Archiwum

Archive for Kwiecień 2010

Alternatywne Chiny

27 kwietnia ukazała się najnowsza książka Kanadyjczyka o nazwisku Guy Gavriel Kay, którego kilka lat temu polubiłam od pierwszego wejrzenia dzięki książce „Ostatnie promienie słońca”, a następnie pokochałam jego twórczość po przeczytaniu „Sarantyńskiej Mozaiki”. I choć wciąż nie przeczytałam wszystkich jego powieści (a także zbioru wierszy zatytułowanego „Beyond This Dark House”), to z niecierpliwością oczekiwałam „Under Heaven”, jedenastej powieści w jego dorobku. Tym bardziej, że tym razem Kay opowiada alternatywną historię przedstawicieli chińskiej dynastii Tang, a przyznać trzeba, że jest on mistrzem snucia historii na bazie wydarzeń historycznych, z dodatkiem magii i cudownych postaci. Tak więc już nie mogę się doczekać i będę poszukiwać angielskiej wersji książki. W razie problemów z językiem bądź dostępem nie jest źle – polskie wydanie zapowiedziano na sierpień 2010, a na mojej półce wciąż czeka „Pieśń dla Arbonne”, która może mi skrócić czas oczekiwania…

Francusko-rosyjski testament

„Francuski testament” Andreï Makine to powieść niezwykła. Choć początek tego nie zapowiadał i nie od razu poczułam atmosferę rosyjskiego miasteczka gdzieś na Syberii, im mocniej zagłębiałam się w tę niestety dosyć krótką książkę, tym mocniej ją odczuwałam i tym bardziej byłam zachwycona. Nie dziwię się, że pisarz otrzymał za nią nie tylko Prix Goncourt w 1995, ale także Prix Médicis tego samego roku. Makine zawarł w książce wiele wątków autobiograficznych (choć z informacji, które znalazłam wynika, że nie jest to jego autobiografia wbrew temu, co twierdzą niektóre polskie źródła), przede wszystkim tworząc głównego bohatera dwujęzycznym młodym człowiekiem: urodzonym w Rosji, ale o francuskich korzeniach. Opowiadana przez niego historia rodziny, a przede wszystkim jego próby zrozumienia własnej babki, mieszkającej na Syberii Francuzki, centralnej postaci całej powieści, porywają i przenoszą w świat poezji mieszającej się z brutalnym życiem, wojną i niełatwą miłością. Zarówno do ludzi jak i kraju.

Pierwszoosobowy narrator opowiada o swoim dzieciństwie spędzanym w małym miasteczku na Syberii, gdzie w każde wakacje odwiedzał babkę. Starsza kobieta opowiadała jego siostrze i jemu wspaniałe historie o dalekim kraju, gdzie tak wiele rzeczy wydawało się zupełnie innych od tych rosyjskich, do których byli przyzwyczajeni. Nie mówiąc już o języku, ich osobistym kodzie, niezrozumiałym dla pozostałych mieszkańców miasteczka. Już wtedy chłopiec pojmował, jak bardzo jego babcia Charlotte różni się od innych znanych mu kobiet, choć wiele lat zajęło mu zrozumienie przyczyn tego stanu i złożenie jej historii z urywków rozmów, wspomnień i tajemniczej walizy, w której przechowywała wycinki z gazet i skarby z ojczyzny. To właśnie w dzieciństwie w jego duszy powstał ten wyjątkowy fragment, gen francuskości, nie pozwalający mu być Rosjaninem tak do końca, tak jak jego rosyjska natura nie pozwalała mu być takim, jak Charlotte. Powoli więc, opierając się na dwóch rzeczywistościach, bohater zbudował własną osobowość i historię, która miała go wreszcie zaprowadzić do wymarzonego miejsca z dziecięcych opowieści oraz do poznania prawdy o sobie i własnym pochodzeniu.

„Francuski testament” napisany jest przepięknym językiem, który radzi sobie zarówno z koszmarem wojny, jak i subtelnymi odczuciami dotyczącymi emocji i ludzi spotykanych na swojej drodze. Przede wszystkim jednak jest to poruszający bildungsroman, z trafnie uchwyconymi problemami dorastania, niezależnie od kultury i miejsca wychowania. Nie można jednak zapomnieć właśnie o dwujęzyczności, a nawet dwukulturowości głównego bohatera oraz o jej niebagatelnym wpływie na całe jego życie, co stanowi nierzadko podświadomą motywację jego działań, możliwości i ograniczeń. Ponieważ pierwsza wersja mojej pracy magisterskiej dotyczyła właśnie wpływu dwujęzyczności na tożsamość użytkownika dwóch języków, nie mogła nie ekscytować się fantastycznym oddaniem tego problemu we „Francuskim testamencie”. Makine pisze poruszająco, pobudza wyobraźnię i stawia wiele pytań, nie tylko o tożsamość i kształtowanie własnej osobowości, nie popadając ani na chwilę w banał.

Powieść, która przyniosła Andreï Makine zasłużony sukces i rozgłos to książka, która pozostaje z czytelnikiem na długo po zakończeniu lektury. Niezbyt długa, dotyka masy tematów. Dzięki niej na chwilę możemy przenieść się do poetyckiej Francji tuż sprzed wojny, do pachnącego latem miasteczka wśród stepów i wreszcie do rosyjskiego miasta. Ze wspomnień i informacji zawartych między wierszami ułożyć można niezwykłe biografie, pełne cierpienia i chwil szczęścia, o których nie sposób zapomnieć. Bardzo gorąco wszystkim polecam.

Moja ocena: 5+/6
Andreï Makine, „Francuski testament” (Czytelnik, 2004)

Ze wspomnień kamerdynera

Kiedy zaczynam czytać klasyk, książkę niezwykle już uznaną i cieszącą się dobrą sławą, zawsze odczuwam pewien niepokój. Przede wszystkim obawiam się stawiania takiej pozycji wymagań, które ciężko będzie spełnić. Po drugie, choć wiem, że to niemądre, obawiam się trochę własnej reakcji. Nie potrafię wmówić sobie, że coś mnie zachwyciło albo nawet jedynie się podobało, jeśli tak nie było. Czy będzie to w takim razie oznaczać, że z moim gustem jest coś nie tak – i to jest właśnie bzdura, z której zdaję sobie sprawę, każdy ma własny gust i tyle… Być może gdzieś głęboko we mnie pokutuje jeszcze szkolne narzucanie zachwytów i kanonów, które znać i wielbić trzeba. I choć wielu klasyków rzeczywiście do mnie przemawia, ten dyskomfort gdzieś tam się pojawia. Nie zmienia to faktu, że z zapałem nadrabiam braki w moim wykształceniu literackim i między innymi dlatego wzięłam się za „Okruchy dnia” Kazuo Ishiguro, która to książka zasłużyła już sobie na miano klasyka. Drugą motywacją było wyzwanie Nagrody Literackie, jako że „Okruchy dnia” otrzymały w 1989 roku nagrodę Bookera.

Kazuo Ishiguro, brytyjski prozaik pochodzenia japońskiego, stworzył książkę iście angielską. Główny bohater, Stevens, uosabia te cechy, które kojarzą się ze stereotypowym Anglikiem, a ponieważ jest on także narratorem powieści, „Okruchy dnia” wprowadzają czytelnika w niezwykły klimat Anglii w latach przedwojennych i pięćdziesiątych. Stevens to kamerdyner w starej posiadłości, której obecnym właścicielem jest młody amerykański bogacz. Na czas swojego wyjazdu pracodawca daje panu Stevensowi urlop, który kamerdyner wykorzystuje na wycieczkę po okolicy, której przez wiele lat swojej lojalnej służby poprzedniemu właścicielowi majątku Darlington Hall nie zdołał poznać. Wyjazd stanowi także pretekst do odwiedzenia panny Kenton, byłej współpracowniczki Stevensa, dziś już mężatki. Podziwiając piękno okolicy, z typową dla siebie systematycznością i pedantyzmem, Stevens prowadzi coś w rodzaju dziennika podróży, adresowanego do nieokreślonych odbiorców, w którym notuje swoje spostrzeżenia i wrażenia. Na pierwszy plan jednak wybijają się wydarzenia z przeszłości: kariera w Darlington Hall, wierność w stosunku do lorda Darlingtona o dość kontrowersyjnych poglądach politycznych, a wreszcie, subtelnie przemycane między wierszami, osobiste uczucia i tęsknoty Stevensa. Podróż staje się zatem okazją do refleksji i pewnego podsumowania dotychczasowego życia, z którego najlepsze lata kamerdyner zostawił już za sobą.

Już od pierwszej strony pochłonęła mnie ta opowieść, najpierw ze względu na piękny, pełen kultury język. Powoli zaczęła intrygować mnie historia kamerdynera, a kiedy skończyłam, żal mi było, że to już ostatnia strona. „Okruchy dnia” to wspaniała książka, która ujęła mnie przede wszystkim formą. Sam pomysł wydaje się mało fascynujący – historia opowiedziana oczami starszego już człowieka, kamerdynera ukrywającego swoje emocje? A jednak to właśnie spodobało mi się najbardziej. Nawet pisząc swoje notatki czy też dziennik, Stevens nie jest zwolennikiem opowiadania o swoich uczuciach, jeśli tylko „nie licują” z zajmowanym przez niego stanowiskiem. Szeroko natomiast pisze o godności, którą uważa za najistotniejszą cechę w swoim zawodzie i postrzega ją między innymi właśnie jako totalną wręcz kontrolę nad emocjami. Stąd czytelnik musi nie tylko składać w jedną historię wspominki bohatera, ale i rozszyfrowywać go nie tylko w oparciu o to, co sam zainteresowany decyduje się przekazać, ale i przesłanek, które znaleźć można w wypowiedziach innych osób. Znamienna jest scena, w której Stevens chwali się (choć oczywiście nie przechwala!), jaki spokój udało mu się zachować w obliczu ciężkiej choroby ojca, jednocześnie przytacza pytanie osoby postronnej o to, dlaczego płacze. Oczywiście zaprzecza łzom, niemniej jednak to pytanie nie znalazło się tam bez przyczyny, kamerdynerowi jednak nie godzi się ulegać słabościom… Chociaż więc Stevens chwilami wydaje się wierny zasadom aż do bólu i przez to ograniczony, miałam wrażenie, że sam przedstawia się w gorszym świetle, niż na to zasługuje. Odbicie tego znaleźć można w jego specyficznej relacji z panną Kenton, która nie mogłaby żywić cieplejszych uczuć do bezmyślnego robota.

Polecam „Okruchy dnia” każdemu, kto lubi takie niespieszne historie, złożone z okruchów wspomnień i refleksji, nie tylko nad życiem bohatera, ale i uniwersalnymi prawdami, które kierują naszymi poczynaniami, nierzadko bez naszej pełnej świadomości. To także opowieść o przemijaniu, o świadomości straty i wierności. O tym, gdzie może zaprowadzić człowieka bezwarunkowa lojalność. Nastrojowa i pełna wdzięku w staromodny sposób, nic nie tracąca przy tym na współczesnym przesłaniu. Naprawdę warto.

Moja ocena: 5/6
Kazuo Ishiguro, „Okruchy dnia” (Prószyński i S-ka, 1997)

. . .

Wciąż nie wiem, co powiedzieć i jak ubrać w słowa to, co czuję po dzisiejszej tragedii, katastrofie, w której zginął Prezydent RP oraz wiele innych wybitnych osób. Nawet jeśli nie zgadzałam się z ich poglądami, nawet jeśli ich stanowisko było mi zupełnie obce – to nie ma dziś nic do rzeczy. Śmierć czyni wszystkich takimi samymi, tylko ludźmi. Aż ludźmi. Mam nadzieję, że wszyscy będziemy dążyć do wznoszenia się ponad podziały, nie tylko polityczne.

Jest mi niezwykle smutno. Nie mam słów, wydarzenie wstrząsnęło mną ponad moje wyobrażenia. Składam kondolencje rodzinom, przyjaciołom i współpracownikom ofiar.

Kategorie:wydarzenia Tagi:

Dlaczego Zła Czarownica stała się Zła

Choć na ogół organicznie nie znoszę dodawania na okładkach książek sloganów w rodzaju „bestseller na całym świecie!” lub „powieść będąca następcą…”, uważam, że w przypadku „Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu” autorstwa Gregory’ego Maguire’a nie byłoby zbrodnią zamieszczenie informacji, że choć jest to re-telling znanej i uwielbianej baśni, traktowanie jej jedynie jako nową wersję „Czarnoksiężnika z Krainy Oz” jest zwykłym nieporozumieniem. Proszę, nie dajcie się zwieść pozorom, bo inaczej ta fantastyczna, wielowątkowa, filozoficzna opowieść przejdzie Wam koło nosa…

Moje pierwsze zetknięcie się z „Wicked” miało miejsce w Londynie, gdzie reklamowano musical powstały na podstawie książki. Polskie wydanie ma okładkę wykorzystującą to samo zdjęcie, co angielskie plakaty reklamowe i bardzo się z tego cieszę, bo naprawdę przykuwa wzrok. Zielonoskóra postać z absolutnie czarującym swoją ironią uśmiechem na czerwonych ustach, z szelmowsko naciągniętym na oczy kapeluszem. To musi być ona, tajemnicza Czarownica z Zachodu, główna „zła” w historii spisanej przez L. Franka Bauma. Przed rozpoczęciem czytania „Wicked” warto odświeżyć sobie „Czarnoksiężnika” – inaczej różne smaczki i ironiczne nawiązanie pozostaną dla nas nieczytelne. Ja przynajmniej musiałam sobie przypomnieć, jak wyglądały przygody Dorotki i jak wiele zostało powiedziane o Złej Czarownicy, a także o samym Oz. Następnie skonfrontowałam to z tekstem Maguire’a i stwierdzam, że autorowi należą się brawa nie tylko za stworzenie fascynującej postaci Elfaby, ale i skomponowanie całego obrazu świata, z wieloma szczegółami w sposób spójny i cudownie złożony.

Wydarzenia towarzyszące przyjściu na świat Elfaby są niezwykłe i taka jest też ta zielonoskóra dziewczynka – niepodobna do innych dzieci, od małego zdająca się rozumieć wszystko, co dzieje się wokół niej. A nie jest to zbyt pozytywna zdolność w przypadku małej Fabali, bo świat nie jest do niej przychylnie nastawiony i nie potrafi jej zaakceptować, tak jak ona nie jest w stanie zaakceptować zastanego na nim porządku. Mijają lata i nierozumiana Elfaba trafia na uniwersytet, gdzie mimo zjadliwego języka i ironicznego do bólu sposobu bycia nawiązuje znajomości i przyjaźnie z osobami, które nie tylko będą kształtować przyszłość zielonoskórej kobiety z wodowstrętem, ale i całego Oz. A wspomnieć należy, że w Oz nie dzieje się najlepiej. Przybyły z innego świata Czarnoksiężnik wprowadza swoją tyranię i pozbawia Zwierzęta praw obywatelskich. Unionistyczna religia ściera się z pogańskimi wierzeniami. Wszystko to zgłębia Elfaba, angażując się w kolejne projekty, ruchy i podążając za własnymi przekonaniami. Przyjmując różne stanowiska, twarze i imiona, stając się uczennicą, badaczką, przyjaciółką, kochanką, opiekunką i władczynią. Maguire umiejętnie pokazał drogę Elfaby od niechcianego dziecka, do stania się postrachem, Złą Czarownicą. Co ją do tego doprowadziło? Przecież chciała tylko zrozumieć, na czym polega istota zła, z którą od narodzin ją utożsamiano, chciała bronić swoich przekonań. Pragnęła miłości i przyjaźni, jak każdy. I wreszcie przyjdzie czytelnikowi postawić sobie najważniejsze pytanie: czym jest zło i kto tak naprawdę jest złym człowiekiem?

„Wicked” to powieść filozoficzna, stawiająca wiele pytań i niedająca jednoznacznych odpowiedzi. Oczywiście nasuwają się pewne interpretacje opisanych wydarzeń, jednak im więcej się o nich rozmyśla, tym większe wątpliwości budzi stwierdzenie, że można fakty odczytać tylko na jeden sposób. Mamy także dość obszerny wątek polityczny, poruszający jednak podstawowe wartości szeroko rozumianego człowieczeństwa i wolności jednostki, prawa do inności i domagania się swoich praw. Jest też czarujący fragment o nauce na uniwersytecie, nieśmiałych zauroczeniach i przyjaźniach. A przede wszystkim o poczuciu winy i własnoręcznemu niewoleniu się w poczuciu krzywdy, o poszukiwaniu wybaczenia. Co chwila kolejny fragment wydaje się stawiać pytanie o właściwości naszego umysłu, mechanizmy pragnień i szczęścia. Pod płaszczykiem opowiedzianej na nowo baśni autor przemyca głęboką opowieść o życiu i ludzkiej psychice.

Na pewno wrócę jeszcze nie raz do losów Elfaby, a na „Czarnoksiężnika z krainy Oz” nie będę potrafiła patrzeć inaczej, niż przez pryzmat „Wicked”. Żałuję trochę, że autor nie rozwinął wspaniale zapowiadających się wątków, przede wszystkim specyficznej relacji Elfaby z Glindą (napisał o tym sporo, ale ja chciałabym jeszcze więcej). Wiele wątków pozostało otwartych i prawdopodobnie pociągnięto je w kontynuacjach: „Son of a Witch”, „A Lion Among Men” oraz czwartej części serii, której data wydania oraz tytuł nie zostały jeszcze ustalone. Tymczasem należy się cieszyć z „Wicked”, które gorąco wszystkim polecam, książka warta jest każdej spędzonej z nią minuty. I choć nie jestem wielką entuzjastką musicali, ciekawa jestem muzycznej wersji tej książki…
Moja ocena: 5/6
Gregory Maguire, „Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu” (Initium, 2010)
_______________

Książkę otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Initium, za co serdecznie dziękuję.

Świątecznie i wiosennie

Wiosna przyszła tak jakoś po cichu, jak gdyby do końca nie potrafiła się zdecydować, czy chce tu zostać. Uwierzyłam jej dopiero wtedy, kiedy na twarzy poczułam krople deszczu, był inny niż zimowy. Miał w sobie coś ciepłego. Na drzewach pojawiają się nieśmiałe pączki, rozkosznie zielone i rozbrajająco delikatne. Wszystko jest takie inne, świeże i zachęcające do działania. Jak zwykle na wiosnę robię sobie postanowienia, przychodzi mi to łatwiej niż na Nowy Rok. Z realizacją, jak to bywa, jest różnie, ale dobre chęci to już coś.

Życzę Wam właśnie realizacji planów i dużo wiosennego ciepła na wewnątrz i w środku. Jeśli obchodzicie Święta, życzę Wam rodzinnej atmosfery i głębokiego przeżywania tajemnic Wielkanocy. Jeśli nie – życzę Wam po prostu odpoczynku i radości w ten weekend. Pozdrawiam bardzo, bardzo ciepło.

Kategorie:wydarzenia

Historia pewnego Światła

„Światła pochylenie” to debiutancka powieść Laury Whitcomb (po niej napisała jeszcze „The Fetch”), zaliczająca się do nurtu książek dla tak zwanej „starszej młodzieży” („young adults” w wersji angielskiej). O ile ta grupa docelowa wydaje mi się stworzona nieco sztucznie, zwłaszcza patrząc na listę pozycji do niej zaliczanych, to spokojnie można stwierdzić, że książki opisane w ten sposób przez wydawców bądź samych autorów spodobają się zarówno młodszym jak i starszym czytelnikom (oczywiście dochodzi jeszcze kwestia gustu). Nie inaczej jest właśnie z powieścią „Światła pochylenie”. Rozpoczynając czytanie obawiałam się trochę, że książka może okazać się pozycją dla mrocznych nastolatków (miłość, duchy, śmierć… brzmi znajomo?). Poetycki styl łatwo mógł zamienić się w naładowany egzaltacją bełkocik… Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło, a po kilkunastu stronach wciągnęłam się w lekturę tak mocno, że ciężko było mi ją odłożyć.

Helen nie żyje od około stu trzydziestu lat. Jako Światło wyrywa się z prywatnego piekła i wciąż przebywa na ziemi dzięki obecności gospodarzy – ludzi, którym Helen musi towarzyszyć jak cień, jeśli nie chce wrócić w pełną ciemności i bólu otchłań. Gdy gospodarz umiera, kobieta natychmiast musi znaleźć zastępcę. Ostatnim jest Brown, młody nauczyciel, do którego Helen czuje coś więcej, niż tylko przywiązanie. Jak każdy gospodarz i człowiek żyjący w ogóle, Brown nie ma pojęcia o jej obecności, nie jest w stanie zobaczyć Helen, ani usłyszeć tego, co kobieta chciałaby mu przekazać. Helen cierpi męki zazdrości i odrzucenia w związku ze szczęśliwym małżeństwem Browna, żyje w nieustannym strachu przed powrotem do swego piekła, targają nią wątpliwości – kim była za życia? Co takiego uczyniła, że nie udało jej się trafić do raju? Cały ten świat przewróci się do góry nogami w momencie, kiedy podczas jednej z lekcji, na których towarzyszy swojemu gospodarzowi, spocznie na niej wzrok jednego z uczniów Browna. Przerażona i zafascynowana Helen zrobi wszystko, żeby zbliżyć się do tego, który jest w stanie przerwać jej ponad stuletnią samotność.

Jest to jedynie zarys fabuły, niewychodzący właściwie poza pierwszy rozdział. Fabuła jest dość zaskakująca, ale przede wszystkim dobrze skonstruowana, spójna i przemyślana. Czytelnik stopniowo dowiaduje się, jakie zasady rządzą byciem Światłem, poznaje historię James’a oraz kilku rodzin zamieszanych w całą historię. Przede wszystkim jednak autorka kładzie nacisk na duchowość. Poza tematem miłości, pojawia się także wątek wiary, moralności i odkupienia. Whitcomb nie pisze o konkretnej religii, jej pojęcia Boga, piekła i raju są umowne i można odnieść je do wielu wierzeń lub też do żadnego. Na dobrą sprawę ciężko stwierdzić, czy w książkowej rzeczywistości istnieje dla Helen jakiś wyższy byt – biorąc pod uwagę przedstawiony sposób odkupienia można interpretować przedmiot wiary na dowolny sposób. Zresztą, nie to jest istotne. „Światła pochylenie” traktuje raczej o stosunku człowieka do własnych wierzeń, przedstawia destrukcyjną siłę hipokryzji. Ciekawy jest także wątek obyczajowy, przedstawiony realistycznie i poruszająco, bez wyciskania łez, ale i bez tandetnego lukru. Spodobał mi się też sam związek między bohaterami, co jest niezaprzeczalnym plusem. Zakończenie pasuje do całości książki, daje czytelniczą satysfakcję i stawia pytania odnoszące się do duchowości, sensu miłości (nie tylko partnerskiej) i odkupienia.

Język Whitcomb jest przyjemny i poetycki, więc „Światła pochylenie” czyta się przyjemnie i szybko. Chwilami autorka niebezpiecznie zbliżała się do krawędzi, za którą jej sposób pisania stałby się zanadto uduchowiony, a nawet egzaltowany, zawsze jednak w porę zdążyła się opanować. Dialogi pozostają realistyczne, nie ma więc zbyt wielu powodów, do których można byłoby się przyczepić. Nie jest to może wielka literatura, ale bardzo dobra książka, refleksyjna i zachęcająca do myślenia. Polecam!

Moja ocena: 4+/6
Laura Withcomb, „Światła pochylenie” (Initium, 2010)
_______________

Książkę otrzymałam do recenzji od wydawnictwa Initium, za co serdecznie dziękuję.


Na marginesie natomiast chciałam dodać, że Herbatniki skończyły wczoraj roczek, z czego bardzo się cieszę. Blog pomaga mi w porządkowaniu myśli, dzięki Waszym blogom poznaję wiele ciekawych książek i filmów (nie wspominając już o wspaniałych kontaktach z autorami tychże blogów :)). Mam nadzieję, że Herbatniki będą się rozwijać, a Wy będziecie dalej pisać, żebym mogła czytać Wasze recenzje i przemyślenia. Pozdrawiam ciepło wszystkich Czytelników!