Na śmierć i życie („The Hunger Games” Suzanne Collins)
W przeciwieństwie do większości znanych mi zagorzałych czytelników, jeśli chcę zobaczyć ekranizację książki, której jeszcze nie czytałam – to zazwyczaj nie zmieniam tego stanu rzeczy i najpierw oglądam film, a potem sięgam do książki. O ile mam świadomość, że nie jest to do końca sensowne, wszak film jest jedynie adaptacją i zawsze warto znać oryginał, żeby móc lepiej tę adaptację zrozumieć, to jednak taka kolejność w większości przypadków pozwala mi się cieszyć i filmem i potem książką. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ekranizacje, które uważam za lepsze od książki (do głowy w tej chwili przychodzi mi jedynie „Gwiezdny pył” na podstawie Gaimana), oczywiście jest też trochę takich, które utrzymują poziom oryginału, ale najczęściej niestety należę do grona osób, dla których film z książką zazwyczaj przegra. I to nie dlatego, że jestem tak wielką purystką lub nie doceniam filmów, zdecydowanie nie. Być może bierze się to stąd, że zawsze kiedy czytam, bardzo dokładnie sobie wyobrażam czytane sceny i potem nie znajduję tego w filmie i jestem zawiedziona? Nie twierdzę bynajmniej, że to właściwa postawa i zawsze naprawdę chcę, żeby film mnie oczarował, ale mam z tym jakiś wewnętrzny kłopot. Jak choćby z „Okruchami dnia”, gdzie najpierw przeczytałam książkę, a potem oglądałam film, o których słyszałam tyle zachwytów od zaufanych osób, że byłam pewna własnego zachwytu. I niestety, dla mnie ta ekranizacja nie oddała tego, co tak bardzo podobało mi się w książce, jestem natomiast pewna, że gdybym najpierw obejrzała film, byłabym urzeczona i na pewno sięgnęłabym po książkę, która też by mi się spodobała. Tak choćby było z „Angielskim pacjentem” – dopiero po przeczytaniu książki stwierdziłam, że ta produkcja wypaczyła w dużej mierze sens powieści i właściwie mi się nie podoba, ale oglądając go wcześniej miałam wiele przyjemności. Oczywiście, zdarza mi się przeczytać najpierw książkę, zwłaszcza jeśli chcę mieć przy czytaniu element zaskoczenia, nie wspominając już o oglądaniu ekranizacji, których książkowe oryginały po prostu znałam wcześniej. Jednak kolejność jest jak widać w moim przypadku dość płynna.
Ten przydługi wstęp ma na celu wyjaśnienie, dlaczego kiedy spodobał mi się trailer do ekranizacji pierwszej części trylogii Suzanne Collins, zatytułowanej „Igrzyska śmierci” („The Hunger Games”) i zapragnęłam iść na nią do kina, nie rzuciłam się do czytania książki. Film spodobał mi się jednak na tyle, że po powrocie do domu zakupiłam sobie angielską wersję na Kindla i przeczytałam z wielką przyjemnością. Aktualnie nie czytam i niezbyt się orientuję w literaturze spod szyldu Young Adult (zastanawiam się, czy przetłumaczenie tego na ‘literatura młodzieżowa’ oddaje sens tego gatunku), nie wiem więc, czy książki Collins są na tle innych oryginalne, czy przedstawienie postaci jest tu typowe, bądź nie. W każdym razie zdecydowanie przypadła mi do gustu antyutopijna wizja świata, w którym na gruzach Ameryki Północnej znajduje się aktualnie dwanaście dystryktów rządzonych przez stolicę zwaną Kapitolem. Raz w roku każdy dystrykt wysyła dziewczynę i chłopaka, wylosowanych specjalnie w tym celu, do udziału w upiornym reality show, oglądanym przez cały kraj – grupka dzieciaków zostaje zamknięta na specjalnie przygotowanym terenie, gdzie walczą ze sobą na śmierć i życie. Tylko jedna osoba, ostateczny zwycięzca, ma prawo wyjść i od tej pory cieszy się względami, nie musząc wracać do poprzedniego życia. Tym razem z dwunastego, najbiedniejszego dystryktu zostaje wylosowana młodsza siostra Katniss Everdeen i Katniss natychmiast zgłasza się, by zająć jej miejsce.
Podobały mi się przygody Katniss, fragment jej typowego życia w dystrykcie, relacje z bliskimi, wreszcie podróż do Kapitolu, przygotowania do turnieju i same Igrzyska. Polubiłam też szybko samą bohaterkę. Na tle znanych mi historii Katniss się wyróżnia, choć z tego, co wiem, dla wielu czytelników jest ona po prostu antypatyczna. Mnie natomiast ujęła – jest do bólu praktyczna, jako że na jej barkach spoczywa utrzymanie rodziny, zaradna i odważna, ale w kontaktach międzyludzkich radzi sobie słabo, nie zawsze rozumie motywy, jakie kierują innymi ludźmi i źle ich przez to ocenia. Ponieważ narracja w książce jest pierwszoosobowa, czytelnik sam musi niekiedy wyjść poza schematy myślenia Katniss, żeby zrozumieć, dlaczego chociażby jej towarzysz z tego samego dystryktu, Peeta, zachowuje się tak, a nie inaczej. I tu dochodzimy do kolejnej rzeczy, która podoba mi się w kontekście tej bohaterki – nie jest ona zdefiniowana jedynie przez romans lub uczucie do jakiegoś innego bohatera. Owszem, jak już chyba w większości opowieści tego rodzaju, mamy dwa obiekty westchnień dla Katniss, ale nawet ci dwaj chłopcy wymykają się typowemu podziałowi, czyli na księcia z bajki, do którego można wzdychać i na najlepszego kumpla, z którym można się zaprzyjaźnić. Z moich czytelniczych doświadczeń wynika, że z reguły bohaterki wybierają tego pierwszego, co wiadomo już od pierwszych stron książki (bądź mangi, bo szczerze mówiąc schemat ten jest tam obecny i podniesiony do kwadratu… a może do tego rodzaju powieści przybył właśnie z japońskiego komiksu?). Tutaj jednak nie umiałabym jasno stwierdzić, jak zaklasyfikować Gale’a i Peetę, co mi bardzo pasuje, a Katniss, choć jest w jakiś sposób zafascynowana obydwojgiem, ma ważniejsze rzeczy na głowie niż wzdychać i marzyć o wielkim romansie. Nie mam absolutnie nic przeciwko wielkim romansom, ale jeśli udział w nich jest jedyną cechą bohaterki, to zdecydowanie nie jestem pod wrażeniem.
„The Hunger Games” przeczytałam, podobało mi się bardzo, choć po kolejne części trylogii nie sięgnęłam. Może poczekam, aż pokażą się kolejne filmy i one zachęcą mnie do czytania? Zobaczymy. Wprawdzie jednak zaciekawiona mocno byłam, bo trochę poczytałam sobie o tych dwóch kolejnych częściach nie unikając spojlerów i pewne rozwiązania chyba odrobinę mnie zniechęciły. Nie twierdzę jednak, że do książek nie sięgnę, bo czytało się bardzo przyjemnie.
Tytuł: The Hunger Games
Autor: Suzanne Collins
Wydawnictwo: Scholastic Press, 2008
Moja ocena: 4/6
Witajcie w piekle
Chuck Palahniuk stał się ostatnio pisarzem bardzo modnym, którego dobrze jest znać, a wśród wielu kręgów towarzyskich jeszcze lepiej jest go lubić, a nawet ekscytować się jego twórczością. Do niedawna kojarzyłam autora jedynie z „Podziemnego kręgu” („Fight Club”) – nie czytałam jednak książki, oglądałam tylko film. Kiedy dostałam propozycję przeczytania i zrecenzowania książki Palahniuka nie kryłam radości, bo sama chciałam się przekonać, na czym opiera się jego popularność i czy dołączę do grona wielbicieli jego pisarstwa. Ponieważ „Fight Club” nie był dostępny, zdecydowałam się na „Potępionych” i gdy tylko zaczęłam czytać, wciągnęłam się błyskawicznie. Fanką Palahniuka raczej nie zostanę, bo to jednak literatura wykraczająca poza moje ulubione tory (a czytać wszystkiego, co mnie interesuje nie dam rady), ale myślę, że rozumiem fenomen tego pisarza.
„Potępieni” są opowieścią o Madison, trzynastolatce, która wyróżnia się spośród swoich rówieśników tym, że… nie żyje od kilku godzin i jej aktualnym miejscem pobytu jest Piekło. Madison znajduje się w brudnej klatce sąsiadującej z tysiącami takich samych, obskurnych i klejących się od brudu klitek. Wybitnie rezolutna dziewczyna analizuje swoją przeszłość i różne fakty z życia jej i jej rodziców, które doprowadziły ją do tego miejsca, nie traci jednak czasu na roztkliwianie się nad swoim losem. A kiedy nadarza się okazja, razem z grupka nowopoznanych przyjaciół opuszcza swoje więzienie i rusza na podbój Piekła – a dokładniej do centrali, gdzie będzie mogła złożyć odwołanie i być może przenieść się do Nieba. Na drodze napotykają cały przekrój demonów z najróżniejszych religii i wierzeń, a także tak urocze lokalizacje jak Pustynia Łupieżu czy Morze Wrzącej Śliny. Na miejscu okazuje się jednak, że piekielna przygoda Madison dopiero się zaczyna, ona sama zaś będzie miała dość czasu, żeby przemyśleć sobie swoja dotychczasową postawę i poważnie zastanowić się nad przyszłością (cóż z tego, że pośmiertną).
Jak na dłoni widać, że Palahniuk bawi się znanymi motywami literackimi (typowy dla fantasy quest, przemiana wewnętrzna bohatera z szarej myszki w przywódcę grupy) łącząc je w wybuchową mieszankę z krytyką współczesnego sposobu życia z naciskiem na bogaczy i wszelkiej maści celebrytów, mitologią Piekła i wreszcie niebanalnymi przemyśleniami dojrzałej nad wiek trzynastolatki, której wiele problemów wzięło się ze zwyczajnej samotności. Wszystko to zaprawione jest obficie groteską, niekiedy wręcz obrzydliwą w swoim natężeniu, absurdem i czarnym poczuciem humoru. Palahniuk musiał dobrze się bawić tworząc topografię Piekła, ja natomiast odradzam czytanie po jedzeniu, bo lektura bywa chwilami mocno paskudna w swoich ohydnych detalach. W tym miejscu (a także w odniesieniu do żywej i autentycznej narracji Madison) należą się oklaski dla tłumaczki Elżbiety Gałązki-Salamon, która rewelacyjnie poradziła sobie z zadaniem przełożenia wszelkich nazw i oddania wielobarwnej i wielonastrojowej opowieści dziewczyny, która mimo śmierci bohaterki wręcz tętni życiem. Naleciałości slangowe również brzmią w ustach Madison naturalnie, o co nie jest wcale tak łatwo i często idiolekt tego rodzaju brzmi sztucznie i odrobinę śmiesznie w nie do końca zamierzony sposób. Tutaj czytelnik nie odnosi takiego wrażenia. Książka napisana jest z dużą elokwencją, a nawet erudycją.
Mimo tego, że doceniam niewątpliwy talent Palahniuka (choć oceniam go tylko po tej jednej książce) i książkę przeczytałam szybko i z zaciekawieniem, raczej nie sięgnę po kolejne książki autora. Mogę polecić tę książkę wielbicielom groteski i tak zwanego „mocnego” pisarstwa (a z tego co wiem, „Opętani” należą do jego delikatniejszych powieści), sama jednak gustuję w innej literaturze, nastawionej na inne aspekty, z inną wrażliwością. Nie krytykuję „Opętanych”, bo nie mam do takiej krytyki tak naprawdę argumentów (poza zbyt dużym stężeniem obrzydliwości, nie jestem na nie wybitnie odporna). To po prostu kwestia gustu i tego, czego się w literaturze szuka. Ja zaspokojenia swoich literackich potrzeb nie znalazłam, ale sądząc po rzeszy fanów – Palahniuk trafia do wielu czytelników, nie zaszkodzi Wam więc spróbować.
Tytuł: Potępieni
Tytuł oryginału: Damned
Autor: Chuck Palahniuk
Tłumaczenie: Elżbieta Gałązka-Salamon
Wydawnictwo: Niebieska Studnia, 2011
Ilość stron: 288
Moja ocena: 4/6
Źle się dzieje w Westeros i okolicach
Jak pisać o drugiej części piątego tomu jakiejś serii bez spojlerów wszelkiego rodzaju? Mówiąc cokolwiek o treści, bez rzucania ogólnych spostrzeżeń i wrażeń, które o książce nic nie powiedzą? I wreszcie, czy jest sens pisać taką ogólnikową recenzję powieści, która w pewnym momencie stała się właściwie elementem życia, przyczyniła się do poznania wielu ludzi, do wielogodzinnych dyskusji? Postaram się nie obejść bez największych psuj, ale lojalnie uprzedzam, że siłą rzeczy spojlery przynajmniej do czterech poprzednich części mogą się znaleźć i pewnie znajdą, jeśli więc wolicie je ominąć, to lepiej nie czytajcie tego tekstu – tym bardziej, że jeśli zależy Wam na niespodziance, książkę przeczytacie i tak, prędzej czy później.
W kontekście sagi Martina zawsze odrobinę bawi, a odrobinę irytuje mnie stwierdzenie, że Pieśń Lodu i Ognia traktuje głównie o seksie i odrzynaniu kończyn bądź innym malowniczym sposobie pozbawiania życia przeciwnika. Ja chyba czytam w takim razie inne książki, bo elementy te, owszem, są, ale w porównaniu z wieloma znanymi mi powieściami fantasy jest ich stosunkowo niewiele, a i na pewno akcent nie jest na nie położony. Piaty tom, preludium do wielkiego finału, skupia się, tak jak i pozostałe części, na bohaterach i intrygach. Tym razem nawet zamiast misternej sieci intryg autor skupił się bardziej na postaciach, pokazując je nierzadko z odrobinę innej niż dotychczas strony. Dzieciaki dojrzewają, uczą się i pozbywają złudzeń, władcy próbują utrzymać w rękach to, co rozsypuje im się między palcami. Pretendenci do tronu natomiast sięgają po to, co ich zdaniem zwyczajnie im się należy. Jon próbuje odnowić Nocną Straż, jako jeden z nielicznych naprawdę rozumiejąc, jakie niebezpieczeństwo nadciąga zza Muru. Nie wszystkim podobają się jego śmiałe, lecz szokujące dla wielu pomysły. Dany próbuje pogodzić swoją pozycję królowej z gorącym romansem z nieodpowiednim człowiekiem i naturą, która popycha ją w stronę jej prawdziwych dzieci – smoków. Oślepiona Arya, która ledwo pamięta już czasy, kiedy była Aryą, uczy się w tajemniczym zakonie Ludzi Bez Twarzy, coraz bardziej odrywając się od dawnego życia… Wątki ciągną się dalej, mnożą i niekiedy nieoczekiwanie kończą, do czego Martin już zdążył przyzwyczaić swoich czytelników. Jest także przecież Tyrion, Theon, Asha, a nawet pojawia się Cersei. Dzieje się dużo, choć w przypadku wielu fragmentów jest to głównie kontynuacja wątku, bez większych zwrotów bądź rozwiązań. Nie narzekam, mnie to pasuje, czyta się wspaniale i znów wystarczył jeden weekend, by książkę przeczytać.
Nie jest to wada, jednak po przeczytaniu tego tomu czułam głównie przygnębienie i gorycz. Wczuwając się losy bohaterów naprawdę czasem trudno nie odczuć tej niesprawiedliwości i osamotnienia, które towarzyszy większości z nich na co drugim kroku. O ile po pierwszej części byłam podekscytowana i nie mogłam doczekać się kolejnej (przede wszystkim wątek Davosa, ale i nadzieja na rozwinięcie pozostałych), tak w części drugiej przeważało jednak przygnębienie. Mroczne wątki na Północy (absolutnie przerażający Boltonowie i wciąż lekko werterowski, ale dojrzały i samotny Jon, którego lubię bardziej niż kiedykolwiek), przygnębiająca bezsilność Dany, przygaszony Tyrion… Tak bardzo pragnęłam czytając, by ich losy się poprostowały, żeby mieli chociaż trochę spokoju i radości, moi ulubieńcy zatriumfowali, a ich wrogowie ponieśli spektakularną klęskę. Niestety, świat Westeros i okolic jest surowy, a nawet okrutny – i na sprawiedliwość, szczęśliwe zakończenia i sielankę ciężko tu liczyć. Wszechogarniająca jest też dla mnie samotność bohaterów, brak zrozumienia i oparcia. O przetrwanie trzeba walczyć i by tego dokonać, niemal wszystkie chwyty są dozwolone. Bohaterowie, a przynajmniej część z nich, próbują postępować właściwie, ale nawet pokojowe starania się o dobrobyt kraju nie każdemu mogą się podobać…
O sadze Martina ciężko jest pisać recenzje, które nie niosłyby ze sobą ogólników – biorąc pod uwagę, że o Pieśni dyskutuję na zaprzyjaźnionym forum już od kilku lat i wciąż nie nudzi nam się rozkładanie tej książki na wątki i detale, zebrać wszystkie swoje przemyślenia ot tak, do jednego krótkiego tekstu nie jest wbrew pozorom łatwe. Ogólnie rzeczy ujmując – polecam miłośnikom z zaznaczeniem, że niewiele się jednak wyjaśnia i choć kilka wątków znajduje swoje zakończenie, nie zawsze jest ono tym, czego można byłoby się spodziewać bądź na co liczyć. Tajemnice się mnożą na równi z domysłami, poszlaki krzyżują, niekiedy się wykluczając, a smoki znów mają swoje pięć minut. Chciałabym już czytać dalej i otrząsnąć się z tego przygnębienia. Wierzę, że czeka nas spektakularny finał i już nie mogę się doczekać…
Tytuł: Taniec ze smokami część II
Tytuł oryginału: A Dance with Dragons vol. 2
Autor: George R.R. Martin
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Wydawnictwo: Zysk i S-ka, 2011
Ilość stron: 757
Moja ocena: 4+/6
Powrót do Westeros
Wszystko zaczęło się niemal dokładnie sześć lat temu. Lekko zawiedziona i pełna niedosytu po drugim tomie trylogii husyckiej zwierzyłam się zaczytanemu w fantastyce kuzynowi, że marzy mi się wciągająca saga, pełna dopracowanych bohaterów i intryg. Podał mi „Grę o tron” ze słowami „To przeczytaj to”. Zaczęłam czytać pewnego grudniowego wieczora w 2005 i już po kilku pierwszych zdaniach zakochałam się bez pamięci i nieodwracalnie. Wchłonęłam cztery pierwsze tomy jak wysuszona gąbka i na piąty, „Taniec ze smokami”, przyszło mi czekać długie sześć lat. W międzyczasie jednak wybrane fragmenty sagi czytałam po kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt razy, zapisałam się na forum poświęcone twórczości George’a R.R. Martina, gdzie poznałam fantastycznych ludzi, a wreszcie moje własne pomysły i inspiracje znalazły kierunek, jakiego potrzebowały. Mogę spokojnie stwierdzić, że Pieśń Lodu i Ognia to jedna z najważniejszych książek (cóż, cała seria), jakie czytałam i generalnie jedna z lepszych rzeczy, jakie mi się czytelniczo przytrafiły. Nie dziwi więc, że pierwszy tom „Tańca…” przeczytałam błyskawicznie (pomstując, że już nie studiuję i nie mogę po prostu zarwać nocy i nie iść na zajęcia, jak to się zdarzało przy czytaniu poprzednich) i pozostaje mi z drżeniem serca czekać na tom kolejny, jako że polskie wydanie rozbite jest na dwie części, a tak się złożyło, że Pieśń czytam tylko po polsku. Martin trzyma formę, a ja wciąż kocham jego sagę.
Wydarzenia w „Tańcu ze smokami” biegną paralelnie do tych z poprzedniego tomu, „Uczty dla Wron”, tym razem jednak czytelnik towarzyszy innej grupie bohaterów. Jednym z wielkich plusów warsztatu Martina jest to, że z wielkim wyczuciem opisuje miejsca i krajobrazy, dzięki czemu natychmiast czuje się ich atmosferę. W „Tańcu…” to bardzo istotne, ponieważ dzięki podzielonej narracji czytelnik ma szansę odwiedzić mroźną Północ, skwarne i pełne pyłu Meereen, gdzie nawet słońce wydaje się zachodzić krwawo, wilgotne tereny rzeki Rhoyne, miasta oddzielone od Westeros Wąskim Morzem… Za każdym razem poza główną postacią zmieniał się klimat opowieści, co nie pozwalało nawet na chwilę nudy. Słuchając różnych opinii niejednokrotnie spotykałam się ze zdaniem, że począwszy od „Uczty…” poziom sagi spada i „Taniec ze smokami” również nie trzyma wysokiego poziomu trzech pierwszych część. Choć przy „Uczcie…” miałam takie wątpliwości, pierwszą część „Tańca…” uważam za bardzo udaną. Pamiętać należy, że to środek opowieści, moim zdaniem najtrudniejszy moment, w którym trzeba pewne treści przekazać, wątki się mnożą, a jeszcze nie sposób ich rozwiązać. Po rewelacyjnym początku nie tak łatwo jest trzymać równy stopień napięcia przez cały czas. Ja traktuję tomy czwarty i piąty jako rozwinięcie, które zmierza do epickiego (wierzę w to mocno) rozwiązania. Już podobno w drugiej części tomu piątego akcja dostarcza czytelnikowi mocnych wrażeń i urywa się w takich momentach, że oczekiwanie, aż Martin napisze kolejne dwie części wydaje się być wyrafinowaną torturą… Mam nadzieję, że wkrótce sama się o tym przekonam. Jednak już i w pierwszym tomie „Tańca…” ciśnienie może skoczyć, pojawiają się bohaterowie, o których mówiło się, że nie żyją (choć oczywiście wnikliwi czytelnicy przynajmniej jeden z wątków już rozpracowali, drugi był sporym zaskoczeniem i do tej pory pozostawał w sferze marzeń… ale nie martwcie się – Ned nie powstał jako zombie, to na szczęście inna liga), inni podejmują decyzje, które mogą sporo namieszać… Dzieje się wiele, jak zawsze w Pieśni.
Innym aspektem, który przemawia dla mnie na zdecydowany plus tej części historii jest skupienie się na rozwoju psychologicznym bohaterów. U Martina zawsze fascynowała mnie plejada przemyślanych postaci, tych, które pokochałam niemal od początku i takich, o których czytam z dreszczem obrzydzenia bądź grozy. Choć jest to powieść głównie przygodowa (mimo że słowo to wydaje się być mocno nie na miejscu w tym kontekście), postaci są psychologicznie wiarygodne i nie stoją w miejscu, zmieniając się adekwatnie do przeżyć i sytuacji. Jon Snow, mimo całej mojej sympatii, wydawał mi się jednak bohaterem dość mdłym, przeznaczonym „do lubienia”, a więc nie posiadającym żadnych kontrowersyjnych cech. Tu jednak Lord Dowódca Nocnej Straży z chłopaka staje się mężczyzną, stara się dorosnąć do oczekiwań i nadziei, które w nim położono, wątpi i szuka swojego miejsca, cały czas pozostając w cieniu nieżyjących ojca i brata, wyznaczając ich sobie na wzór. To właśnie chęć zdobycia uznania w ich oczach jest jego siłą napędową, a ciężar nałożony na jego barki i brak zrozumienia otoczenia, samotność i wyobcowanie potwierdzają tylko, że milczący biały wilkor przypadł mu nie tylko ze względu na pochodzenie. Podobała mi się również bolesna lekcja pokory, jaką los zgotował smoczej królowej – Dany z trudem uczy się własnych ograniczeń i starając się być wierna samej sobie popełnia błąd za błędem. Tyrion pozostaje sobą, co jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie można znaleźć w całej sadze, a jego ścieżka wiedzie przez miejsca mityczne. To właśnie on spotka największe zaskoczenie całego tomu. Pojawia się także kolejna z moich ukochanych postaci, czyli jedyny dobry do szpiku kości bohater, który jednak w przeszłości był przemytnikiem – Davos płynący z poselstwem do Białego Mostu. Finał tej wyprawy również podniósł mi ciśnienie i zachwycił, bo tego pragnę dla Północy. Rozdziały Brana nigdy nie należały do moich ulubionych, przyznać jednak trzeba, że dowiedzieć się z nich można rzeczy intrygujących o samym Westeros, a rozdział ukazany oczami Melisandre stanowi prawdziwą gratkę.
Jako wisienkę na torcie uznać można fakt, że jest to chyba najładniej wydany tom sagi, jeśli chodzi o okładkę. Jest estetycznie i na temat, co cieszy zwłaszcza po absolutnie nietrafionych okładkach do obu tomów „Uczty…”. Nie muszę już chyba dodawać, że czyta się szybko – już po pierwszych zdaniach prologu przenosimy się do znanego świata, z którego z niechęcią wracałam do codziennych zajęć. Z utęsknieniem czekam na tom kolejny i wierzę, że się nie zawiodę. Mogłabym pisać i pisać o tej książce i całej serii, nie chcę jednak nikomu psuć zabawy przy czytaniu, bo w Pieśni jest to prawdziwym przestępstwem. Dlatego mogę tylko gorąco zachęcać do zapoznawania się z twórczością Martina, co niniejszym czynię.
Tytuł: Taniec ze smokami
Tytuł oryginału: A Dance with Dragons vol. 1
Autor: George R.R. Martin
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Wydawnictwo: Zysk i S-ka, 2011
Ilość stron: 634
Moja ocena: 5+/6
Serdecznie dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka za sprezentowanie mi egzemplarza.
Lahiri – tłumaczka utalentowana
„Tłumacz chorób” to debiut Jhumpy Lahiri (nagrodzony Pulitzerem), a także pierwsza książka jej autorstwa, którą miałam okazję przeczytać. Do tej pory moja wiedza o tej autorce indyjskiego pochodzenia (urodziła się wprawdzie w Londynie, jej rodzice pochodzą z Bengalu, a ona sama uważa się za pół-Amerykankę) ograniczała się do notki biograficznej oraz przeświadczenia, że jest to chyba najpiękniejsza znana mi pisarka. Po przeczytaniu „Tłumacza chorób” przekonałam się także, że ma ona niebanalny talent i z wielkim wdziękiem potrafi pisać o rzeczach pozornie prostych, niekiedy nawet banalnych, które jednak poruszają czytelnika, zwłaszcza, jeśli interesują go tematy tożsamościowe i imigranckie. Jednakże proza Lahiri nie ogranicza się do wspomnianej tematyki i pełna jest motywów uniwersalnych, które sprawiają, że ten zbiór opowiadań treściowo jest w moim odczuciu bliski ideału.
Na książkę składa się dziewięć opowiadań, większość historii ma miejsce w środowisku indyjskich imigrantów w USA, kilka dzieje się w samych Indiach. Każda miniatura pokazuje fragment zwykłego życia bohaterów – narastający kryzys w małżeństwie, wycieczka do kraju przodków, wynajmowanie mieszkania u bogatej i ekscentrycznej Amerykanki, czy przyjaźń pary Hindusów i ich małej córeczki z mężczyzną bengalskiego pochodzenia, którzy z napięciem śledzą transmisje z ogarniętej zamieszkami ojczyzny. Za każdym razem Lahiri w subtelny sposób używa opowiadanej historii jako punktu wyjścia do przedstawiania zderzenia lub przenikania się kultur i życia w obcym kraju. Zagadnienie tożsamości i zrozumienia nie jest pokazane w nachalny sposób, a autorka nie stara się oceniać i wartościować. Zarysowuje spostrzeżenia i konflikty pozwalając, by czytelnik sam się z nimi zmierzył i doszedł do własnych wniosków. Bohaterowie w większości wzbudzają sympatię, a same opowiadania emanują ciepłem, nawet jeśli traktują o sprawach przykrych i niełatwych. Są bardzo ludzkie, kameralne i chyba przez to mają w sobie taką siłę – nietrudno poczuć empatię i zbliżyć się do opowiadanych historii. Ciężko mi nawet wybrać takie, które uznałabym za najlepsze – uwiodło mnie już pierwsze, w którym oddalone od siebie małżeństwo zaczyna prowadzić grę – przy wyłączonym z powodu awarii świetle mówią sobie o rzeczach, o których do tej pory nigdy nie rozmawiali. Do samego końca ciężko ocenić, czy powtarzające się codziennie przez tydzień zwierzenia prowadzą do odrodzenia się uczuć, czy całkowitej katastrofy. Nerwowo przerzucałam strony, żeby dowiedzieć się, co stanie się z rodziną Bengalczyka z kolejnego opowiadania, z czułością i smutkiem czytałam o dziewczynie nawiązującej romans z żonatym mężczyzną i małym chłopcu z rozbitego małżeństwa… Za każdym razem bez przeszkód wślizgiwałam się w świat opisany w danej historii, doznawałam wzruszeń i rozmyślałam o tym, co się bohaterom przydarzyło i co z nimi będzie dalej. Ostatni tekst, „Trzeci i ostatni kontynent” jest po prostu piękny i wspaniale spina wszystkie dziewięć historii, choć żadna z nich nie ma ze sobą fabularnie nic wspólnego.
Jest jeszcze jeden motyw, który łączy wszystkich bohaterów, a jest nim głęboka samotność, niekiedy nawet poczucie wyobcowania. Głównie jednak jest to osamotnienie, niekoniecznie spowodowane nieprzyjaznymi warunkami lub brakiem serdeczności od ludzi otaczających postaci. To uczucie noszone głęboko, które w pewnym momencie staje się cechą charakteru. Z jednej strony niekiedy rozdzierająco przykre, jest także na swój sposób naturalne, przypisane jak gdyby człowiekowi i ujawniające się w warunkach takich, jak na przykład emigracja, ale nie tylko. Lahiri pisze o tym z prostotą daleką od banału.
Podobno Polacy statystycznie nie lubią opowiadań, ja natomiast uwielbiam krótkie formy, mam jednak co do nich spore wymagania. Jhumpa Lahiri swoim zbiorem spełnia moje oczekiwania – teksty są wyważone, nie ma w nich niepotrzebnych fragmentów, myśl przewodnia jest subtelnie, lecz mocno zarysowana, problematyka ważna i fascynująca. Niczym tytułowy tłumacz chorób, które zadaniem jest pośrednictwo między lekarzem a cierpiącym pacjentem, autorka wydaje się przyjmować rolę tłumaczki, przekładając uczucia imigrantów i mieszkańców Półwyspu Indyjskiego na język, którym włada ogólnie ujęty członek kultury zachodniej. Robi to z wielkim wyczuciem i wzruszająco, pozostaje więc się tylko cieszyć, że wszystkie jak do tej pory książki wydane przez Lahiri są dostępne w języku polskim.
Tytuł: Tłumacz chorób
Tytuł oryginału: Interpreter of Maladies
Autor: Jhumpa Lahiri
Tłumaczenie: Maria Jaszczurowska
Wydawnictwo: Znak, 2002
Ilość stron: 208
Moja ocena: 5+/6
Dziecięca krucjata w Dreznie
Czytając klasyk, zwłaszcza taki, który według własnego czytelniczego sumienia już dawno powinnam mieć przeczytany, czasem mam trudność z jasnym ułożeniem sobie w głowie, co tak naprawdę o książce uważam. Moje oczekiwania są mocno wywindowane, mam już jakieś wyobrażenie o danej powieści i jeśli nawet książka naprawdę mi się podoba, nierzadko mam poczucie niedosytu lub wręcz zawodu. I to tylko tyle? Przecież miało mnie wgnieść w fotel, nie miałam móc myśleć o niczym innym przez kolejne kilka dni! A tu – podobało się, miejscami nawet bardzo, ale… Opisywana sytuacja właściwie nie występuje w przypadku „Rzeźni numer pięć”, a na pewno nie jest drastyczna, bo książkę uważam za naprawdę bardzo dobrą. Jednak nie mogłam oprzeć się refleksji, że powinnam ją przeczytać kilka lat temu, a moje odczucia byłyby zdecydowanie bardziej pozytywne i być może rzeczywiście byłabym pod wrażeniem. Oczywiście wiek jako taki nie ma tu nic do rzeczy wtedy po prostu tematyka poruszana przez Vonneguta była mi bliższa, bardziej oddziaływała na moją wyobraźnię. Zawsze mi szkoda, kiedy z naprawdę dobrą książką nie trafiam w odpowiedni czas, z drugiej jednak strony zależy mi na nadrabianiu zaległości w klasyce, muszę więc pogodzić się z taką ewentualnością.
Wszystkie elementy „Rzeźni numer pięć” wpasowują się w moje gusta. Kurt Vonnegut łączy historię napisania swojej książki z samą fabułą, jasno dając do zrozumienia, że ma bardzo anty-wojenne przekonania. Bohater powieści, Billy Pilgrim, to przykład anty-żołnierza, dokładne niemal przeciwieństwo amerykańskich bohaterskich chłopców, przeżywających przygody i nawiązujących piękne przyjaźnie na froncie. Zgadza się tylko jedno – Billy to właśnie chłopiec, tak jak większość żołnierzy biorących udział w wojnie. Stąd też podtytuł powieści: „Krucjata dziecięca” (a także drugi, równie wymowny, „Obowiązkowy taniec ze śmiercią”), nadany przez autora po rozmowie z żoną przyjaciela z czasów wojny, która obawiała się, że książka Vonneguta będzie kolejną historią zachęcającą dzieci do udziału w wojnie. Autor od początku jednak miał sprecyzowany pogląd na treść swojej powieści, choć przedstawił ją nieco przewrotnie. Wybijające się chwilami na pierwszy plan elementy science fiction dotyczące „wypadania z czasu” i możliwości przeżywania jednej chwili w nieskończoność, pozornie odciągają czytelnika od głównego wątku i dramatu rozgrywającego się na wojnie. Billy twierdzi, że porwali go kosmici i przez kilka lat trzymali na planecie Tralfamadoria, gdzie był pokazywany w zoo jako przedstawiciel ludzkiej rasy. To od nich miał się nauczyć wypadania z czasu, wracania do teoretycznie przeżytych już chwil i patrzenia na świat z niecodziennej, ponadczasowej perspektywy. Tym samym autor nie tylko snuje refleksje na temat paradoksów związanych z czasem i przeżywaniem go, ale dzięki wprowadzeniu Tralfadoriańczyków w błyskotliwy sposób pokazuje ludzkość z dystansu i pod niecodziennym kątem. Jako tło i istotny punkt powieści służy bombardowanie Drezna, epizod wojenny nieznany wcześniej (przed wydaniem „Rzeźni numer pięć”) zbyt szeroko. Vonnegut nie kryje, że zawarł tam swoje autobiograficzne wątki, jako że miał nieszczęście znajdować się w Dreznie w tym czasie. Wszystko to razem tworzy niezwykłą mieszankę, nad którą autor bez problemu panuje. Zostawia też pewien wybór swojemu czytelnikowi – jeśli chce, może on wierzyć w porwanie przez kosmitów i wszystkie jego następstwa. Jeśli takie wyjście do niego nie przemawia, bez trudu złoży niecodzienne wydarzenia i myśli Billy’ego na karb zaburzeń psychicznych spowodowanych wojną.
Książka jest naprawdę poruszająca i świetnie napisana. Sporo w niej czarnego humoru, na który jednak nie miałam nastroju – dla mnie była refleksyjna i przesmutna. Gdybym czytała ją pod koniec liceum lub na początku studiów, piałabym z zachwytu. Dziś z uznaniem kiwam głową i smutno się uśmiecham, zgadzając z Vonnegutem w każdym niemal punkcie. I z zaciekawieniem sięgnę po kolejne jego książki.
Tytuł: Rzeźnia numer pięć
Tytuł oryginału: Slauterhouse-five or the Children’s Crusade
Autor: Kurt Vonnegut
Tłumaczenie: Kurt Vonnegut
Wydawnictwo: PIW, 1990
Ilość stron: 180
Moja ocena: 5/6
Drodzy czytelnicy mojego bloga, mam wielką prośbę. Jeśli czytacie „Archipelag” (lub choć przeczytaliście jeden numer) będę bardzo wdzięczna za wypełnienie ankiety, która znajduje się na głównej stronie pisma. Nie powinno zająć Wam to wiele czasu, a nam bardzo się przydadzą wszelkie opinie. Nie wahajcie się podawać konkretnych życzeń bądź sugestii, są naprawdę brane pod uwagę! Z góry bardzo dziękuję.
Żyjąc z duchami
Zdarza się tak, że książka przeczytana w danym momencie wpasowuje się idealnie w czytelnicze potrzeby i choć ma się świadomość, że nie jest dzieło wiekopomne, a nawet jego autor ma na swoim koncie znacznie lepsze pozycje, ale właśnie ta książka, z uwagi na chwilę, staje się bliska i zachwyca, choć obiektywnie rzecz biorąc, nie jest to nic wybitnego. W ostatnich (przedwakacyjnych jeszcze) czasach taką książką stała się dla mnie powieść Amy Tan „Sto tajemnych zmysłów”. Patrząc z pewnego już dystansu przeczytany kiedyś „Klub radości i szczęścia” tej samej autorki był bardziej rozbudowaną, głębszą i jednak wartościowszą pozycją, ale to właśnie opowieść o Olivii i jej widzącej duchy siostrze szczególnie do mnie trafiła.
Olivia marzyła o siostrze i los postanowił spełnić to marzenie – tuż przed wczesną śmierci ojca Olivii, jej matka złożyła obietnicę sprowadzenia do Ameryki córki z pierwszego małżeństwa swojego małżonka sprzed wyemigrowania z Chin, sporo od Olivii starszą Kwan. Przysięga zostaje spełniona, Kwan przybywa do Stanów Zjednoczonych. Niestety, daleko jej do wymarzonej siostry – jest do bólu chińska w sposobie bycia, dla amerykańskich nastolatków wygląda na niedorozwiniętą, mówi dziwne rzeczy, a przede wszystkim – widzi duchy. Co więcej, z owymi duchami rozmawia i wspomina dawne dzieje, ze swego wcześniejszego wcielenia. Olivia, nazywana przez przybraną siostrę Libby-ja, nie może ścierpieć zachowania tamtej, walcząc dodatkowo z głębokimi wyrzutami sumienia, jako że Kwan darzy ją bezgranicznym przywiązaniem i miłością. Dziewczęta dorastają. Kwan doskonale odnajduje się w Ameryce, wychodzi za mąż, żyje po swojemu i wciąż spotyka się z duchami, choć jej opowieści zaprowadziły ją w młodości do szpitala psychiatrycznego. Tymczasem Olivia postanawia rozwieść się z mężem, Simonem. Chce ułożyć sobie życie od nowa, Kwan jednak uparcie wraca do przeszłości. Jak się okazuje, nie tylko ona chce powrotu Libby do męża, a opowieści o poprzednim życiu Kwan i tajemniczej Pannie Wstędze z czasem zaczynają mieć drugie dno. Wreszcie Olivia będzie musiała zmierzyć się z własnym życiem, uczuciami do byłego męża i starszej siostry.
Tan z wielkim wdziękiem połączyła ze sobą dwie historie – współczesną opowieść o dwóch różniących się od siebie diametralnie siostrach oraz dziejące się w dawnych czasach w Chinach życie poprzedniego wcielenia Kwan. Opowiadania przenikają się, przeszłość zaczyna ingerować w teraźniejszość, a Olivia przekonana o wybujałej wyobraźni Kwan, a nawet o pewnej niepoczytalności siostry, zaczyna tracić grunt pod nogami. Amerykańska część wydarzeń przyciąga trafnymi spostrzeżeniami i realistycznym przedstawieniem psującego się związku, w którym od miłości okazały się być silniejsze irytacja i zmęczenie. Choć i tu wiele namieszał duch przeszłości, przybierający postać byłej ukochanej Simona. Część chińską wzbogacają realia dawnej chińskiej prowincji, ironiczny nierzadko sposób przedstawienia wydarzeń i interesujące zderzenie kultury zachodniej z chińską. Choć autorka pisze wzruszająco i „Sto tajemnych zmysłów” traktuje głównie o uczuciach, nie ma tu popadania w ckliwość, zbytnią emocjonalność czy egzaltację. Jest za to sporo przymrużania oczu, trzeźwego spojrzenia na różnice kulturowe i dużo ciepła.
Co mogło wydarzyć się naprawdę, a co było misterną mistyfikacją utkaną przez lata z historii opowiadanych przez Kwan? Czy Kwan przywoływała duchy, by osiągnąć upragnione cele, czy też naprawdę miała oczy yin i pamiętała na tyle własne wcielenie? A wreszcie najważniejsze pytanie – czy to w ogóle ma znaczenie? Z olbrzymią przyjemnością zanurzyłam się w tym amerykańsko-chińskim świecie, który umiejętnie stworzyła sobie Kwan, łącząc stare z nowym, tradycję z zabawną nowoczesnością. Nie ma tu łatwych rozwiązań, cukierkowych zakończeń, a optymizm i pozytywne wyjście z sytuacji nie musi oznaczać banału. „Sto tajemnych zmysłów” pozostaje życiowe, mimo że granica między snem a jawą wydaje się niebywale płynna i od czytelnika zależy, w co postanowi uwierzyć. Ja swoją wersję wybrałam, każdego mogę zachęcić do sprawdzenia, która Wam bardziej będzie pasować.
Tytuł: Sto tajemnych zmysłów
Tytuł oryginału: The Hundred Secret Senses
Autor: Amy Tan
Tłumaczenie: Zofia Kierszys
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2003
Ilość stron: 376
Moja ocena: 5/6
Historia pewnego diabła
Rzadko zdarza się, by książka zaskakiwała mnie pozytywnie. Ma to dość prostą przyczynę: raczej nie sięgam po pozycje, co do których mam podejrzenia, że mogą mi się nie spodobać. Oczywiście, od reguł zazwyczaj zdarzają się wyjątki i tak właśnie było z książką „Diabeł. Autobiografia”, którą otrzymałam od wydawnictwa Initium do recenzji. Nie zgłaszałam się po nią, była więc dla mnie zaskoczeniem. Przeczytałam opis i udostępniony wcześniej fragment… i odłożyłam ją na dłuższy czas na półkę. Miałam wrażenie, że to kryminał bądź thriller z wplecionym w całość wątkiem diabelsko-anielskim, a na coś takiego zdecydowanie nie miałam ochoty. Czytałam już trochę powieści o diabłach i aniołach, mniej lub bardziej fantastycznych (niestety, piszę tu o gatunku literackim, nie walorach artystycznych…) i niestety w tej chwili nie jestem w stanie przywołać żadnego tytułu, który wywarłby na mnie zdecydowanie pozytywne wrażenie. Po pewnym czasie jednak poczucie obowiązku doszło do głosu i stwierdziłam, że dam „Diabłu” szansę, a jeśli mi się nie spodoba, przerwę czytanie i już do książki nie wrócę. I właśnie tu miało miejsce rzadkie pozytywne zaskoczenie.
Tosca Lee napisała powieść specyficzną, którą ciężko jest przyporządkować jednoznacznie do jakiegoś gatunku (czego generalnie nie jestem entuzjastką). Czytelnik zbiera tropy, po których ma nadzieję wreszcie odgadnąć, dokąd prowadzi go opowiadana historia, sama końcówka jest natomiast dość zaskakująca, choć docierając do niej wydaje się być jedynym oczywistym rozwiązaniem od samego początku. Na początku bowiem poznajemy głównego bohatera imieniem Clay, redaktora z nieźle prosperującego wydawnictwa w Bostonie. Mężczyzna niedawno rozwiódł się z ukochaną żoną, balansował na krawędzi uzależnienia się od alkoholu, odciął się od większości znajomych i mocno nadwątlił kontakty z rodziną. Pewnego dnia po pracy idzie do swojej ulubionej bośniackiej knajpki, gdzie gestem przyzywa go nieznany mu człowiek. Lucian, jak przedstawia się nieznajomy, prostolinijnie przedstawia swój plan: on opowie Clayowi swoją historię, a ten ją opublikuje. Mimo początkowej złości i niedowierzania, Clay stosunkowo szybko pojmuje, że wiedzący o nim wszystko mężczyzna jest tak naprawdę diabłem, a więc upadłym aniołem pamiętającym czasy sprzed stworzenia świata. I właśnie od tego punktu Lucian rozpoczyna swoją historię, a Clay wbrew własnej woli stwierdza, że staje się ona istotną treścią jego życia, z niecierpliwością czeka na kolejne fragmenty, nie potrafiąc poukładać sobie własnego życia. Nie wiedząc, dokąd zmierza, podąża ścieżką wyznaczoną przez diabła.
Początek powieści nie jest obiecujący, język pisarki jest poprawny, ale nie zachwyca. Szybko jednak czytelnik, tak samo jak bohater, ma okazję dać się uwieść słowom diabła i z niecierpliwością czekać na kolejne części jego opowieści. Clay to dość irytująca postać, tło obyczajowe również nie poraża głębią, choć jest przemyślane i zgrabnie wpasowane w całą historię. Książkę czyta się głównie dla magnetyzującej opowieści Luciana, która szybko okazuje się nie mieć wiele wspólnego z diabelsko-anielskimi historiami dla mrocznych nastolatków. To opowieść o… miłości Boga do ludzi. Nie przedstawia ona żadnych wymyślonych przez Lee faktów. To historia znana z Biblii, w każdym niemal szczególe, opowiedziana jednak z nowej perspektywy, która dobitnie podkreśla pewne kwestie i w tym jasnym, prostym przekazie działa niezwykle poruszająco. To nie moralitet, ani książka filozoficzna. Nie jest to także przypowieść… Tak jak sugeruje tytuł, poznajemy w niej życiorys pewnego stworzenia, który naświetla pewne znane od wieków wydarzenia nadając im znaczenie, które mimo swojej oczywistości może się łatwo wymknąć. Zakończenie pozostaje otwarte, a słowa Luciana wydają się być kierowane do czytelnika na równi z Clayem: masz wiedzę, drogi czytelniku, co z nią zrobisz, to Twoja sprawa.
Cieszę się, że sięgnęłam po tę książkę i ją przeczytałam. Naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyła i mogę ją polecić z czystym sumieniem, o ile oczywiście nie macie nic przeciwko książkom mocno osadzonym w religii chrześcijańskiej, bo „Diabeł. Autobiografia” jest od początku do końca przesiąknięta chrześcijaństwem, co w tym wypadku jest istotne. Mnie naprawdę wciągnęła i wzruszyła.
Tytuł: Diabeł. Autobiografia
Tytuł oryginału: Demon. A memoir
Autor: Tosca Lee
Tłumaczenie: Monika Wyrwas-Wiśniewska
Wydawnictwo: INITIUM, 2010
Ilość stron: 280
Moja ocena: 4+/6
Książkę otrzymałam do recenzji od wydawnictwa INITIUM, za co dziękuję.