Archiwum

Posts Tagged ‘indie’

Rozczarowanie („Pierwsza wyprawa. Nepal” Kinga Choszcz)

Kinga Choszcz uwiodła mnie kilka lat temu swoją książką o podróży dookoła świata pod tytułem „Prowadził nas los”. Jak mogłoby stać się inaczej, skoro właściwie calutka podróż odbyła się autostopem? Choć oczywiście nie tylko o autostop i kolorowe obrazki z podróży chodziło – mimo że książka nie była powalająca jeśli chodzi o styl (co być może spowodowane było w dużej mierze tym, że powstała na podstawie prowadzonego regularnie bloga z podróży i siłą rzeczy – tekst był mocno skracany i cięty), to jednak dominowała w niej radość podróżowania, zafascynowanie światem i sympatia do ludzi spotykanych na drodze. Czytając nie mogłam przestać się uśmiechać. Następnie pojawiła się „Moja Afryka”, pamiętnik z tragicznie zakończonej podróży, w której Kinga zmarła na malarię. Książkę zaczęłam czytać, ale przerwałam, by pożyczyć ją kuzynce i do tej pory nie wróciłam – jednak zrobię to z przyjemnością, bo przy zaletach znanych mi z pierwszej książki autorki, z przyjemnością zauważyłam poprawę jeśli chodzi o warsztat i mam wrażenie całą koncepcję pisania – Kinga pisała jeszcze ciekawiej, dojrzalej, lepiej wychodziły jej opisy i już wszystko nie było tylko „niezwykłe” i „kolorowe”. „Moja Afryka” czeka więc na swoją kolej, w międzyczasie natomiast ukazała się kolejna książka będąca pamiętnikiem Kingo z podróży. Jak to możliwe, skoro autorka nie żyje? „Pierwsza wyprawa. Nepal” powstała na podstawie notatek i zapisków Kingi z podróży, którą odbyła na przełomie 1995 i 1996 roku, a jej trasa obejmowała głównie Nepal i Indie, a także drogę dojazdową i powrotną. Podobno Kinga nigdy nie planowała wydania swoich zapisków, więc przerobienie ich na książkę przypadło matce, Krystynie Choszcz i opiekunowi serii Poznaj Świat, Wojciechowi Cejrowskiemu. Pytanie tylko, czy naprawdę miało to sens?

Gdyby książka taka jak ta ukazała się rok po faktycznym odbyciu przez Kingę jej podróży do Nepalu, mogłaby stać się wydarzeniem. Nie dlatego, że nikt poza nią takich wypraw nie odbywał, oczywiście, sama autorka wielokrotnie wspomina o masach podróżujących tak jak ona lub dużo bardziej ekstremalnie, dalej, odważniej, masie Europejczyków, w tym Polaków. Sama mogę wymienić kilku moich osobistych znajomych, którzy zjeździli Indie i zrobili to dużo bardziej świadomie, dowiadując się mnóstwa rzeczy i także omijając te utarte, turystyczne szlaki. W latach dziewięćdziesiątych jednak nie było blogów podróżniczych i w ten sposób opisana tak daleka wyprawa dla niejednego byłaby pewnie objawieniem. W każdym razie ja jako trochę ponad dziesięcioletnia dziewczynka z pewnością byłabym zachwycona i zainspirowana. „Pierwsza wyprawa” została jednak wydana w 2011 roku i z przykrością stwierdzam, że nie przedstawia ona sobą zbyt wiele. Nie jest to szczegółowy opis samej wyprawy, dużo tu cięć i luk, prawdopodobnie wynikających z braku notatek i braku samej podróżniczki, która mogłaby luki zapełnić wspomnieniami i anegdotami. Brak tu głębszego spojrzenia na odwiedzane kraje, spotykani ludzie opisani są pobieżnie, jeśli w ogóle, nierzadko dość karykaturalnie. Brak tu wreszcie refleksji nad czymkolwiek właściwie. Nad podróżowaniem, innymi kulturami, inną mentalnością, czymkolwiek. To dokładnie taki zapis, co się działo po kolei, co Kinga widziała, gdzie się zatrzymała, czy pociąg był zatłoczony, a pokój brudny. Istnieje masa książek, w tym kolejne dwie autorstwa Kingi, w których znaleźć można niebotycznie więcej treści. Jestem przekonana, że gdyby nie nazwisko autorki, książka nigdy nie ukazałaby się w księgarniach, bo zwyczajnie jest za słaba.

A wspominając nazwisko autorki ciężko uciec od refleksji, ile rzeczywiście Kingi jest w książce, którą do druku przygotował ktoś inny. Czy udało się uchwycić ton jej zapisków? Czy to właśnie chciała przekazać? Czy wiele suchych faktów nie zostałoby uzupełnione o żywe wspomnienia i później wysnute refleksje? Chcę wierzyć, że tak by właśnie było, ponieważ o ile z miejsca polubiłam Kingę Freespirit od czasów „Prowadził nas los”, to ta z „Pierwszej wyprawy” wydała mi się niemal antypatyczna. Co chwila narzeka, wydaje się patrzeć na inne kultury i ludzi z góry, oceniając naród (w dodatku chiński!) na podstawie zachowania ludzi w jednej wsi, denerwuje się, że Chińczycy nie mówią po angielsku, hinduskich mężczyzn określa kolektywnie jako obleśnych (i nie, nie podoba mi się wcale ich zachowanie i to, jak traktują swoje żony, ale problem z aranżowanymi małżeństwami i gorszą pozycją kobiety leży chyba troszkę głębiej niż w młodym chłopaku z wąsem, który wychowany w określony sposób podąża za znanymi sobie zwyczajami, a w sumie niewiele sam ma do powiedzenia, bo dogadują się między sobą rodzice obu stron?), a nawet wegetariańskie zwyczaje żywieniowe Kingi (także przecież bardzo mi bliskie i budzące moją radość w kolejnej książce) są tu niemal agresywne. Nigdzie później Kinga nie pisała o padlinożercach itd., co moim zdaniem jednak razi. Być może Kinga bardzo się zmieniła między jedną a drugą wyprawą. Być może nie pragnąc wydawać swoich notatek nie zastanawiała się, jak brzmią, pisała je dla siebie… i może takimi właśnie, prywatnymi zapiskami powinny były pozostać.

Książka okazała się dla mnie rozczarowaniem i z przeczytanych przeze mnie pozycji z serii „Poznaj Świat” zdecydowanie najsłabszą. Szkoda.

Tytuł: PIerwsza wyprawa. Nepal
Autor: Kinga Choszcz
Wydawnictwo: Bernardinum, 2011
Ilość stron: 226
Moja ocena: 2/6

W poszukiwaniu pozornie nieistniejącego

Tomek Michniewicz to postać ciekawa i inspirująca. Urodzony w 1982 roku, dziennikarz muzyczny i podróżniczy, publikujący zarówno w prasie jak i prowadzący programy radiowe, fotograf, backpacker i wreszcie redaktor naczelny świetnego i prężnie się rozwijającego serwisu podróżniczego Koniec Świata. Jako podróżnik Tomek preferuje miejsca niedostępne dla szerokiego grona turystów i sytuacje, w których poziom adrenaliny podnosi się ponad normalny poziom. Przedziera się przez puszcze, by dotrzeć do odległych od naszej cywilizacji wiosek, w których życie płynie swoim własnym, niezmiennym od pokoleń trybem, spędza dzień w więzieniu o zaostrzonym rygorze San Quentin w Kalifornii, tropi przemytników antyków w Kambodży lub wypoczywa na rajskiej wyspie skupiającej backpackerów z całego świata. W maju tego roku zadebiutował jako pisarz, wydając książkę „Samsara. Na drogach których nie ma”. Promujący ją klip wraz z życiorysem autora natychmiast zachęcił mnie do zakupu (a tak się zawsze szczyciłam faktem, że jestem odporna na reklamy!). Po przeczytaniu z radością stwierdzam, że był to zakup udany.

Bogato ilustrowaną zachwycającymi zdjęciami „Samsarę” nie do końca można sklasyfikować jako reportaż, nie jest to też pozycja opisująca kraje, w jakich autor przebywa na szlaku swojej podróży. To przede wszystkim pean na cześć podróżowania, zwłaszcza tego z plecakiem, głównym tematem nie są miejsca, lecz drogi, na co wskazuje drugi człon tytułu. Widzimy więc Azję z okna autobusu, dachu, pociągu czy grzbietu słonia (ale w bardzo specyficznej sytuacji, Michniewicz jest bowiem przeciwko wykorzystywaniu tych zwierząt i ostro krytykuje turystyczne atrakcje ze słoniami w rolach głównych), autor podróżuje także autostopem i na własnych nogach. Opisuje także oczywiście odwiedzane przez siebie miejsca, niektóre przypadkowo napotkane na drodze, przystanki na wielotygodniowej trasie. Razem z Michniewiczem czytelnik poznaje mieszkańców Azji, barwne charaktery pasującego do tego tak kolorowego i różnorodnego regionu. Michniewicz sam przyznaje, że nie ustala konkretnych tras wędrówek. Przybywa do danego miejsca i zajmując się różnymi rzeczami czeka na inspirację, która w trakcie podróży może kierować go w najróżniejsze części kraju i poza jego granice. Tym razem Tomek w wyniku dość przypadkowego spotkania postanawia wyruszyć na spotkanie tego, czego według większości Europejczyków po prostu nie ma – świętych mężów obdarzonych mocą, czarów, tajemnic i dowodów na istnienie magii. Podczas podróży odwiedza wiele interesujących miejsc, snuje refleksje na temat turystyki i podróżowania, a także wspomina wcześniejsze wyprawy.

Michniewicz napisał swoją książkę w prawdziwie inspirujący sposób, po jej lekturze ma się ochotę chwycić plecak i jak najszybciej wyruszyć samemu w drogę. Okazuje się bowiem, że podróżowanie po Azji nie jest tak odległe i nieosiągalne, jak można to sobie wyobrażać. Jeśli tylko pragnie się tego wystarczająco mocno, posiada pewne środki (wcale nie tak duże, jak mogłoby się wydawać, a i tak najdroższą częścią podróży jest sam przelot) oraz zaradność życiową, można iść w ślady Michniewicza i docierać nawet do tajemnych zakątków w głębi puszczy. Obawiałam się trochę, że autor będzie się wywyższał ponad zwykłych turystów i swoich czytelników, podkreślał swoją odwagę i spryt. Michniewicz jako bohater swojej książki pozostaje przesympatycznym gościem, lubiącym mocne przeżycia, ale znającym też słowo „strach”, odważnym, ale i nie pozbawionym ostrożności, z której czasem drwią jego przyjaciele. Nie neguje turystyki, sprzeciwia się jednak bezmyślnemu korzystaniu z atrakcji, bez znajomości choćby podstaw kultury danego kraju i przyjemnościom odbywającym się kosztem innych ludzi i zwierząt. Prawdziwie interesuje się kulturą i historią krajów, które odwiedza, podziwiając je unika jednak gloryfikacji dostrzegając ciemną stronę, obecną w każdej kulturze. Tym samym stanowi przykład doskonałego podróżnika i bystrego obserwatora. Bliskie mi są także jego refleksje dotyczące sił nadprzyrodzonych i stawiane pytanie, czy rzeczywiście Europa kulturalnie tak bardzo wyprzedza Azję. Przynajmniej w pewnych aspektach.

Styl Michniewicza jest przejrzysty, fabuła książki ciekawie ułożona. Niemniej jednak chwilami wydaje się, że Tomek woli mówić, niż pisać i nie zawsze wszystkie zdania i fragmenty są gładkie i dopieszczone. Innym razem szkoda, że autor pobieżnie potraktował temat któregoś z miejsc, chętnie przeczytałoby się coś więcej na taki temat. Mimo tych drobnych zgrzytów świetnie mi się „Samsarę” czytało i polecam ją każdemu, kto lubi temat podróżowania, zwłaszcza takiego z plecakiem i ograniczonym budżetem. Sama natomiast gorąco liczę na kolejną książkę Michniewicza, osoby niezwykle inspirującej i wzbudzającej sympatię; na przykład historie o jego podróżach w Afryce.

Tytuł: Samsara. Na drogach, których nie ma
Autor: Tomek Michniewicz
Wydawnictwo: Otwarte, 2010
Ilość stron: 360
Moja ocena: 5/6

„Sól i Szafran” Kamila Shamsie

Na taką książkę miałam ostatnio ochotę i takiej potrzebowałam. „Sól i Szafran” Kamili Shamsie jest zarówno egzotyczna jak i uniwersalna; na tyle lekka, żeby sprawiała niekłamaną przyjemność bez zbytniego wysiłku, na który ostatnio ciężko byłoby mi się zdobyć, a jednak poruszając kilka istotnych tematów; aż wreszcie dość cienka, więc przeczytałam ją szybko, co też mi odpowiada w obecnej chwili. Nawet odeszłam od czytania wyłącznie w środkach komunikacji, do czego ostatnio się ograniczyłam, przyznaję ze wstydem. Ponieważ jednak w przyszły czwartek wreszcie będę musiała zaprezentować nieistniejący fragment mojej pracy magisterskiej oraz równie nieistniejące badanie, po tym dniu moja sytuacja czytelnicza powinna się zdecydowanie poprawić… Na to liczę, a tymczasem polecam „Sól i Szafran”!

Aliya pochodzi z szacownej rodziny Dard-e-Dilów, która poza swoim szlachectwem i mnogością niezwykłych członków rodziny, wyróżnia się także klątwą „nie-całkiem bliźniąt”. Choć uwielbiają opowiadać najróżniejsze historie o swoim klanie, a anegdotami i moralitetami sypią jak z rękawa, pewnych spraw nie chcą poruszać nawet między sobą. Na przykład odejścia Mariam, ukochanej kuzynki Aliyi lub też rozłamu rodziny na skutek Podziału pomiędzy Indiami i Pakistanem. Aliya pragnie zrozumieć historię rodziny i rozwikłać tajemnicę Mariam. W dodatku poznaje pewnego Pakistańczyka, który dawno już nie był w ojczyźnie i nie w pełni zdaje sobie sprawę z panujących tam podziałów. Aliya jest nim zafascynowana, ale wzniesienie się ponad uprzedzenia nie jest takie proste. Choć każdy chce widzieć siebie jako osobę tolerancyjną, otwartą, a nawet światową, pewne rzeczy są w podświadomości zakorzenione wyjątkowo głęboko i zerwanie z nimi wymaga nie lada wysiłku, o ile w ogóle jest tak do końca możliwe…

„Sól i Szafran” dotyka zarówno uniwersalnych prawd o życiu człowieka, nie popadając przy tym w moralizatorstwo lub zbytni patos. Nastrój w książce jest odpowiednio wyważony, jak przyprawy w potrawach przyrządzonych przez genialnego kucharza, Masooda. To właśnie jedzenie stanowi pewien punkt odniesienia i główną metaforę książki. W życiu nie może zabraknąć ani wyrafinowanego szafranu, ani pospolitej, ale jakże ważnej soli. Poza tymi ogólnymi refleksjami, Shamsie dotyka także problemu podziału i rozłamu, jaki nastąpił w momencie utworzenia się Pakistanu. Moja wiedza o tym kraju woła o pomstę do nieba, z chęcią więc podczas czytania korzystałam także z innych źródeł, żeby ułożyć sobie tę historię w głowie, choć autorka podaje konieczne minimum w swojej książce, w bardzo przystępny i ciekawy sposób. Rodzina Dard-e-Dilów przeżywa rozłam z momentem utworzenia się dwóch państw, a może było to jedynie jedyne możliwe zwieńczenie wydarzeń, które miały miejsce już jakiś czas temu? W klanie panuje wiele uprzedzeń i norm dotyczących etykiety, zmieniających się z pokolenia na pokolenie, ale wciąż głęboko zakorzenionych w umysłach członków rodu. Czy takie są właśnie dzisiejsze Indie i Pakistan?

Kamila Shamsie urodziła się i wychowała w Pakistanie, w Karaczi, po czym wyjechała na studia do Ameryki. Pochodzi z rodziny o literackich tradycjach, więc łatwo można sobie wyobrazić, że w jej domu opowiadało się dużo historii i przywiązywało wagę do książek. Być może dzięki temu Shamsie stała się wspaniałą gawędziarką, a jej pisanie ma niezwykły urok. W prostych słowach potrafi opisać głębokie uczucia, z humorem odnosi się do najrozmaitszych wydarzeń w ludzkim życiu. Bardzo dobrze mi się „Sól i Szafran” czytało, polecam więc każdemu, a sama z chęcią sięgnę po inne książki tej autorki.

Moja ocena: 5/6
Kamila Shamsie, „Szafran i Sól” (Red Horse, 2008)

„Sto odcieni bieli” Preethi Nair

Kolorowe wyzwanie nęci tak wieloma barwami, że ciężko mi było zdecydować się na krótką listę składającą się z trzech pozycji. A kiedy się już zdecydowałam, okazało się, że nie jestem typem, któremu łatwo się czyta według ustalonego planu, choćby ten plan był ułożony przez mnie samą. Prawdopodobnie więc nie przeczytam w terminie więcej kolorowych książek niż zalecane trzy, ale i tak bawię się doskonale. A ponieważ czas trwania wyzwania coraz bardziej się kurczy, zebrałam się do napisania o pierwszej z przeczytanych w jego ramach książek.

Sto odcieni bieli

„Sto odcieni bieli” Preethi Nair to ładna, indyjsko-angielska bajka, nad którą unosi się mocny aromat indyjskich przypraw i potraw. Bohaterkami są dwie kobiety, matka i córka, które los przenosi z ukochanych Indii do chłodnego Londynu. Nalini wychodzi za mąż za człowieka należącego do wyższej warstwy społecznej i początkowo żyje na południu Indii jak królowa. Powoli jednak zaczyna odczuwać, że zostaje w swojej miłości sama i kiedy mąż prosi, żeby razem z małymi dziećmi, Mają i Saćinem, przeprowadziła się za nim do Londynu, postanawia spełnić jego prośbę. Zostawia swoją matkę, znajomych oraz ukochaną ojczyznę i przeprowadza się do nieznanego kraju. Niestety, jej oczekiwania i nadzieje szybko okazują się płonne i Nalini zostaje sama w Londynie, w którym nie potrafi się odnaleźć. Jej dzieci natomiast dość szybko przystosowują się do nowych warunków i, co typowe dla drugiej generacji emigrantów, nie zależy im na umacnianiu więzi z ojczystymi Indiami. Zwłaszcza Maja, dziewczynka uparta i dość krnąbrna, czująca zawsze głęboką więź z nieobecnym teraz ojcem, odsuwa się coraz dalej od matki i wszystkiego, co kojarzy się z Indiami. Nalini powoli odzyskuje równowagę, w czym pomagają jej indyjskie potrawy – większość czasu spędza na gotowaniu, zaczyna zarabiać dzięki niemu na życie i odnajduje samą siebie w nowym otoczeniu. A także pomaga wszystkim wokół, wyczuwając ludzkie problemy i znajdując na nie lekarstwo w indyjskich przyprawach. Tylko Maja nie potrafi znaleźć dla siebie ratunku w indyjskim jedzeniu, bo to ono w pewnym stopniu stanowi jej problem – to jedzenie, jej matka i indyjskie pochodzenie. Jej droga do odnalezienia samej siebie będzie bardziej skomplikowana i dużo dalsza…

Zastanawiam się, czy Preethi Nair ukazała w postaci Mai samą siebie z lat dziecięcych. Autorka również przeprowadziła się do Anglii jako małe dziecko i pewnie dobrze poznała trudności związane z taką sytuacją. Może pisanie o tym było dla niej balansowaniem na granicy pomiędzy fikcją a bardzo osobistymi przeżyciami i dlatego w rezultacie otrzymujemy książkę powierzchowną. Żaden z dotykanych przez nią problemów nie został zgłębiony, charaktery bohaterów to dość typowe szablony postaci i choć można je polubić, to na nawiązanie więzi i kibicowanie im raczej czytelnik nie może liczyć. „Sto odcieni bieli” to całkiem miłe czytadło, które czyta się szybko i przyjemnie, ale lektura nie porusza i szybko można o książce zapomnieć tuż po zakończonym czytaniu. Ma kilka dobrych momentów, ale i kilka wciśniętych, zdawałoby się, na siłę (np. wątek narzeczonego Mai i jego rodziny). Nie jest to lektura obowiązkowa, ale też i nie zupełnie stracony czas.

Zastanawiam się nad drugą książką Nair, „Kolorami miłości”. Czy jest podobna do „Stu odcieni bieli”? Lepsza, gorsza? Warto po nią sięgać, jeśli wyżej opisywana pozycja nie zrobiła na mnie wrażenia?

Preethi Nair, „Sto odcieni bieli” (MUZA, 2004)

 

 

Dziś uczniowie po raz kolejny wzięli plecaki i poszli do szkoły zaczynając nowy rok szkolny. A w tym samym czasie 70 lat temu wybuchła wojna. Chciałam coś o tym napisać, ale blogowe koleżanki już poruszyły te tematy, a ja poczułam, że niewiele zostaje mi do dodania.