Archiwum

Archive for Maj 2013

Na śmierć i życie („The Hunger Games” Suzanne Collins)

W przeciwieństwie do większości znanych mi zagorzałych czytelników, jeśli chcę zobaczyć ekranizację książki, której jeszcze nie czytałam – to zazwyczaj nie zmieniam tego stanu rzeczy i najpierw oglądam film, a potem sięgam do książki. O ile mam świadomość, że nie jest to do końca sensowne, wszak film jest jedynie adaptacją i zawsze warto znać oryginał, żeby móc lepiej tę adaptację zrozumieć, to jednak taka kolejność w większości przypadków pozwala mi się cieszyć i filmem i potem książką. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ekranizacje, które uważam za lepsze od książki (do głowy w tej chwili przychodzi mi jedynie „Gwiezdny pył” na podstawie Gaimana), oczywiście jest też trochę takich, które utrzymują poziom oryginału, ale najczęściej niestety należę do grona osób, dla których film z książką zazwyczaj przegra. I to nie dlatego, że jestem tak wielką purystką lub nie doceniam filmów, zdecydowanie nie. Być może bierze się to stąd, że zawsze kiedy czytam, bardzo dokładnie sobie wyobrażam czytane sceny i potem nie znajduję tego w filmie i jestem zawiedziona? Nie twierdzę bynajmniej, że to właściwa postawa i zawsze naprawdę chcę, żeby film mnie oczarował, ale mam z tym jakiś wewnętrzny kłopot. Jak choćby z „Okruchami dnia”, gdzie najpierw przeczytałam książkę, a potem oglądałam film, o których słyszałam tyle zachwytów od zaufanych osób, że byłam pewna własnego zachwytu. I niestety, dla mnie ta ekranizacja nie oddała tego, co tak bardzo podobało mi się w książce, jestem natomiast pewna, że gdybym najpierw obejrzała film, byłabym urzeczona i na pewno sięgnęłabym po książkę, która też by mi się spodobała. Tak choćby było z „Angielskim pacjentem” – dopiero po przeczytaniu książki stwierdziłam, że ta produkcja wypaczyła w dużej mierze sens powieści i właściwie mi się nie podoba, ale oglądając go wcześniej miałam wiele przyjemności. Oczywiście, zdarza mi się przeczytać najpierw książkę, zwłaszcza jeśli chcę mieć przy czytaniu element zaskoczenia, nie wspominając już o oglądaniu ekranizacji, których książkowe oryginały po prostu znałam wcześniej. Jednak kolejność jest jak widać w moim przypadku dość płynna.

Ten przydługi wstęp ma na celu wyjaśnienie, dlaczego kiedy spodobał mi się trailer do ekranizacji pierwszej części trylogii Suzanne Collins, zatytułowanej „Igrzyska śmierci” („The Hunger Games”) i zapragnęłam iść na nią do kina, nie rzuciłam się do czytania książki. Film spodobał mi się jednak na tyle, że po powrocie do domu zakupiłam sobie angielską wersję na Kindla i przeczytałam z wielką przyjemnością. Aktualnie nie czytam i niezbyt się orientuję w literaturze spod szyldu Young Adult (zastanawiam się, czy przetłumaczenie tego na ‘literatura młodzieżowa’ oddaje sens tego gatunku), nie wiem więc, czy książki Collins są na tle innych oryginalne, czy przedstawienie postaci jest tu typowe, bądź nie. W każdym razie zdecydowanie przypadła mi do gustu antyutopijna wizja świata, w którym na gruzach Ameryki Północnej znajduje się aktualnie dwanaście dystryktów rządzonych przez stolicę zwaną Kapitolem. Raz w roku każdy dystrykt wysyła dziewczynę i chłopaka, wylosowanych specjalnie w tym celu, do udziału w upiornym reality show, oglądanym przez cały kraj – grupka dzieciaków zostaje zamknięta na specjalnie przygotowanym terenie, gdzie walczą ze sobą na śmierć i życie. Tylko jedna osoba, ostateczny zwycięzca, ma prawo wyjść i od tej pory cieszy się względami, nie musząc wracać do poprzedniego życia. Tym razem z dwunastego, najbiedniejszego dystryktu zostaje wylosowana młodsza siostra Katniss Everdeen i Katniss natychmiast zgłasza się, by zająć jej miejsce.

Podobały mi się przygody Katniss, fragment jej typowego życia w dystrykcie, relacje z bliskimi, wreszcie podróż do Kapitolu, przygotowania do turnieju i same Igrzyska. Polubiłam też szybko samą bohaterkę. Na tle znanych mi historii Katniss się wyróżnia, choć z tego, co wiem, dla wielu czytelników jest ona po prostu antypatyczna. Mnie natomiast ujęła – jest do bólu praktyczna, jako że na jej barkach spoczywa utrzymanie rodziny, zaradna i odważna, ale w kontaktach międzyludzkich radzi sobie słabo, nie zawsze rozumie motywy, jakie kierują innymi ludźmi i źle ich przez to ocenia. Ponieważ narracja w książce jest pierwszoosobowa, czytelnik sam musi niekiedy wyjść poza schematy myślenia Katniss, żeby zrozumieć, dlaczego chociażby jej towarzysz z tego samego dystryktu, Peeta, zachowuje się tak, a nie inaczej. I tu dochodzimy do kolejnej rzeczy, która podoba mi się w kontekście tej bohaterki – nie jest ona zdefiniowana jedynie przez romans lub uczucie do jakiegoś innego bohatera. Owszem, jak już chyba w większości opowieści tego rodzaju, mamy dwa obiekty westchnień dla Katniss, ale nawet ci dwaj chłopcy wymykają się typowemu podziałowi, czyli na księcia z bajki, do którego można wzdychać i na najlepszego kumpla, z którym można się zaprzyjaźnić. Z moich czytelniczych doświadczeń wynika, że z reguły bohaterki wybierają tego pierwszego, co wiadomo już od pierwszych stron książki (bądź mangi, bo szczerze mówiąc schemat ten jest tam obecny i podniesiony do kwadratu… a może do tego rodzaju powieści przybył właśnie z japońskiego komiksu?). Tutaj jednak nie umiałabym jasno stwierdzić, jak zaklasyfikować Gale’a i Peetę, co mi bardzo pasuje, a Katniss, choć jest w jakiś sposób zafascynowana obydwojgiem, ma ważniejsze rzeczy na głowie niż wzdychać i marzyć o wielkim romansie. Nie mam absolutnie nic przeciwko wielkim romansom, ale jeśli udział w nich jest jedyną cechą bohaterki, to zdecydowanie nie jestem pod wrażeniem.

„The Hunger Games” przeczytałam, podobało mi się bardzo, choć po kolejne części trylogii nie sięgnęłam. Może poczekam, aż pokażą się kolejne filmy i one zachęcą mnie do czytania? Zobaczymy. Wprawdzie jednak zaciekawiona mocno byłam, bo trochę poczytałam sobie o tych dwóch kolejnych częściach nie unikając spojlerów i pewne rozwiązania chyba odrobinę mnie zniechęciły. Nie twierdzę jednak, że do książek nie sięgnę, bo czytało się bardzo przyjemnie.

Tytuł: The Hunger Games
Autor: Suzanne Collins
Wydawnictwo: Scholastic Press, 2008
Moja ocena: 4/6

Zbiegi okoliczności („Za zakrętem” Marika Krajniewska)

Współczesna Rosja, Petersburg. Dwie kobiety żyjące przeszłością, teraźniejszość służy im niejako jedynie do rozpamiętywania tego, co było. Anna i Irina – dwie matki, które straciły swoje jedyne dzieci i tym samym stały się zupełnie same. Nie do końca, mają przecież siebie i mimo pozornie łączącej ich niechęci, żeby nie powiedzieć początkowej wręcz nienawiści, ich znajomość przekształca się w toksyczną przyjaźń, sieć zależności, sytuację, w której obie nie potrafią już bez siebie żyć, choć wspólne spotkania, wspominanie właściwie tylko je wykańcza, nie pozwala zrobić kroku na przód. Nie potrafią zrezygnować ze spotkań, odwiedzin, małych rytuałów, a jednocześnie w tle wciąż kołacze się poczucie winy i tą winą obarczanie tej drugiej. Są połączone, ale połączone tragedią, rozpaczą i stratą, czy taka przyjaźń ma szansę przetrwać? Czy nie zabija ona wszelkiej nadziei na dalsze, normalne życie? Anna i Irina ledwo dostrzegają ludzi wokół siebie, obie straciły swoich ukochanych – jedna z powodu wypadku, druga – alkoholu. Co trzeba zrobić, żeby w takiej sytuacji postawić krok naprzód, zakończyć żałobę? Czy to w ogóle jest możliwe?

Opis „Za zakrętem” Mariki Krajniewskiej wydał mi się intrygujący, nakreślał główny wątek tej króciutkiej powieści, ale nie zdradzał zbyt wiele, miałam więc nadzieję na ciężką, ale dobrą opowieść z psychologią bohaterek na pierwszym planie. Do tego Rosja, a w dodatku Petersburg – jak mogłabym się oprzeć? Książka ma zaledwie 150 stron, więc czyta się ją błyskawicznie, napisana jest przyjemnym językiem. Początek naprawdę mi się spodobał – bohaterki zostały realistycznie przedstawione, ich relacja, choć dająca im obu pewne wytchnienie, duszna i przytłaczająca. Zrozumienie nie wystarczy, by pomóc, a przede wszystkim pojawia się pytanie – czy Anna i Irina chcą sobie pomóc i tej pomocy oczekują? Czego właściwie chcą, od życia i siebie nawzajem? Na drugim planie rysuje się natomiast historia znajomości ich dzieci, a czytelnik z czasem poznaje szczegóły tragicznego wypadku, mamy więc nawet pewien element tajemnicy, choć bez żadnego zaskoczenia, ale przecież zupełnie nie o to chodzi w tej historii.

A mimo to książka gdzieś tak w połowie zaczęła mnie drażnić. I to elementami moim zdaniem tak zbędnymi, że bez żadnej szkody można było z nich zrezygnować, a w moim odczuciu odebrały one historii cały realizm i moc wzruszania. I już nawet nie chodzi mi o to, że dzieci obu kobiet noszą imiona Julia i Roman, choć wydaje mi się to niepotrzebne i jakoś bliżej temu do żartu czy mrugnięcia okiem autorki, a sama książka jest raczej pozbawiona humoru. Jednak wątek dotyczący Iriny i męża Anny wydaje mi się wręcz absurdalny, owszem, wiąże bohaterki jeszcze ściślej, jeszcze bardziej komplikuje ich relację, ale po co? Tak wielkie zrządzenie losu oczywiście może się zdarzyć w „prawdziwym życiu”, nie jest mi obce przysłowie o scenariuszach, jakie to życie pisze, ale w powieści niestety raczej sprawia, że człowiek podnosi brew i zastanawia się, jaki sens miało wprowadzenie takiego zdarzenia. I już bym nawet to przełknęła, bo cóż, mogło być i tak, ale zaraz dostajemy rozwiązanie, które zapowiadało się tak dobrze (nie chcę tu zdradzać zakończenia, więc nie podam szczegółów), psychologicznie realnie, słodko-gorzko i w sumie w sposób napawający nadzieją… Tu jednak przychodzi kolejne zaskoczenie, niebywały zbieg okoliczności, być może uroczy i optymistyczny, ale ja niepewnie wpatrywałam się w ostatnią stronę, niedowierzając, że autorka naprawdę zdecydowała się na taki zabieg. Być może się czepiam, być może za mało wierzę w szczęśliwe trafy i niebywałe przypadki, które wszystko szczęśliwie kończą, ale moim zdaniem niestety wyżej wspomniane wątki odebrały powieści jej ciężar, zamieniając w bajkę, która owszem, okrutna, ale kończy się tak, że większości baśni daleko do tego rodzaju happy endów. Niestety, nie jestem wielbicielką takich rozwiązań.

Żal mi tej współczesnej Rosji, tego Petersburga i tego tematu. I w sumie potencjału, bo książka ma naprawdę dobrze napisane pewne wątki i takie niepotrzebne wtręty (a przy tak niewielkiej w sumie objętości ma to tym większe znaczenie) zepsuły ją w moich oczach. Mogło być naprawdę bardzo dobrze, a końcem końców wyszło tak sobie. Szkoda.

Tytuł: Za zakrętem
Autor: Marika Krajniewska
Wydawnictwo: Papierowy Motyl, 2010
Ilość stron: 150
Moja ocena: 2/6

Walijska prowincja („Eve Green” Susan Fletcher)

Ostatnio napisałam kilka recenzji książek, które niestety niespecjalnie mi się podobały. Kilka ich jeszcze pojawi się na blogu, bo mam mocne postanowienie nadrobienia zaległości, aby więc nie wyjść na wiecznie niezadowoloną marudę, tym razem napiszę o książce uroczej, którą czytało mi się niezwykle przyjemnie i którą mogę spokojnie i tym razem bez zbędnej ilości różnych „ale” polecić. „Eve Green” Susan Fletcher, bo o tej książce mowa, znalazła się na mojej półce jakoś w pierwszych miesiącach mojego blogowania. Musiałam o niej przeczytać u kogoś na blogu pozytywną recenzję, bo okładka raczej by mnie to zakupu nie zachęciła (poza kolorem, oczywiście), a opis z tyłu, choć przyjemny, też nie ma w sobie niczego nadzwyczajnego. Książkę znalazłam za kilka złotych w Matrasie i przeczekała sobie kilka lat na półce, aż mi się o niej przypomniało i zażyczyłam sobie przyniesienia jej do szpitala, gdzie niestety przedłużała nam się wizyta z powodu wstrętnych infekcji. I choć końcem końców przeczytałam ją już po powrocie do domu, kiedy nareszcie zrobiła się wiosna, to uważam ją za dobry pomysł na poprawę humoru. A nie jest to wcale książka specjalnie optymistyczna! Powiedziałabym raczej – ciepła, subtelna i mówiąca o pogodzeniu się z samym sobą, odnalezieniu pewnej wewnętrznej harmonii. Brak jej jednak uduchowienia częstego przy takich tematach, to powieść na wskroś naturalna, niekoniecznie wyróżniająca się wybitnie na tle innych, ale warta przeczytania.

Zarys tej powieści jest dość prosty. Dwudziestodziewięcioletnia Eve Green wspomina swoje pierwsze lato w Walii. Trafiła tam do domu swoich dziadków mając lat osiem, zaraz po przedwczesnej śmierci swojej matki. Od tamtej pory wieś Cae Tresaint stała się jej domem, jednak to pierwsze lato, a właściwie cały pierwszy rok mieszkania w nowym miejscu odcisnęły piętno na całym życiu Eve. To właśnie wtedy poznała ludzi, którzy w pewien sposób ją ukształtowali, poznała swoją duchową ojczyznę, ponieważ już nigdy nie mogła mieszkać poza Walią i nie móc oglądać jej nieba, nie być otoczona jej przyrodą. A wreszcie tamtego lata zaginęła niewiele starsza od niej dziewczynka, Rosie, a cały dramat owiany był tajemnicą. Być może Eve znała do niej klucz, choć zupełnie inny, niż spodziewali się inni mieszkańcy wsi. Dodatkowo mała Evie ze strzępków rozmów, niechętnych spojrzeń lub otwarcie wrogich komentarzy poznaje historię miłości swojej matki, którą dopiero dorosła Eve w pełni zrozumie, o ile oczywiście zrozumienie czyichś uczuć jest do końca możliwe…

Mamy więc w powieści kilka sprawdzonych motywów – rodzinne sekrety, tu poznawane zwłaszcza oczami dziecka, miłości z dawnych lat, przenosiny na prowincję, zapierająca dech w piersiach przyroda i kilkoro fascynujących mieszkańców. A jednak autorce udało się wymknąć banałowi i wszystkie te elementy się w jej powieści sprawdzają, mają sens i są opisane naprawdę ładnym językiem, który pozwala zobaczyć każdą scenę i poczuć klimat Cae Tresaint, zarówno kiedy kwitną we wsi kwiaty, jak i kiedy błoto wciska się wszędzie i krowy chorują na niebezpieczną chorobę racic. Susan Fletcher poradziła sobie z tematem doskonale, a kilka wątków mnie po prostu zauroczyło, jak choćby wątek uczuciowy głównej bohaterki, tak odmienny od typowego romansu z książek obyczajowych (choć i taki tu znajdziemy dzięki matce Eve). Wspaniale też zostali opisani dziadkowie Eve i kiedy myślę o wielu innych wątkach tej powieści, aż żałuję, że nie była dwa razy dłuższa, bo mogłabym ją czytać i czytać, poznając kolejne małe i wielkie sekrety, rodzinne dramaty, a także samą wieś i jej okolice. Nie mówiąc już o tym, że zapragnęłam pojechać do Walii, co też chyba mówi sporo o tym, jak urzekająca jest to książka.

„Eve Green” wydaje mi się idealną powieścią na lato. Jest lekka, wciągająca, pełna sekretów i uroku. Bohaterowie są psychologicznie naprawdę dobrze zarysowani i nie trudno jest wciągnąć się w ich historie, nawet jeśli to jedynie skrawki opowieści z dawnych lat, których rozwiązanie już siłą rzeczy czytelnik zna. Prawdziwa to czytelnicza przyjemność, a dodatkowym smaczkiem jest fakt, że to debiut autorki, która napisała powieść mając lat 25. Nic tylko westchnąć z zazdrością (pozytywną!) i cieszyć się na inną jej powieść czekającą na półce, czyli świetnie przyjęte „Ostrygojady”.

Tytuł: Eve Green
Autor: Susan Fletcher
Tłumaczenie: Magdalena Sommer
Wydawnictwo: Muza, 2006
Ilość stron: 264
Moja ocena: 5/6