Archiwum

Posts Tagged ‘literatura kanadyjska’

Ekologia was wyzwoli

Podoba mi się większość okładek z serii Proza wydawnictwa Znak, jednak „Rok Potopu” mnie okładką całkowicie zauroczył. Pasuje do treści, jest urocza i delikatnie przewrotna. No i ma motyle. Kiedy dowiedziałam się o tej zapowiedzi, powinno mnie teoretycznie zelektryzować nazwisko Atwood, tak się jednak nie stało. Do tej pory czytałam tylko jedną książkę tej autorki i choć mi się podobała, to nie pozostawiła po sobie zachwytu. Po lekturze „Roku Potopu” myślę jednak znacznie cieplej o Margaret Atwood i chciałabym przeczytać jej najbardziej znane powieści, uważane za te najważniejsze. Tymczasem jednak będę musiała zrobić sobie przerwę od pisarstwa Atwood, bo „Rok Potopu” to książka przysparzająca mocnych wrażeń, nad którymi nie sposób przejść ze wzruszeniem ramion.

W swojej powieści Atwood kreuje świat bliżej nieokreślonej przyszłości, w której przemysł zdominował świat, korporacje rządzą ludźmi, wytworzyły się nowe kasty społeczne, a przejście z jednej do drugiej wydaje się wręcz niemożliwe. Wiele znanych nam z dzisiejszych czasów gatunków zwierząt należy już do wymarłych okazów, ludzie komponują natomiast nowe rasy, całkowicie nie stosując się do jakichkolwiek ograniczeń. Jednym z przykładów są choćby jagniory, połączenie owiec z lwami. Miejsce zwierząt powoli zajmują ludzie z niższych warstw społeczeństwa – na ulicach powszechne są napaści, w których ofiara traci nerki lub inne cenne organy, a reszta jej cielesnej powłoki ląduje w ropośmieciach lub jako nadzienie do SekretBurgerów.

W takiej rzeczywistości dorastają dwie bohaterki „Roku Potopu” – Toby i Ren. Wywodzą się z innych środowisk, los prowadzi je obie do sekty Bożych Ogrodników, gdzie ludzie starają się żyć jak najbliżej wyniszczonej przyrody, w zgodzie z innymi ludźmi (choć bez zbytniego spoufalania się, każdy, kto nie jest z tobą jest prawdopodobnie przeciwko…). Ogrodnicy poza miłością do świata przyrody uczą technik przetrwania w betonowej dżungli i oczekują bezwodnego Potopu, który ma przetoczyć się nad światem i zniszczyć rodzaj ludzki. Członkowie bractwa mają nadzieję, że żyjąc zgodnie ze swoimi zasadami będą w stanie uniknąć zagłady. Mijają lata i pewnego dnia na świecie pojawia się dziwna zaraza, na którą nikt nie potrafi znaleźć lekarstwa… Jakiś czas później Ren i Toby, każda w miejscu swojego zamieszkania, dochodzą do wniosku, że oto chyba zostały ostatnimi ludźmi na świecie. Gorączkowo starają się przetrwać i znaleźć innych przedstawicieli swojego rodzaju, wspominając przeszłość i wybory, które zaprowadziły je do obecnego miejsca.

Atwood stworzyła wielowątkową, symboliczną opowieść. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście antyutopijna wizja świata jako genetycznie zmodyfikowanego, korporacyjnego tworu, przedstawiona w sposób nie pozbawiony czarnego humoru i wielorakich gier słownych. Przeciwstawieniem są Boży Ogrodnicy, za pomocą których autorka przedstawia dość radykalną alternatywę dla bezmyślnego wykańczania wszelkich przejawów natury i, wydawałoby się, człowieczeństwa. Ren i Toby to mocno różniące się od siebie narratorki, ich doświadczenia są inne, różnią się także ich drogi obrane tuż przed Potopem. Zabieg podzielenia narracji tym samym pozwala na pokazanie świata z różnych perspektyw, czytelnikowi zostają przybliżone najróżniejsze aspekty „świata złowszechnego”. Tym samym książkę czyta się szybko, wciąga i daje do myślenia. Mimo to jednak sama fabuła nie jest specjalnie zachwycająca – jak na dłoni widać, że chodzi głównie o pokazanie apokaliptycznej rzeczywistości, nie zaś o losy samych bohaterek, które choć interesujące, nie porywają.

Nie zgodzę się z recenzentem „The New Yorkera”, według którego Atwood przewyższyła talentem Orwella. „Rok Potopu” to bardzo dobra powieść o antyutopii i choć w moim prywatnym rankingu nie przebije „Roku 1984” (w kwestii przedstawienia mrocznej przyszłości naszego świata nic chyba nie jest w stanie przebić tej książki), na pewno nie zapomnę o niej tuż po odłożeniu.

Tytuł: Rok Potopu
Tytuł oryginału: The Year of the Flood
Autor: Margaret Atwood
Tłumaczenie: Marcin Michalski
Wydawnictwo: Znak, 2010
Ilość stron: 392
Moja ocena: 4+/6

Dziękuję wydawnictwu Znak za udostępnienie mi książki do recenzji.

Alternatywne Chiny

27 kwietnia ukazała się najnowsza książka Kanadyjczyka o nazwisku Guy Gavriel Kay, którego kilka lat temu polubiłam od pierwszego wejrzenia dzięki książce „Ostatnie promienie słońca”, a następnie pokochałam jego twórczość po przeczytaniu „Sarantyńskiej Mozaiki”. I choć wciąż nie przeczytałam wszystkich jego powieści (a także zbioru wierszy zatytułowanego „Beyond This Dark House”), to z niecierpliwością oczekiwałam „Under Heaven”, jedenastej powieści w jego dorobku. Tym bardziej, że tym razem Kay opowiada alternatywną historię przedstawicieli chińskiej dynastii Tang, a przyznać trzeba, że jest on mistrzem snucia historii na bazie wydarzeń historycznych, z dodatkiem magii i cudownych postaci. Tak więc już nie mogę się doczekać i będę poszukiwać angielskiej wersji książki. W razie problemów z językiem bądź dostępem nie jest źle – polskie wydanie zapowiedziano na sierpień 2010, a na mojej półce wciąż czeka „Pieśń dla Arbonne”, która może mi skrócić czas oczekiwania…

„Penelopiada” Margaret Atwood

Kiedy miałam 10 lat, bardzo emocjonowałam się mitologią grecką. Czytałam mity, ze szczególnym naciskiem na Parandowskiego oraz oczywiście „Iliadę” i „Odyseję”. Czytając to ostatnie, nie mogłam nie polubić Penelopy, takiej dobrej i uczciwej. Podobała mi się jej postawa i było mi przykro, że Odyseusz, zamiast czym prędzej wracać do swej pełnej cnót małżonki, romansował po drodze z nimfami czy innymi boginkami i w ogóle zachowywał się tak, jakby do domu wcale mu się nie spieszyło! Nie mogłam tego zrozumieć, bo oczywistym wydawało mi się, że kochał Penelopę ponad życie – któż by jej nie kochał? Z czasem straciłam zainteresowanie tą mitologią na rzecz tych bardziej dla mnie egzotycznych, choć system oświaty co i rusz o greckich mitach mi przypominał (dzięki czemu niemalże zostały mi obrzydzone, na szczęście w porę przeszliśmy do omawiania czegoś innego). Po liceum nie sięgnęłam do nich ani razu, aż wreszcie ostatnio u przyjaciółki na półce zobaczyłam „Penelopiadę” Margaret Atwood. Oczywiście, musiałam ją przeczytać.

Jak wskazuje tytuł, jest to reinterpretacja mitu o Odyseuszu i Penelopie z punktu widzenia tej drugiej postaci. Penelopa pierwszy raz dostaje prawo głosu i snuje swoją historię, wiele lat po własnej śmierci. Od narodzin, aż po koniec znany nam z Odyseji, „wierna do obrzydliwości” małżonka przedstawia swojego małżonka, syna oraz całą sytuację, z jaką przyszło jej się zmagać spod innego kąta, z kobiecej perspektywy. Odys nie jest już wybrańcem bogów, chodzącą cnotą i wzorem. To przede wszystkim człowiek o niesamowitej charyzmie, której potrafił używać do owijania sobie wszystkich wokół palca i wmawiana im swoich kłamstw tak zręcznie, że byli gotowi wierzyć we wszystko, co chciał im wmówić. Autorka jednak nie koncentruje się wyłącznie na odbrązowieniu postaci mitycznego herosa, nie jest to jedynie feministyczny manifest, przewrócenie mitu do góry nogami. Na pierwszy plan wysuwają się bowiem służki Penelopy – dwanaście młodych i ślicznych dziewcząt, które po powrocie zostały powieszone przez Odyseusza pod zarzutem cudzołóstwa z niegodziwymi zalotnikami Penelopy. To one stanowią chór, który używając różnych stylów i form toczy własną opowieść. I chyba głównie o to w „Penelopiadzie” chodziło – aby dać głos niemym, najbardziej poszkodowanym, najsłabszym, nad którymi wzrusza się ramionami, bo przecież nie były nikim ważnym. Czy tak nie dzieje się zawsze podczas wojny? Czy dziewczyny zawiniły czymś „poza byciem zgwałconą”? Czy nawet jeśli pokochały, dopuściły się przewiny? Czy winę za to ponosi Odys, czy może jego żona? Nawet jeśli nie znajdziemy odpowiedzi na te pytania, warto się nad tym zastanowić, bo temat wydał mi się wciąż aktualny, tak smutnie prawdziwy. To samo tyczy się małżeństwa Penelopy, jej rozterek – czy mało jest żon wiecznie czekających na mężów (zresztą, zjawisko to może być i odwrotne)?

To moja pierwsza książka autorstwa Atwood, więc nie mam porównania. Książka przypadła mi do gustu, czyta się ją szybko i przyjemnie. Podobały mi się zwłaszcza wypowiedzi chóru, stylizowane w różny sposób. Szkoda, że autorka nie zagłębiła się w opowiadaną historię jeszcze bardziej. Odrobinę zgrzytały mi odwołania do współczesnego świata, choć są uzasadnione przez treść. Humor też nie porwał mnie zbytnio, ale ogólnie język powieści jest ładny. Polecam.

Moja ocena: 4/6
Margaret Atwood, „Penelopiada” (Znak, 2005)

„Bóg Rekin” Charles Montgomery

O Melanezji wiedziałam prawie tyle, co nic. Jedynie, gdzie mniej więcej znajdują się owe wyspy i może jakieś najważniejsze informacje, ale i tak niewiele. Dlatego z wielkim zainteresowaniem sięgnęłam po „Boga Rekina”, kiedy wpadłam na tę książkę w osiedlowej bibliotece. Charles Montgomery wyruszył w podróż śladami swojego pradziadka misjonarza, który sto lat wcześniej odwiedził te ziemie. W ręce autora trafił kiedyś pamiętnik owego przodka i to właśnie ten tekst zainspirował Montgomery’ego do odbycia owej podróży, aby skonfrontować spostrzeżenia swojego pradziadka oraz znalezione prace mniej lub bardziej współczesnych podróżników i antropologów z rzeczywistością. Montgomery starał się odwiedzić wszystkie najważniejsze miejsca w Melanezji, wzbogacając swój plan podróży o kolejne punkty na podstawie historii zasłyszanych od tubylców. Wynikiem tej podróży jest niezwykle ciekawa mieszanka pamiętnika z reportażem, z poruszającymi wnioskami na koniec.

Melanezja jest krainą niezwykle egzotyczną, gdzie magia miesza się z rzeczywistością, a rozmaite wierzenia współistnieją, niekiedy w sposób wręcz zadziwiający. Autor czyni wiele fascynujących spostrzeżeń i przede wszystkim ma talent, który pozwala opisać mu przeżywane przez siebie przygody, a było ich niemało, w sposób intrygujący. Książkę czyta się niezwykle szybko, bardziej przypomina ona powieść niż poważny reportaż, a jednak czytelnik ma szansę poznać wiele aspektów życia na wyspach, dowiedzieć się mnóstwa podstawowych informacji na temat historii i współczesnej sytuacji politycznej, jak także przeczytać o ciekawostkach i anegdotach związanych z Melanezją.

Jest to książka podróżnicza z gatunku tych, w których autor jest równocześnie bohaterem opisywanej przez siebie historii. Jaki jest Montgomery? Na pewno inteligentny i oczytany, pragnący dowiedzieć się jak najwięcej o melanezyjskiej kulturze. Swoje odkrycia konfrontuje z „zachodnią” rzeczywistością, a także czytanymi przez siebie tekstami. Krytykuje religię chrześcijańską i kolonializm, które bezpowrotnie zmieniły oblicze wysp. A jednak jak na świadomego i obytego podróżnika, dużo w autorze skłonności do marudzenia i obrażania się, że świat tubylców nie jest już tak egzotyczny, jak Montgomery chciałby, żeby był. Bezlitośnie krytykuje kulturę zachodnią w porównaniu z Melanezyjczykami, jednak kiedy znajduje się wśród tych drugich, traktuje ich z przymrużeniem oka, chwilami w sposób iście protekcjonalny. I choć do pewnego stopnia można to zrozumieć, to jednak ja chwilami miałam ochotę po prostu książkę odłożyć, tak mnie postać autora irytowała. Na szczęście, im dalej tym lepiej. Choć Montgomery pisze z perspektywy całej podróży, siedząc we własnym domu, to jednak wydaje się, że na nowo przeżywa swoją podróż, która poza znaczeniem dosłownym stała się dla niego także ową metaforyczną drogą, która zmieniła jego postrzeganie świata, wiary i samego siebie. I to stanowi o kolejnym istotnym punkcie książki. Bohater-autor dojrzewa, uczy się i zaczyna rozumieć. Poruszyły mnie jego przemyślenia, zwłaszcza te końcowe. Fragmenty o duszy mieszkańców Melanezji również podziałały na moją wrażliwość i wyobraźnię. Dodatkowo nie można Montgomery’emu odmówić poczucia humoru, więc mimo kilku zgrzytów w trakcie czytało się bardzo dobrze i zachęcam do lektury każdego, kto lubi książki podróżnicze i egzotyczne miejsca.

Moja ocena: 5-/6
Charles Montgomery, „Bóg Rekin” (Świat Książki, 2007)