący o głębokiej wierze i znalezieniu dla niej miejsca w hierarchii – postawienie jej na pierwszym miejscu, własne życie stawiając na drugim nie jest łatwym wyborem, nawet dla zakonników, którzy Bogu poświęcili swoje życie.

Mała miejscowość w Algierii. Na wzgórzu znajduje się klasztor mnichów, cystersów. Bracia uprawiają ziemię, sprzedają swoje towary i oczywiście spędzają dużo czasu na modlitwie i nauce. Poddając się dość surowym wymogom pracowitego życia w tak odmiennym od ich ojczyzny (pochodzą z Francji) miejscu, wydają się być szczęśliwi, żyjąc w harmonii ze światem i lokalną muzułmańską społecznością. Pięknie przedstawiona jest relacja mnichów z mieszkańcami wsi – pełna szacunku i zrozumienia dla odmiennej tradycji. Zakonnicy uczestniczą w świętach i życiu codziennym muzułmanów, tamci natomiast odpowiadają przyjaźnią i nie wyobrażają sobie dalszego funkcjonowania społeczności bez mnichów. Idyllę przerywa wieść o brutalnych atakach grupy ekstremistów muzułmańskich na chrześcijańskich misjonarzy w pobliskiej miejscowości.

Treścią filmu jest właściwie proces podejmowania decyzji, poszukiwania miejsca dla siebie w świecie pośród ludzi. Bliskie jest mi przedstawienie wiary w „Ludziach Boga” – mnisi starają się prowadzić dialog w modlitwie, jednak przede wszystkim widzą Go w innych ludziach, w otaczającej ich przyrodzie. Przepiękna jest scena, w której Christian szuka odpowiedzi na nurtujące go pytania dotyczące przyszłości właśnie na długim spacerze, szukając Boga i Jego prawdy pośród dzieł przez Niego stworzonych. Cały film zbudowany jest z obrazów, z których część ma szansę na długo zapaść w pamięć. Moment, w którym mnisi przy dźwiękach „Jeziora łabędziego” spożywają swoją własną Ostatnią Wieczerzę w moim odczuciu spokojnie może przejść do historii kina – dla mnie była głęboką refleksją na temat człowieczeństwa i tego, co jest piękne i dobre w byciu człowiekiem. A przy tym – niezwykle poruszająca, popłakałam się strasznie, a towarzyszyli mi wszyscy widzowie siedzący obok mnie widzowie, podejrzewam, że reszta kina też nie pozostała obojętna. Do tego dołożyć jeszcze można przekonującą wizję, w której religie i kultury mogą żyć ze sobą w zgodzie, jeśli nie zapominają o wzajemnym szacunku i skupiają się na tym, co łączy, a nie tym, co dzieli. Chrześcijańscy mnisi nie próbują nawracać lokalnej społeczności, pomagają jej w granicach sobie narzuconych, trwając przy tym w swoich przekonaniach. Być może wpływ ma na to także profil zakonu, do którego należą bracia. W każdym razie wizja ta przekonuje, że harmonia jest możliwa, choć krucha i wystarczy odrobina nienawiści, by ją zburzyć.

W moim odczuciu „Ludzie Boga” to film niezwykły, pięknie nakręcony i z głębokim przesłaniem. Dla mnie był wręcz rekolekcyjny, nie ograniczyłabym jednak siły jego wyrazu do kwestii religijnych – wiara jawi się tu jako wartość, głębokie przekonanie, które w jakiś sposób definiuje życie i jego wybory. Tym samym przesłanie staje się bardziej uniwersalne. Wiem, że muszę obejrzeć ten film ponownie, wierzę, że znów znajdę w nim coś dla siebie, przede wszystkim jednak nie mogę zapomnieć o nim i wrażeniu, jakie po sobie we mnie pozostawił. Odebrałam go bardzo osobiście, intymnie wręcz. Dla mnie to jeden z ważniejszych filmów w ostatnich czasach.

„Inni” (The Others) reż. Alejandro Amenábar

Nie lubię horrorów. Łatwo mnie wystraszyć, ale jeszcze łatwiej obrzydzić, a w tym mam wrażenie prześciga się większość współczesnych horrorów. Z książkami mam zresztą to samo, nigdy nie ciągnęło mnie do tego gatunku. Wolę mocne wrażenia trochę innego rodzaju, a nie okrucieństwo dla samego okrucieństwa. Nie znaczy to jednak, że od czasu do czasu nie oglądam czegoś strasznego (na moje naprawdę zaniżone standardy), gustuję bardziej w klimacie gotyckim i nie mam tu na myśli wampirów (nie przypominam sobie żadnego dobrego filmu o wampirach, jaki oglądałam lub chciałam obejrzeć), ale rozmaite historie o duchach, nawiedzonych domach i przenikaniu się świata rzeczywistego z nadnaturalnym. W taką konwencje wpisuje się film „Inni” w reżyserii Alejandro Amenábar, który bardzo mi się podobał i chwilami naprawdę się na nim bałam, a jest on pozbawiony zupełnie drastycznych scen – czyli coś w sam raz dla mnie, kiedy najdzie mnie ochota na dreszcze pełzające po kręgosłupie.

Historia czerpie garściami z gotyckiej tradycji. Troje służących zgłasza się na służbę do właścicielki wielkiego domu, Grace Stewart. Młoda kobieta potrzebuje pomocy, czekając na powrót męża z wojny. W całym budynku panują ciemności, rozpraszane jedynie przez lampki naftowe – małe dzieci Grace cierpią na rzadką chorobę, są uczulone na światło słoneczne, przez co kontakt z naturalnym światłem mógłby okazać się dla nich zabójczy. Energiczna Anne i młodszy, raczej bojaźliwy Nicholas wynajdują sobie różne zabawy w domu, coraz bardziej przekonując się o tym, że ktoś w nim mieszka oprócz nich. Nerwowa i osamotniona Grace nie chce przyjąć do wiadomości opowieści dzieci, wkrótce jednak sama musi przyznać, że wyczuwa czyjąś obecność, a różne wydarzenia potwierdzają te niejasne domysły. Sytuacji nie poprawia tajemnicze i niepokojące zachowanie służących. Wzrasta poczucie osaczenia i samotności, Greace staje się coraz bardziej zdeterminowana, a akcja prowadzi do dość przewrotnego zakończenia, w tradycji bardziej współczesnej.

Napięcie narasta w „Innych” stopniowo i konsekwentnie, kostiumy epoki dodają historii uroku i pozwalają uwierzyć w fabularne zwroty akcji. Nicole Kidman pasuje do roli kobiety kruchej, nerwowej i dumnej, a mały James Bentley grający jej synka całkowicie mnie rozczulił, chciałam, żeby pojawił się ktoś, kto jak najszybciej zabierze go z tego budzącego grozę miejsca. „Inni” są filmem wyważonym, czerpiącym z różnych klasycznych konwencji, w rezultacie powstała historia, która może nie ma w sobie wiele oryginalnego, jest jednak naprawdę doskonałą rozrywką, estetyczną i lekko straszną (ja się bałam mocno, ale jak wspominałam, moja tolerancja na straszne rzeczy jest dość niska). Jest w „Innych” coś takiego, co z jednej strony sprawia, że film wydaje się być przy swojej kostiumowości realistyczny, a z drugiej unosi się nad nim mgiełka magii i tajemnicy. Dla mnie to świetne połączenie i z radością obejrzałabym inny film w tym stylu.

„W głąb siebie” (Manic) reż. Jordan Melamed

O młodzieży z zaburzeniami i o ośrodkach leczenia zdrowia psychicznego powstało już mnóstwo filmów i ciężko powiedzieć w tym temacie cokolwiek nowego. Mam świadomość, że „W głąb siebie” (wolę oryginalny tytuł „Manic”) nigdy bym nie obejrzała, gdyby nie Joseph Gordon-Levitt w nim grający. Przyznaję się już na wstępie – całą jesień i pół zimy podkochiwałam się w tym aktorze i wyszukiwałam różne filmy z jego udziałem. Rzadko zdarzają mi się takie fascynacje, ale jak już są, to pełne pasji ;) Tym sposobem trafiłam na „Manic”, temat choć zużyty uznałam za ciekawy i obejrzałam – okazuje się, że wciąż można mówić o zaburzeniach psychicznych w sposób świeży i przekonujący.

Sama historia nie wnosi nic nowego – agresywny Lyle trafia do zamkniętego ośrodka leczenia po tym, jak pobił rówieśnika kijem bejsbolowym. Nie radzi sobie ze swoimi uczuciami, chwilami sam się siebie boi. Nie jest jednak przedstawiony jako ofiara budząca jedynie współczucie i chyba w tym tkwi siła filmu. Owszem, problematyczne nastolatki nie stały się takie z własnej woli, w innych środowiskach i rodzinach wyrosłyby na szczęśliwych ludzi radzącymi sobie z emocjami. W „Manic” jednak nie ma użalania się, głaskania po głowie i cudownej przemiany na koniec. Oczywiście, terapia ma za zadanie pomóc rozprawić się z demonami przeszłości, młodzi ludzie zmieniają się próbując odnaleźć swoje miejsce, zawiązują się sympatie i powstają animozje. Przekaz jednak odebrałam jako jasny – jakkolwiek pokrzywdzony nie jesteś, to ty ponosisz odpowiedzialność za swoje złe czyny, nie wystarczy obwiniać surowego ojca czy kolegów. Należy stanąć na nogach o własnych siłach, na nowo stać się sobą. To mi się spodobało, bo film nakręcony jest z dużą życzliwością, żeby nie powiedzieć czułością w stosunku do pacjentów, nie robiąc z nich jednak jedynie zagubionych dzieci, które są chodzącą niewinnością, a cały świat jest brudny i zły. Terapeuta stara się pomóc swoim pacjentom, ma jednak także swoje życie, własne problemy, z którymi nie potrafi sobie poradzić. Jest zaangażowany w swoje obowiązki, ale daleko mu do bycia cudotwórcą.

Mimo dość ponurego opisu, film nie jest pesymistyczny, ma w sobie nadzieję i humanistyczny rys. Cechuje go jednak realizm i silnie współczesne umiejscowienie, co nie zawsze pozostaje przyjemne w odbiorze, zmusza jednak do refleksji. Dla mnie był on ciekawy także ze względu na pokazanie młodzieży z jej problemami w nieoderwany od rzeczywistości sposób. Mając kontakt z młodymi ludźmi w pracy obserwuję czasem podobne zachowania, choć na nieporównywalnie mniejszą skalę. Kilka fragmentów wydało mi się ciut irytujących, sztucznych w swojej próbie przekazania głębokich treści. Generalnie jednak film zostawił po sobie dobre wrażenie i naprawdę mi się spodobał.

Mandżuriowy Przegląd Filmowy: na Dalekim Wschodzie

Do pisania o filmach trudno mi się zabrać. Książki stanowią temat bezpieczniejszy, przy filmach natomiast mam jeszcze silniejsze poczucie nieznajomości klasyki, przegapianie różnych znaczeń zawartych między obrazami. Oraz mam świadomość faktu, że nierzadko dobrze się bawię na filmach, które sama uważam za produkcje niskich lotów (co jakiś czas lubię sobie obejrzeć film sensacyjny, na przykład z Bruce’m Willisem, choć wszystkie są niemal bliźniaczo do siebie podobne). Choć aktualnie z braku czasu staram się dobierać sobie tylko takie, które mają dużą szansę mi się spodobać. W dodatku nie mamy w domu telewizora, więc odpadają filmy oglądane do kolacji z rodziną – właśnie w ten sposób oglądaliśmy zazwyczaj lżejsze filmy sensacyjne, w sam raz do kanapki. Z drugiej strony staram się zaznajamiać z filmami uznawanymi za klasykę, wyrabiać sobie gust i zacząć bardziej kojarzyć reżyserów, bo na ten moment znam może kilkanaście nazwisk na tyle, żeby połączyć je z filmami i jeszcze te produkcje znać. Szalenie lubię czytać recenzje filmowe, sama postanowiłam też wreszcie zebrać się w sobie i spróbować pisania. Zwłaszcza, że prowadzenie własnego bloga a zwłaszcza czytanie innych bardzo moim zdaniem pomaga w wyrażaniu własnych myśli i ćwiczeniu towarzyszącej temu pewności siebie. W moim środowisku opinie dotyczące kina są dość jednoznaczne i nieznoszące sprzeciwu. Blogi natomiast dają ten komfort, że znaleźć tu można ludzi w przyciągający sposób wyrażający nierzadko skrajne opinie na temat tego samego dzieła, czy to książkowego czy filmowego, co daje komfort psychiczny – nawet jeśli nie spodobał mi się jakiś film uznawany przez większość za dzieło, nie musi to znaczyć, że go nie zrozumiałam. Nawet jeśli spodobało mi się coś, co większość uważa za gniot – niekoniecznie musi być ze mną coś nie tak. Och, no i teraz przyznałam się do problemów rodem z podstawówki :) Na swoje usprawiedliwienie powiedzieć mogę, że od czasu założenia bloga ta niepewność skurczyła się do niewielkich rozmiarów, a pisanie o filmach ma się rozprawić z nią całkowicie.

Żeby więc nie być gołosłowną nareszcie to powiem: nie jestem wielbicielką Quentina Tarantino! Po prostu nie i już. Owszem, „Pulp Fiction” mi się podobało, nawet bardzo, ale nie dzielę kinematografii na filmy przed i po „Pulp Fiction”, a choć kiedyś zaczęłam oglądać jakieś dwa inne dzieła tego reżysera, przerwałam w połowie. Może powinnam spróbować jeszcze raz, ale nie mam w sobie żadnej motywacji, by to zrobić. Straszne rzeczy, prawda?

Dramatycznych wyznań będzie pewnie z czasem więcej, a teraz zapraszam na Mandżuriowy Przegląd Filmowy, mam nadzieję cykliczny.

Mimo że dość regularnie (choć nie tak często, jakbym chciała) oglądam filmy z Dalekiego Wschodu, kino azjatyckie jest dla mnie nierzadko dość skomplikowane. Odpowiada mi jednak jego nastrojowość, a także refleksyjność – po seansie długo jeszcze myślę o tym, co widziałam (czasem próbując zrozumieć zamysł filmu, innym znowu rozmyślam nad znaczeniami, które w moim odczuciu pojmuję doskonale). Oczywiście trochę inaczej jest z azjatyckim kinem typowo popularnym, które też zdarza mi się oglądać – tu nie mam problemów zwłaszcza w przypadku produkcji japońskich, w przeszłości oglądałam ich dużo, a i lata oglądania anime zrobiły swoje. Moja lista filmów do obejrzenia z tego kawałka świata jest dość długa, na szczęście robią się one coraz bardziej dostępne. Dziś więc kilka słów o dwóch obejrzanych (już dość dawno temu) filmach z Azji rodem.

„Nie bój się, Bi” (Bi, dung so!) reż. Dang Di Phan, 2010


Wietnam. Mały Bi mieszka z rodzicami i ciotką na obrzeżach miasta. Stałym gościem w ich domu jest także stara niańka ojca, opiekująca się domem. Chłopiec całe dnie spędza biegając po polach i bawiąc się nad rzeką lub w pobliskiej fabryce lodu. Jego rodzina wygląda na szczęśliwą, to jednak tylko pozory, każdy z jej członków bowiem tęskni za czymś, czego nie może lub nie potrafi zdobyć. Wszyscy jednak trzymają się swoich ról. Matka pragnie być potrzebna, chce od męża czułości i okazania uczucia, choćby w łóżku. Pojawienie się schorowanego, dawno niewidzianego teścia daje jej namiastkę spełnienia się w roli kogoś, kto jest chciany i potrzebny. Kobieta nie skarży się jednak i niczego nie wymaga od męża, uwodzi go i spełnia jego niewypowiedziane zachcianki. Ten z kolei zdaje się być człowiekiem pustym w środku, niezdolnym do okazywania uczuć. Po pracy chodzi z kolegami do barów, gdzie upija się niemal do nieprzytomności. Unika spotkania z ojcem, który z niewypowiedzianą naganą patrzy na jego ucieczki od odpowiedzialności. Wiele między nimi milczących pretensji, zadawnionego bólu, o których widz niewiele się dowie. Mężczyzna nie odnajduje się w roli męża i ojca, jedyne chwile szczęścia przeżywa w salonie fryzjerskim, gdzie pracuje młoda dziewczyna, niezainteresowana jednak jego natarczywymi awansami. Ciotka Bi to młoda kobieta, uginająca się pod presją rodziny, by wreszcie znalazła sobie męża. Posłusznie chodzi na randki z umawianymi jej znajomymi. Kolejny z nich wydaje się być poważnie zainteresowany kobietą, ona jednak przyjmuje jego zainteresowanie bez entuzjazmu. Jej myśli krążą wokół nastoletniego chłopaka uczęszczającego do szkoły, w której jest nauczycielką. Nastolatek wyraźnie odwzajemnia jej fascynację, spełnienie jest więc na wyciągnięcie ręki… Dziadek natomiast powrócił do rodzinnego domu, by leczyć się z choroby. Ciężko stwierdzić, czy wierzy w powrót do zdrowia, czy też powrócił, by spokojnie umrzeć wśród wspomnień. Męczy go ból i poczucie ciężaru, jaki sprawia rodzinie, wydaje się być pogodzony z przyszłością, ale poza chwilami spędzonymi z Bi, zastana rzeczywistość nie przynosi ukojenia.

Mimo tego wszystkiego dzieciństwo Bi jest beztroskie. Nie dotyczą go problemy świata dorosłych, jeśli czegoś pragnie, zdobywa to. Kiedy dziadek proponuje mu egzotyczny liść w zamian za jakiś inny skarb, Bi początkowo jest zmartwiony, bo przecież nie ma nic, co mógłby dać staruszkowi. Zaraz jednak rozpromienia się i wybiega na dwór – przecież cała okolica to jego wielki plac zabaw i wszystko co tam jest, jest w pewien sposób jego. Własna lodówka w równie dobrym stopniu może służyć do zabawy jak i wielkie pojemniki w fabryce lodu. Bi ma pozytywne relacje ze wszystkimi członkami rodziny i nawiązuje przyjaźnie wszędzie, gdzie się pojawia, czy to z innymi dzieciakami nad wodą, czy z pracownikami fabryki. Wracając do lodu – tylko ta substancja przynosi dorosłym ukojenie, a z racji swej natury jest to ulga chwilowa, roztapiająca się szybko w parnym upale unoszącym się nad miastem. Jednak nawet fabryka lodu produkująca to nietrwałe ukojenie jest pełna bólu i znoju, czai się tam strach i cierpienie.

Czego więc może bać się Bi? Nie boi się śmierci stojącej przy łóżku dziadka – podchodzi do niej równie naturalnie jak do życia. Przed innymi ludźmi zawsze może uciec, świat otwiera się przed nim. Patrząc na spętanych normami dorosłych, którzy wbrew sobie z pokorą wypełniają obowiązki, by nie stać się wyrzutkami, nasuwa się niewesoła refleksja. To dorosłość może napawać lękiem kochające swobodę dzieciaki, zmienia i zabrania spełniania pragnień. Czy tego boi się Bi? Nie zdziwiłabym się. Zastanawiam się, na ile jest to refleksja nad wietnamskim społeczeństwem, a na ile uniwersalna obserwacja o pętach dorosłości i norm społecznych. Film długo pozostał we mnie po obejrzeniu, choć wychodząc z kina nie byłam pewna, czy mi się do końca spodobał. Uczucie niedosytu szybko jednak zastąpiły rozmyślania na tematy pokazane w filmie, a kilka obrazów (zatopiony w lodzie liść, kobieta podglądająca chłopców grających w piłkę w strugach deszczu, czy choćby scena w autobusie, gdzie ciotka Bi po raz pierwszy zwraca uwagę na swojego ucznia) wciąż mam przed oczami. „Nie bój się, Bi” to chyba moje pierwsze spotkanie z kinem wietnamskim i uważam je za zdecydowanie udane.

„Cesarzowa i wojownicy” (Kwong saan mei yan) reż. Siu-Tung Ching, 2003


Zawsze bardzo lubiłam wszelkiego rodzaju baśnie i legendy, także w wersji filmowej. Mam świadomość, że nie wszystkie z nich przedstawiają treści warte głębszej uwagi, nie przeszkadza mi to jednak oglądać je od czasu do czasu, ciesząc się z perełek i pomstując nad gniotami. „Cesarzowa i wojownicy” to właśnie taka baśń o dzielnej królewskiej córce i miłości – dalekowschodnia, pięknie opowiedziana głównie pod względem wizualnym i obsypana bogactwem kolorów i widoków. Trzeba się na to nastawić z góry i zaakceptować elementy konwencji (a także brak większej głębi), inaczej mogą widza rozboleć zęby od romantyzmu i słodkości wypełniającej szczęśliwe chwile – mój mąż wzdychał chwilami ciężko sygnalizując, że na ekranie już przesadzają, ja natomiast z uśmiechem odprężałam się dzięki wizualnej estetyce, nie przejmując się całą słodyczą i chwilami mocno przesadną bajkowością historii. To kino rozrywkowe, pozbawione zbytniej głębi i jeśli ma się ochotę na film tego rodzaju, można po niego sięgnąć.

Starożytne Chiny, podzielone na królestwa państwo nękane jest wojnami. Podczas jednej z nich umiera władca Yan, na swego następcę mianując wyszkolonego generała imieniem Muyong Xuehu, człowieka z nizin, który na szczyt wybił się ciężką pracą i wojskowym geniuszem. Jednak wasale buntują się przeciwko temu testamentowi, nie chcą służyć komuś takiemu jak Muyong. Młody człowiek ucieka się więc do fortelu, dzięki któremu następcą zostaje ogłoszona jedyna córka cesarza – piękna Feier. Mimo początkowego przerażenia i braku wiary we własne siły dziewczyna jest córką swego ojca, przyjmuje więc wyzwanie i brzemię z podniesionym czołem, dając z siebie wszystko. Zjednuje sobie większość poddanych, a pomocą służy jej oddany Muyong, towarzysz jeszcze z czasów jej dzieciństwa, który chętnie zobaczyłby się w innej roli niż tylko starszy brat młodej cesarzowej. W czasie jednej z potyczek władczyni zostaje ranna zatrutą strzałą, koń ponosi ją w leśne ostępy i tam znajduje ją tajemniczy Duan Lan-quan, żyjący na odludziu mnich. Opiekując się Feier uczy ją wielu pożytecznych umiejętności, a przy okazji przypomina, czym jest zwyczajna radość płynąca z życia, swobody, a wreszcie uczuć. Feier to w końcu przede wszystkim młoda dziewczyna obciążona odpowiedzialnością i obowiązkami nierzadko ponad jej siły. Każdy ma prawo do miłości, często jednak ta zasada okazuje się obowiązywać w teorii. Rzeczywistość i jej prawa upomną się o Feier, a biorąc pod uwagę, że jest to baśń niczym z danych czasów, dodatkowo z Dalekiego Wschodu – nie ma co liczyć na słodkie zakończenie i radosnych bohaterów trzymających się za ręce. W takich opowieściach rozwiązanie w najlepszym razie jest słodko-gorzkie, z nutką melancholii.

„Cesarzowa i wojownicy” to uroczy film, na który jednak trzeba mieć nastrój, nie jest to bowiem nic odkrywczego bądź ambitnego. Stanowi jednak radość dla oczu, odpręża i choć słodycz chwilami leje się z ekranu, historia miłosna ma ten posmak dziewczęcych marzeń, które czasem miło sobie przypomnieć. Tylko tyle lub aż tyle, w zależności od Waszego nastroju. Ja obejrzałam w odpowiednim czasie i wspominam go dość ciepło.

„Zatochi” (Zatôichi) reż. Takeshi Kitano, 2003


„Zatoichi” w reżyserii Takeshiego Kitano był pierwszym filmem, jaki zobaczyłam w tym roku kalendarzowym, wieczorem pierwszego stycznia, rozleniwiona i lekko śpiąca po kilku tylko godzinach snu (nieplanowana impreza sylwestrowa rozkręciła się nie wiadomo jak i kiedy, było przezabawnie). To kino z jednej strony rozrywkowe, opowieść o niewidomym masażyście wymierzającym sprawiedliwość dręczycielom różnej maści, którzy lekceważą go jako przeciwnika nie jest nowa jeśli chodzi o sam pomysł, a i realizacja nie wnosi wiele do tematu. Nie brak jednak filmowi jakiegoś rysu szlachetności, czegoś, dzięki czemu „Zatoichi” nie jest jedynie kolejnym japońskim filmem walki. Ciężko mi dokładnie sprecyzować, na czym polega ta różnica – być może sprawia to klimat feudalnej Japonii i odpowiednie tempo, charakterystyczne dla filmów z tamtego kawałka świata? Podobało mi się to, że sekwencje walki wbrew głównemu tematowi historii nie trwały zbyt długo, a najdłuższą chyba sceną jest tradycyjny japoński taniec ćwiczony przez jednego z bohaterów. Film nasiąknięty jest japońską obyczajowością tamtych lat, dodając smaku tej klasycznej opowieści. Wszystko jest estetyczne, interesujące głównie pod względem kulturowym, ale i sama historia zaciekawia, zwłaszcza jeśli lubi się filmy spod znaku Zorra i innych niepozornych bohaterów upominających się o prawa ubogich i słabych. Na koniec otrzymujemy scenę rodem z Bollywoodu, zaskakującą w tych dekoracjach, ale zadziwiająco pasującą do całości.

Oglądanie było dla mnie przyjemnością w tamten leniwy wieczór, „Zatoichi” nie jest jednak filmem, który szczególnie polecam. To raczej kino dla wielbicieli gatunku, naprawdę przyjemne i estetyczne, ale nic poza tym. Może za dużo już widziałam opowieści o uczciwych samurajach sprzeciwiających się korupcji (głównie w wersji animowanej), żeby „Zatoichi” zrobił na mnie większe wrażenie. Nie mam mu jednak wiele do zarzucenia, to film naprawdę dobry w swojej klasie.

„Avatar” reż. James Cameron

W piątek wieczorem wybrałam się do kina na film „Avatar” James’a Camerona w wersji 3D, o którym każdy już pewnie słyszał lub chociaż widział gdzieś na mieście reklamujące dzieło plakaty. Przed seansem docierały do mnie głównie pozytywne opinie, ale o samym filmie wiedziałam niewiele. Poszłam i do tej pory jestem zachwycona. Po „Titanicu” Cameron po raz kolejny wyznaczył nowy standard jakości monumentalnej kinematografii. Ja wciąż żyłam w przekonaniu, że to, co we „Władcy Pierścieni” zrobił Jackson, to był szczyt osiągnięć sztuki filmowej na ten moment. Jak się okazuje – Cameron efektami pobił „Władcę” na głowę… (co nie znaczy, że uważam „Avatar” za film lepszy, nie ma co porównywać w tych filmach nic, poza efektami i grafiką komputerową właśnie, są zupełnie inne, mimo że oba fantastyczne, gatunkowo i odczuciowo :))

Sama fabuła jest prosta i dość przewidywalna. Niestety, oglądając „Avatar” nie ma co nastawiać się na dającą do myślenia i zaskakującą treść, choć nie jest to film głupi. Akcja filmu toczy się w odległej przyszłości. Były komandos, sparaliżowany od pasa w dół, przybywa na planetę Pandorę, by przejąć po zmarłym bracie bliźniaku udział w specyficznej akcji militarno-naukowej. Na niebezpiecznej i oszałamiająco pięknej planecie znajdują się złoża niezwykle cennej substancji, którą ludzie chcieliby wydobywać dla własnych zysków, w czym przeszkadza im miejscowa ludność, Na’vi. Tubylcy żyjący w zgodzie z przyrodą, czczący ją i dbający o każde drzewo, nie zgadzają się na jakiekolwiek niszczenie. Tym bardziej, że główne złoża mieszczą się w miejscu, uznawanym przez Na’vi za święte. Jake w ciele swojego Avatara zbliża się do tej błękitnej rasy i stopniowo poznaje ich zwyczaje, które zmieniają jego spojrzenie na Pandorę i ekspansję (już nie ‘białego’ a ‘ziemskiego’) człowieka w ogóle. A przy okazji, między nim a córką wodza, Neytiri, zaczyna rodzić się uczucie. Punkt dla tego, kto skojarzył fabułę choćby z disneyowską „Pocahontas” (co akurat dla mnie nie jest zarzutem – z „Pocahontas” wciąż połowę dialogów znam na pamięć, jako mała dziewczynka mogłam oglądać go codziennie). Temat ten był poruszany już niezliczoną ilość razy i choć zawiera w sobie wiecznie aktualne motywy (kolonializm, brak poszanowania dla ludności tubylczej i tolerancji w ogóle, ekologia, duchowość, itd.), to szkoda trochę, że twórcy nie pokusili się o nic nowego, nic zaskakującego. Szkoda, ale nie o fabułę tu głównie chodzi.

Co jest więc głównym atutem filmu? Świat. Pandora jest wielką dżunglą, zamieszkałą przez niezwykłe zwierzęta i porośniętą fantastycznymi roślinami. Twórcy wykazali się niezwykłą wręcz wyobraźnią, tak jakby naprawdę się wybrali na jakąś obca planetę i po prostu sfilmowali to, co tam zobaczyli. Dodatkowo, albo są wielbicielami twórczości Hayao Miyazakiego, albo w ekipie odpowiedzialnej za projekty musieli być Japończycy, bo wiele z ichniej estetyki można na Pandorze odnaleźć. Oglądanie filmu w 3D dodatkowo wzmaga ten efekt i na czas trwania filmu widz może uwierzyć, że naprawdę się tam znajduje. Nie mogłam oderwać oczu od zieleni, splątanych konarów, bogactwa lasu i tylko czekałam, aż spod liścia wyjrzą świetliste główki duszków Kodama. Wrażenie potęguje ładna i nastrojowa muzyka nadwornego kompozytora Camerona – James’a Hornera.

Warto zobaczyć ten film, z uwagi na efekty i cały wykreowany przez twórców świat. Nie znajdziemy tu bogatej fabuły, nie będzie wciskających w fotel dialogów, „Avatar” należy potraktować całkowicie rozrywkowo. Niektóre sceny budzą jednak olbrzymie emocje, właśnie z uwagi na bogactwo wizualne – lot na smokopodobnym stworze, rytuał odprawiany przez cały lud Na’vi… Są to sceny, które pewnie przejdą do historii kina. Dlatego zachęcam, żeby dać mu szansę, a sama zastanawiam się, czy nie pójść do kina jeszcze raz – żeby jeszcze raz znaleźć się na Pandorze i zobaczyć tę wspaniałą puszczę, ten świat magicznej przyrody…

Moja ocena: 5/6 (cóż, nawet fabuła mnie nie zdenerwowała, mimo braku głębi – nie lubię romantycznych komedii, ale filmy o miłości lubię, bardzo nawet :))

Avatar, reż. James Cameron, 2009.

Próbowałam oglądać wczoraj z płyty film „Strzelec” (reż. Antoine Fuqua), ale zasnęłam w połowie. Filmy z gatunku „zabili go i uciekł” mój organizm toleruje widocznie jedynie w przypadku, gdy występuje w nich Bruce Willis, inaczej się poddaje…

Cedry pod śniegiem – książka i film

snow is falling...b

Na „Cedry pod śniegiem” natknęłam się kiedyś w księgarni i opis mnie zaciekawił. Japończycy w Stanach Zjednoczonychpo ataku na Pearl Harbour? No właśnie! Do tej pory nie spotkałam chyba z żadną powieścią traktującą o tych wydarzeniach, tymbardziej pióra amerykańskiego pisarza. Chciałam przekonać się, jak przedstawi ten niechlubny epizod w najnowszej historii Stanów i tym sposobem natrafiłam na naprawdę wciągającą i dobrą lekturę.

W 1954 roku, na niewielkiej wyspie San Piedro, gdzie właściwie wszyscy się znają, w dość tajemniczych okolicznościach ginie rybak, Carl Heine. Miejscowy szeryf prowadzi dochodzenie, które prowadzi go do Japończyka urodzonego już na terenie Stanów Zjednoczonych, Kabuo Miyamoto. Człowiek zostaje oskarżony i dochodzi do procesu. Wysłuchując poszczególnych świadków, czytelnik nie tylko ma okazję śledzić kryminalną intrygę, ale poznać społeczność zamieszkującą wyspę. Od wielu już lat zamieszkiwali ją Japończycy, których zachęcała możliwość zarobku przy uprawie i zbiorze truskawek, głównym zajęciem mieszkańców San Piedro, poza rybołóstwem. Obie grupy, Japończycy i Amerykanie, współistniały całkiem zgodnie i choć nie można było mówić o zbytniej integracji, panował względny szacunek i praca układała się pomyślnie. Wszystko zmieniło się w dniu ataku Japończyków na Pearl Harbour, kiedy nawet uważająca się za mieszkańców, a nawet obywateli, japońska społeczność San Piedro została obwiniona za zło tego świata i potraktowana jak zdrajcy. Choć wiele osób, jak na przykład miejscowy dziennikarz, Arthur Chambers, pozostało im życzliwych i próbowało wspierać, strach i agresja Amerykanów doprowadziła do wielu przykrych sytuacji, a ostatecznie Japończycy zostali przewiezieni do specjalnych obozów. Po wojnie wrócili do swych dawnych domów, ale niewiele spraw toczyło się jak dawniej. Przekonał się o tym także Ishmael Chambers, weteran wojny amerykańsko-japońskiej, który przed zostaniem żołnierzem zaprzyjaźnił się i zakochał w ślicznej Hatsuo. Ishmael jako dziennikarz stawia się codziennie na rozprawie o morderstwo i wspomina swój związek z Japonką, dziś żoną oskarżonego…

Fabuła jest dość mocno poszatkowana i przedstawia wydarzenia z różnych okresów i z różnych perspektyw. Nie ma w niej jednak chaosu. To bardziej rozmaite obrazki, mozaika, która składa się w spójną całość. Wątek kryminalny jest interesujący, choć intryga nie należy do głównych motywów książki i jest potraktowana dość marginalnie – dużo istnotniejsze jest psychologiczne tło procesu. Choć powieść posiada także wątek miłosny oraz wojenne wspomnienia, jest to przede wszystkim książka psychologiczna, starająca się wniknąć w umysły mieszkańców San Piedro. Porusza problem tożsamości narodowej, który bardzo mnie interesuje, człowieczeństwa, umiejętności wybaczenia sobie samemu i światu, a także poszukiwaniu swojego miejsca. Przedstawia niezwykle trafną refleksję nad wyborami tego, co jest dla nas dobre, rozczarowaniami dorosłego życia. Nie ma w niej sentymentalizmu, ładnie opowiada o uczuciach, a bohaterowie są różnorodni i sprawnie nakreśleni. Najbardziej spodobała mi się sama Hatsuo, silna i odważna młoda kobieta.

Guterson wspaniale tworzy klimat sennej wysepki, mroźnego portu i bujnego lasu cedrowego. Język powieści jest prosty, ale na tyle obrazowy, że opisywane miejsca po prostu pojawiają się przed oczami. Autor opisuje swoich bohaterów bez upiększeń, chwilami niemal naturalistycznie. Nie kryje swojego zdania i choć cały proces jest swojego rodzaju rozrachunkiem z całą ówczesną sytuacją, to Amerykanie nie są kreowani na bezmyślnych okrutników – zdarzają się wśród nich jednostki wybitnie dobre i złe, jak wszędzie.

snow is falling...

Ponieważ książka zdecydowanie przypadła mi do gustu, postanowiłam obejrzeć także film zrobiony na jej podstawie. Moje ogólne uczucia są raczej pozytywne, choć zastanawiam się, czy osoba nie mająca wcześniej kontaktu z powieścią jest w stanie połapać się we wszystkim. Miałam wrażenie, że gdybym nie znała historii kilku bohaterów, film mógłby mnie znudzić na dłuższą metę. Dlatego radzę najpierw zapoznać się z wersją książkową. Filmowe „Cedry pod śniegiem” są przepiękną wizaulizacją tekstu. Zdjęcia, zwłaszcza zimowe, niemalże zapierają dech w piersiach, muzyka ładnie się z nimi komponuje. Fabuła pozostaje wierna oryginałowi, poza lekko udramatyzowanym zakończeniem, które reżyser chciał uczynić chyba bardziej „filmowe”, zupełnie niepotrzebnie moim zdaniem. Więcej nacisku jest położone także na rolę Ishmaela jako spadkobiercy swojego ojca – dziennikarza i humanisty. Oczywiście, pewne wątki zostały usunięte, wiele spłyconych, a Hatsuo stała się odrobinę histeryczna, a nie miałam takiego odczucia co do niej w książce. Niemniej jednak, jeśli komuś spodobała się powieść, film nie będzie stratą czasu, ogląda się go naprawdę przyjemnie, choć nie trzyma w napięciu i raczej nie porywa.

David Guterson, „Cedry pod śniegiem” (Albatros, 2001)
Cedry pod śniegiem, reż. Scott Hicks (1999)

A przy okazji zapytam: czy ktoś może umie na wordpressie wstawić sobie tzw. „star ratings” i byłby tak miły, żeby mnie oświecić? Znalazłam nawet jakieś potrzebne plug-iny, ale pojęcia nie mam, gdzie można je wstawić. Trochę bawi mnie fakt, że wszystkie te specjalne „ułatwienia” na wordpressie wydają mi się czarną magią i wiele bym dała, żeby sobie móc stronę edytować w najprostszym htmlu… Z drugiej strony, wordpress ma swoje plusy, więc o przeprowadzce nie myślę. Chciałabym wrócić do ocen, w sumie to całkiem wygodne przy recenzjach, ale zanim skończy się to na wklejaniu obrazków za każdym razem, pomyślałam o jakiejś bardziej profesjonalnej metodzie ;)

Maboroshi no hikari, reż. Hirokazu Koreeda

maboroshi

Bardzo chciałam napisać w miarę „na gorąco” recenzję filmu „Maboroshi no hikari” (znanego także pod tytułem „Maborosi”), ale kiedy otworzyłam notatnik, nabrałam powietrza w płuca, dłonie zawisły nad klawiaturą i… I teraz zastanawiam się, jak ująć swoje odczucia i przemyślenia na temat tego filmu. Nie jestem znawczynią kina azjatyckiego, nie znam się na reżyserach dalekowschodniego pochodzenia, ale mam wyrobioną opinię, że tego rodzaju filmy bardziej odbiera się zmysłami, niż rozumiem. Nie jestem pewna, czy to brzmi sensownie, mam na myśli to, że często w filmach azjatyckich nie chodzi o samą fabułę i dialogi, ale o wrażenia wywierane na widzu, pewne obrazy, dobór barw i kadrowania. Takim filmem jest japoński „Maboroshi no hikari”.

maboroshi1

Nastoletnia dziewczynka, Yumiko, obwinia się o śmierć swojej babci, której nie udało się zatrzymać, kiedy postanowiła wybrać się na piechotę do swojego domu. Choć nikt jej o to nie obwinia, Yumiko nie potrafi pogodzić się z tą stratą. Mijają lata, Yumiko mieszka z mężem Ikuo i maleńkim synkiem w niewielkim mieszkaniu. Jej życie wydaje się dość monotonne, ale Yumiko jest szczęśliwa i zakochana. Wciąż jednak wspomina swoją zmarłą babcię, a w snach widzi swojego męża jako jej reinkarnację. Pewnego dnia Ikuo wraca się do domu po parasol, a następnie długo nie wraca z pracy. Do drzwi Yumiko puka policjant i powiadamia ją o śmierci męża. Co więcej, nie ma wątpliwości, że było to samobójstwo. Kobieta popada w depresję. Pięć lat później ponownie wychodzi za mąż, ale jej życie naznaczone jest cieniem przeszłości, a Yumiko wciąż zmaga się codziennością, próbując odpowiedzieć sobie na dręczące ją pytania i znaleźć miejsce dla siebie

maboroshi2

Akcja toczy się bardzo wolno, na ekranie niewiele się dzieje. Miałam wrażenie, że reżyser daje widzowi czas do namysłu, nie chodzi tu tylko o śledzenie wydarzeń w filmie, ale o własne przemyślenia, wywołane obrazami i słowami. Zdjęcia są przepiękne, dość mroczne, tajemnicze i chwilami niepokojące. Wspaniale został oddany klimat nadmorskiego miasteczka i pokazane zwyczajne życie mieszkających tam ludzi. To tak, jakby widzowi dane było zobaczyć po prostu wycinek z czyjegoś życia, zobrazowany w sposób poetycki i symboliczny. Nie można też nie zwrócić uwagi na nastrojową muzykę autorstwa Ming Chang Chen. Wiele bym dała za ten soundtrack.

„Maboroshi no hikari” jest filmem, który docenia się tym bardziej, im więcej się o nim myśli po obejrzeniu. W moim odczuciu jest to opowieść o samotności, poszukiwaniu swojego miejsca na świecie, ulotności szczęścia i bezradności. Yumiko zaznaje szczęścia w nowym związku, kocha także swojego syna, ale to nie zapełnia pustki po stracie Ikuo. Jej spokój i szczęście są ulotne, wystarczą pojedyncze wspomnienia bądź obrazy, by wszystko popadało w ruinę i trzeba swój spokój budować od nowa. Czas może i leczy rany, ale niekoniecznie przynosi odpowiedzi na pytania, a ze swoimi najgłębszami uczuciami człowiek zazwyczaj jest sam, niezrozumiany, bo tak głębokie zajrzenia w czyjąś psychikę wydaje się być nieosiągalne. W głębi duszy Yumiko pozostaje samotna, samotny musiał być Ikuo, skoro nikt nie miał pojęcia, czemu popełnił samobójstwo. Taka samotność staje się udziałem każdego, każdy przez to przechodzi, jak stwierdza w pewnym momencie mąż Yumiko. A może chodziło mu o coś innego? Myślę, że jest to film, który można zrozumieć na wiele sposobów. Wspaniały na jesienny wieczór. Gorąco polecam każdemu, kto lubi niespieszne, azjatyckie kino.

Maboroshi no hikari, reż. Hirokazu Koreeda, 1995.

Filmowo

Pogoda ostatnio sprzyja czytaniu jak mało kiedy. Kiedy jest zimno i leje deszcz wprost marzę o zagrzebaniu się pod kocem z gorącą herbatą i książką. Zwłaszcza, że ostatnio mam szczęście do dobrych książek, tylko gorzej z energią do napisania recenzji, ale to się powinno wkrótce zmienić (przeżyłam zeszłym tydzień, więc teraz już będzie z górki). Tymczasem zabrałam się za napisanie kilku słów o dwóch filmach, które widziałam jakiś czas temu.

mmRodzina życiowych nieudaczników wybiera się w podróż, by spełnić życzenie małej dziewczynki, która choć nie jest wyjątkowo pięknym dzieckiem, pragnie wziąć udział w wyborach małej miss odbywających się w miejscowości sporo oddalonej od ich domu. Wydawałoby się, że to nic nowego, w końcu ile można oglądać komedii o ludziach niedopasowanych do środowiska, w jakim przyszło im żyć. Sama nie jestem zbyt entuzjastycznie nastawiona do komedii, ponieważ nie mam szczęścia do trafiania na takie, które by mnie śmieszyły (także dlatego, że w ogóle jestem bardzo „do tyłu” z oglądaniem filmów w ogóle…). Jednak „Mała Miss” (ang. „Little Miss Sunshine” od nazwy konkursu, w którym pragnie zastartować Olive) się broni i naprawdę film ogląda się bardzo dobrze. Dowcip jest mocno ironiczny, chwilami nawet czarny, a rodzinka Hoover’ów to prawdziwe oryginały (można wymienić choćby brata, który złożył śluby milczenia do czasu, póki nie dostanie się do szkoły lotniczej), które można polubić. Przesłanie filmu nie jest zbyt oryginalne jeśli chodzi o filmy tego rodzaju – najważniejsze jest pozostawać sobą (czego najlepszym przykładem jest Olive – dziewczynka jest dzieckiem miłym i słodkim, ale na pewno nie wyjątkowo ładnym, ale w porównaniu z imitacjami Barbie biorącymi udział w konkursie jest po prostu śliczna w swojej naturalności). A także dodaje: i potrafić się z siebie śmiać. Autorzy śmieją się z amerykańskiego społeczeństwa w sposób ironiczny i nie przekraczający granicy, kiedy śmiech staje się nieprzyjemny. Sam film, choć ciepły nie jest jednak ckliwy, a dzięki temu nie jest męczący. Polecam.
5/6
Mała Miss (Little Miss Sunshine), reż. Jonathan Dayton, 2006

lijNie jestem wielbicielką filmów wojennych, bo choć nie należę do szczególnie wydelikaconych osób, nie lubię też nadmiaru przemocy i krwi w filmach (w książkach lepiej to znoszę, choć też bez przyjemności). Nie odpowiada mi także gloryfikowanie wojny i pokazywanie jej jako niezwykłej, choć nieprzyjemnej przygody, która z chłopców robi mężczyzn a kobietom pozwala poznać wielką miłość ich życia. Czasem jednak nachodzi mnie na takie filmy ochota, zwłaszcza, jeśli leżą pod ręką. „Listy z Iwo Jimy” chciałam zobaczyć ze względu na historię w nim poruszaną jak i fakt, że film z perspektywy Japończyków nakręcił Amerykanin. O samej bitwie o Iwo Jimę wiedziałam trochę przed obejrzeniem – najbardziej dramatyczne wydaje się być to, że Japończycy zdawali sobie sprawę, że są skazani na klęskę, nikt im nie pomoże, a oni nie odeprą ataku Amerykanów, a mimo to bronili się tam ponad miesiąc. Nie przyszły posiłki, nie mieli też więc nowego zaopatrzenia i z głodu, pragnienia i grozy nadchodzącej śmierci dochodziło tam do iście przerażających sytuacji. W końcu wyspa padła, a tylko niewielka część Japończyków dostała się do niewoli. Film nie jest tak brutalny, jakby to sugerowała historia japońskich żołnierzy, powiedziałabym nawet, że ciężko jest wczuć się w ich dramat (pomijając już dramat samej wojny). Oczywiście, widać wojenne okrucieństwo, pojawiają się miotacze płomieni używane przez Amerykanów oraz wspomnienie, że pragnienie i głód doprowadziły do strasznych rzeczy. Podoba mi się położenie nacisku na historie pojedynczych żołnierzy, choć obierając taką strategię w filmie można było jeszcze głębiej zajrzeć w ich psychikę. Sam fakt, że historia jest opowiedziana jakby z perspektywy pisanych listów (to fakt historyczny, listy zostały odnalezione nie tak dawno temu) jest niezwykle wzruszający i przemawiający do wyobraźni, ale również jakby nie do końca wykorzystany. Za dużo w tym filmie biegania z karabinem, biorąc pod uwagę zamysł reżysera chyba nie tak powinno to wyglądać. Widz nie czuje upływu czasu, równie dobrze oblężenie mogłoby trwać pięć dni, a nie ponad miesiąc. Świetne aktorstwo (w głównego bohatera wciela się piosenkarz z popularnego japońskiego boysbandu i jest naprawdę dobry – szkoda, że to rzadka sytuacja) zasługuje na uwagę. Przy okazji nasunęła mi się smutna refleksja, że jakoś Japończycy mogli być grani przez Japończyków w filmie nakręconym przez Amerykanina (wiem, że to kwestia rasowa, ale na pewno znalazłaby się masa azjatyckich emigrantów w Ameryce, którzy mogliby tam zagrać), a Polacy w filmie nakręconym przez Polaka byli grani przez Amerykanów (po tylu latach wciąż mam dreszcze na wspomnienie nieszczęsnego „Władek is coming” z „Pianisty”, z której to kwestii podśmiewywaliśmy się całe liceum). Cała ścieżka muzyczna może jest trochę monotonna, ale pierwszy utwór z płyty swoim pięknem nadrabia za pozostałe utwory. Sami posłuchajcie:

„Listy z Iwo Jimy” to naprawdę dobry film, który miał potencjał (zwłaszcza historyczny), by stać się film wspaniałym i drażni fakt, że się tak nie stało. Mimo wszystko zdecydowanie warto go obejrzeć, a ostatnia scena wycisnęła mi prawie łzy z oczu.
5/6
Listy z Iwo Jimy (Letters from Iwo Jima), reż. Clint Eastwood, 2006

O czekaniu i wojnie secesyjnej

Obejrzałam nie tak dawno temu „Wzgórze nadziei” (ang. Cold Mountain) w reżyserii Anthony’ego Minghella’i. Zabierając się za oglądanie tego filmu miałam mniej więcej pojęcie, czego się spodziewać. Wiedziałam, że jest to romans oraz dramat wojenny. Słyszałam, że jest ładnie nakręcony, w pięknych plenerach, a opowiedziana historia może wzruszyć. Miałam ochotę na taki właśnie film. Muszę przyznać, że ogólnie rzecz biorąc, nie zawiodłam się.

Ekranizacja powieści Charlesa Fraziera pod tym samym tytułem opowiada o parze młodych ludzi z niewielkiego miasteczka w Północnej Karolinie. Ada Monroe (Nicole Kidman) i Inman (Jude Law) zakochują się w sobie tuż po pierwszym spotkaniu, ale wybuch wojny secesyjnej nie pozwala im się uczuciem zbyt długo cieszyć. Inman wyrusza na wojnę, a Ada zostaje w domu i obiecuje na niego czekać. Po przyjrzeniu się z bliska wojennego okrucieństwu i po stracie przyjaciół, Inman postanawia zdezerterować i wrócić do ukochanej. Jego droga powrotna pełna jest niebezpieczeństw, różnorodnych postaci spotykanych na każdym kroku i oczywiście obrazków przedstawiających zniszczenia spowodowane wojną. W tym czasie Ada musi przeistoczyć się z panienki z wyższych sfer w kobietę, która potrafi sama o siebie zadbać, a pomaga jej w tym charyzmatyczna i energiczna dziewczyna, Ruby (Renée Zellweger). Pozostaje jej tylko czekać, czekać, czekać… Brzmi banalnie? A jednak film się broni.

Historia może być typowym romansem wojennym, ale została opowiedziana w sposób naprawdę porywający. Może to zasługa tła historycznego i plenerowego, a może po prostu fakt, że lubię dobre historie o miłości i nie cierpnie mi skóra na dźwięk słowa „romans”. I tak myślę, że liczba uduchowionych kwestii była do przyjęcia, a film nie popadał w banał pozostawiający niesmak. Wojna została pokazana tak, jak można się było tego spodziewać – okrutna i krwawa, ale też i stanowiąca romantyczne tło (nie wiem, czy o jakiejkolwiek wojnie zostało napisane tyle historii miłosnych, co o wojnie secesyjnej), choć nie traciła przez to wiele z realizmu (nie wiele już pamiętam z prawdziwej historii wojny, ale z tego, co czytałam w recenzjach, reżyser nie dramatyzował zanadto wydarzeń odbierając im realność). Muzyka mnie wprawdzie nie porwała (a zawsze zwracam na nią uwagę przy oglądaniu), ale też nie przeszkadzała, kilka motywów było całkiem przyjemnych. Gry aktorskiej także nie będę krytykować. Nie lubię ani Kidman , ani Law, ale w tym filmie mi się podobali. Zwłaszcza Jude Law, który wreszcie nie wyglądał jak gej-narkoman lub romantyczny chłopaczek, co stanowiło naprawdę miłą odmianę. Zellweger dostała za swoją grę Oscara, grała przekonywująco.

Po wstępie, w którym wymieniam same plusy, ciężko nie spodziewać się jakiegoś ALE. Oczywiście, nie jest to film specjalnie oryginalny, ani ambitny jeśli chodzi o treść. To po prostu dobry film obyczajowy, dobry melodramat z wojną w tle. Jednak posiada jedno duże „ale”, które tyczy się nie tylko tej produkcji, ale ponieważ przy oglądaniu „Wzgórza nadziei” straciłam już do tego motywu cierpliwość, to pomarudzę sobie przy tej okazji.. Chodzi mi mianowicie o końcówkę. Ponieważ nie chcę nikomu psuć przyjemności oglądania, jeśli ktoś jeszcze „Wzgórza nadziei” nie widział, to polecam. Informacje psujące przyjemność, bo traktujące o zakończeniu, schowane:

Czytaj dalej…