Archiwum

Posts Tagged ‘romans’

Dziś, wczoraj i emocje bardzo osobiste („Now and Then” William Corlett)

Podsumowanie zeszłego roku nie wyszło tak, ja planowałam z uwagi na różne zawirowania w życiu osobistym. Po raz kolejny zastanawiałam się, czy nie zamknąć po prostu bloga, odetchnąć głęboko i skupić się na innych rzeczach gdzie indziej, bo prawda jest taka, że zajmuję się zbyt wieloma sprawami biorąc pod uwagę ilość czasu, jaki mogę na nie przeznaczyć… Wciąż jednak za każdym razem stwierdzam, że byłoby mi szkoda. Szkoda tych lat pisania, szkoda zbierania się w sobie, żeby mimo wszystko przemyśleć dobrze, czy coś mi się spodobało lub nie i napisania o tym kilku słów, choć ciężko powiedzieć, żebym zajmowała się tym ostatnio regularnie. Z jeszcze innej strony, jeśli miałabym pisać tu raz na kilka miesięcy, a blog miałby wisieć w sieci jako ten wyrzut sumienia, to będzie mnie to tylko męczyć i nie pozwalać mi przejść na dobre do innych spraw. Tak więc daję sobie i Herbatnikom jeszcze jedną szansę z mocnym postanowieniem, że to szansa ostatnia i szkoda byłoby ją zmarnować. A jak będzie, to się okaże.

W zeszłym roku przeczytałam niewiele jak na siebie książek, bo tylko 19. Mogłabym zrzucić ten wynik na brak czasu spowodowany urodzeniem dziecka, ale prawda jest taka, że czytałam na potęgę, ale w większości fanfiction i to niestety bardzo różnej jakości. Nie żałuję, bo tego wtedy potrzebowałam, choć na dłuższy czas fanfików mi już wystarczy. Gdybym miała wybrać najlepszą książkę, którą przeczytałam w 2013, miałabym problem. Jeśli jednak chodziłoby o książkę, która zrobiła na mnie największe wrażenie, nie miałabym problemu: „Now and Then” Williama Corletta. Zazwyczaj staram się nie robić takich rozróżnień, jeśli książka mnie zachwyca, to znaczy, że dla mnie jest świetna, a przecież wszystkie opinie pojawiające się tu na blogu są czystko subiektywne. Czy w ogóle istnieje coś takiego jak książki „obiektywnie rewelacyjne”, to już temat na inne rozważania i nie do tej notki. Jednak w przypadku „Now and Then” mam świadomość, że wprawdzie nie ma w tej książce wiele odkrywczego, że w samym 2013 czytałam książki napisane piękniejszym językiem, że być może powstało już tyle książek, o zbliżonej tematyce, że ta ginie wśród nich… Mnie jednak zachwyciła, a autor zagrał na moich emocjach wręcz popisowo. Myślę, że żeby móc tę książkę docenić trzeba samemu doświadczyć… złamanego serca. Brzmi banalnie? Pewnie tak. Czytałam jednak górę romansów wszelkiej maści, gdzie przecież tak wiele związków kończy się mniej lub bardziej dramatycznie i nigdy do tej pory nie odnalazłam siebie w bohaterze lub bohaterce tak bardzo, jak w przypadku nastoletniego Chrisa.

Christopher jest redaktorem w średnim wieku, człowiekiem samotnym i prowadzącym uporządkowane życie. Poza pracą spotyka się ze swoją emocjonalną przyjaciółką i razem roztrząsają jej życie uczuciowe lub, rzadko i niezbyt chętnie, z rodziną. Kiedy umiera jego ojciec, Chris pomaga swojej matce uporządkować rzeczy po zmarłych i tak trafia na pamiątki z czasów, kiedy nagle zmuszony był przerwać naukę w szkole dla chłopców z internatem. Odtąd akcja zaczyna toczyć się dwutorowo, pokazując dzisiejszą rzeczywistość Christophera, jego skomplikowaną relację z matką i chęć pogodzenia się z przeszłością – oraz historię tego, co wydarzyło się, kiedy Chris miał lat piętnaście lat i zakochał się w Stephenie Walkerze, starszym od siebie o kilka lat prefekcie, który jako pierwszy okazał Chrisowi zainteresowanie. Nie trudno zgadnąć, jak potoczyły się losy tej znajomości patrząc na dzień dzisiejszy, a mimo to czytanie o niej trzyma w napięciu, nie mówiąc już o łamiącym się sercu, kiedy jak na dłoni widać, w jakim kierunku wszystko to zmierza. Jestem gotowa się założyć, że Corlett musiał przeżyć podobną historię, bo choć nie opisuje sytuacji nieznanych dotąd w literaturze, robi to tak precyzyjnie, że trafia prosto w emocje, przynajmniej moje. To, co przeżył Christopher pod pewnymi względami pokrywało się z moim własnym zawodem miłosnym z przeszłości tak dokładnie, że płacząc nad książką myślałam, że nie ma znaczenia czas, miejsce, płeć, miłością rządzą te same mechanizmy i tak samo każdemu można złamać serce, nawet nie chcąc tego, tylko po prostu nie dorastając do wyobrażeń i oczekiwań. Gorzej, jeśli trafi się na osobę na tyle wrażliwą, że może ją to naznaczyć na całe życie.

Choć mnie osobiście najbardziej w książce zachwycił wątek uczuciowy, a zakończenie przyniosło olbrzymią satysfakcję choć i niespodziankę, to „Now and Then” ma do zaoferowania więcej, niż samą historię romansu. Corlett fantastycznie opisuje matkę głównego bohatera, która po śmierci męża, z którym dawno już nie była blisko, próbuje na nowo ułożyć sobie i wypełnić czymś życie. Nie mówiąc o subtelnej, ale nie pozostawiającej wątpliwości krytyce klasy średniej i jej przywiązaniem do etykiety i norm wszelkiego rodzaju bez refleksji nad tym, czy mogą one zniszczyć komuś życie lub po prostu ograniczać ludzi je wyznających. Choć na kartach powieści nie pojawia się zbyt wielu bohaterów, ma się poczucie, że charakteryzacja wychodzi poza postaci i dotyczy całej grupy ludzi. Znów, nie wydaje mi się, żeby szerokości geograficzne były tu specjalnie ważne…

William Corlett napisał wiele powieści, z których najbardziej znane są ponoć te dla dzieci. Ja na „Now and Then” trafiłam zupełnie przypadkowo i zaraz po zainteresowaniu się nią znalazłam ją za kilka złotych na Allegro. Zabawne, że niewiele brakowało, a nigdy nie poznałabym książki, która wzruszyła mnie tak jak dawno żadna inna. Mimo zastrzeżeń co do jej „obiektywnej” wartości na początku notki, mogę ją z czystym sercem polecić wszystkim czytającym po angielsku czytelnikom. Corlett pisze w bardzo klasyczny sposób, a obie historie, ta teraz i ta kiedyś, intrygują i wkrótce czytelnik musi się powstrzymywać, żeby nie przeskoczyć o kilka stron do przodu i szybciej dowiedzieć się, gdzie to wszystko prowadzi… Ja przeżyłam tę książkę strasznie. Nie mogę nikomu obiecać podobnych doznań, ale naprawdę warto dać „Now and Then” szansę. Kto wie, może ktoś kiedyś skusi się na wydanie tłumaczenia?

Tytuł: Now and Then
Autor: William Corlett
Wydawnictwo: Abacus, 1996
Ilość stron: 352
Moja ocena: 6/6

Japonia to nie wszystko

Patrząc na okładkę książki „Córki Nipponu nie płaczą” Consilii Marii Lakotty moim pierwszym odruchem była ucieczka z krzykiem. Po chwili jednak wróciłam do bibliotecznej półki i nieufnie zaczęłam się książce przypatrywać. Już nie raz książka z paskudną okładką okazała się nadrabiać świetną treścią z nawiązką. Estetyczna okładka bardzo zachęca, ale nie można oceniać po niej zawartości, jak mówi przysłowie. I jednak tutaj mamy Japonię, zderzenie kultur i obyczajowości, a także miłość na tymże styku kultur, co może jest już tematem wyświechtanym i dość banalnym, dla mnie jednak pozostaje wielką słabością (a niekiedy wręcz guilty pleasure, przyznaję)… Gdzieś czytałam pozytywną recenzję. Więc może jednak dać jej szansę? Ostatecznie to tylko wypożyczenie, jak mi się nie spodoba, po prostu ją oddam… Nie miałam czasu na kartkowanie, więc wrzuciłam do torby razem z „Półbratem” Christensena i pobiegłam do domu.

Domyślacie się już zapewne, jakie jest moje zdanie na temat „Córek Nipponu…”. Jeśli chodzi o książki, nie mam jakoś wybitnie wykształconej intuicji, ale jak się okazało po niespełna pięćdziesięciu stronach, tym razem pierwszy odruch był jak najbardziej prawidłowy. Przeczytałam kilkadziesiąt stron (dalej trochę kartkowałam), bo trzeba przyznać, czyta się bardzo szybko (może w poszukiwaniu jakiegoś głębszego sensu?), ale później stwierdziłam, że szkoda mojego czasu i chwilami nerwów, a powieść nie wykazywała żadnych sygnałów, że później mogłoby być lepiej. Sama historia jest klasyczna (oczywiście można też powiedzieć schematyczna, ale to na to akurat byłam przygotowana) – młody Amerykanin przyjeżdża do Japonii, by zająć się współzarządzaniem firmą samochodową. Na miejscu poznaje Yuriko, studentkę pedagogiki o komunistycznych sympatiach. Poznając się nawzajem, przyswajają też obce dla siebie kultury, konfrontując je, porównując, szukając wspólnych cech i błądząc pomiędzy różnicami. Mogłaby wyjść z tego naprawdę sympatyczna opowieść, z odpowiednią nutką dramatyzmu. Autorka solidnie przygotowała się do pisania powieści osadzonej w Japonii, co i rusz znajdziemy w niej więc nawiązania do kultury, wyjaśnienia zwyczajów i wszelkie odwołania do japońskiej obyczajowości lat powojennych. Niestety, tutaj plusy się kończą. Donald jest niezwykle irytujący, zapatrzony w siebie i własną kulturę. Teoretycznie wykazuje chęć uczenia się czegoś o Japonii, ale jest to pragnienie czysto praktyczne, nie zależy mu na rozumieniu tego, co obserwuje. Oczywiście nie wymagam od bohatera fascynacji krajem, w którym się znajduje, jednak jego postawa bardzo spłyca cały wątek kulturowy. Dodatkowo autorka postanowiła zbudować powieść na zasadzie przeciwstawiania sobie dwóch światów, przesadnie uwypuklając wszelkie możliwe różnice, aż do przesady i zniecierpliwienia. Niezwykle drażniące jest też, mimo szacunku dla japońskiej kultury, podkreślenie jedynych słusznych racji po stronie Amerykanina, prawomyślnego chrześcijanina. Ojciec Yuriko, nauczyciel-komunista to diabeł wcielony, który nie ma w sobie pozytywnych cech – swoją działalnością nie chce nikomu pomóc, a jedynie umocnić władzę partii (nie do końca wiadomo nawet, czemu mu na tym zależy). Dla Donalda oczywiste jest, że Yuriko musi przejść na chrześcijaństwo i choć daje jej czas do namysłu, jeśli dziewczyna chce być jego żoną, musi podporządkować się jego decyzjom i temu, co on uważa dla niej za najlepsze. Wiele w tym hipokryzji. Treść jest więc banalna, przesadzona i męcząca. Prawdziwym jednak problemem jest język – nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, czy fatalnego oryginału – podejrzewam jedno i drugie. Chwilami ciężko zrozumieć wręcz, o co chodzi. Już na tych kilkudziesięciu przeczytanych przeze mnie stronach roiło się od błędów, kolokwializmów i pretensjonalnych zwrotów, dialogi były sztuczne, a narracja nie poprawiała sytuacji.

Mówiąc krótko: zdecydowanie odradzam. Może dalej robi się ciekawiej, bardziej interesująco lub chociaż poprawia się język. Nie wiem i nie będę się przekonywać. To mogła być naprawdę ciekawa historia, o miłości na styku różnych kultur, dodatkowo pomiędzy niekoniecznie przychylnie do siebie nastawionymi narodowościami, a nawet intrygująca historia Japonki odnajdującej siebie (bądź nie) w chrześcijaństwie, które przecież nie jest zbyt kompatybilne z japońską kulturą. Niestety, jakikolwiek potencjał okazał się zmarnowany. Książka na drugi dzień wróciła do biblioteki, a mnie w autobusie towarzyszy „Półbrat”. Japonia to nie wszystko – sam temat nie wystarczy, żeby mi się powieść spodobała…

Tytuł: Córki Nipponu nie płaczą
Autor: Consilia Maria Lakotta
Tłumaczenie: Jacek Jurczyński
Wydawnictwo: M, 2009
Ilość stron: 270
Moja ocena: 1/6

Z miłości do literatury, o miłości i literaturze

Ostatnio moje książkowe wybory są w większości udane. Choć wciąż mam problemy z utrzymaniem chronologii na blogu, to poza drobnymi wyjątkami naprawdę nie mogę narzekać. Tak stało się też w przypadku „Opętania” A.S. Byatt, które bez przesady mogę nazwać literacką ucztą i to w podwójnym sensie. Książkę postanowiłam przeczytać po tym, jak dostała ona nagrodę Bookera i przeczytałam same jej pozytywne recenzje. Już widzę, że z chęcią nie poprzestanę na tylko jednej książce autorstwa pani Byatt, zostałam bowiem całkowicie oczarowana.

O ile opisywane przeze mnie niedawno „Odkrycie nieba” Mulischa zachwycało mnogością wątków i treści, w „Opętaniu” dużo łatwiej wskazać główne tematy – miłość i literatura. A także wszelkie kombinacje: miłość do literatury, miłość literacka, literatura miłosna… Badacz literatury, a dokładniej twórczości (fikcyjnego) poety Randolpha Henry’ego Asha, Roland Michell znalazł się w takim momencie życia, kiedy albo powinien coś zmienić albo poddać się rutynie i nie oczekiwać wiele więcej. W pracy uchodzi za sumiennego nudziarza bez perspektyw na naukową karierę, prywatnie tkwi w wieloletnim związku z Val, relacja ta jednak bardziej rani ich oboje niż przynosi szczęście i satysfakcję. Finansowo Roland jest właściwie zależny od swojej partnerki, ona natomiast czuje się niedoceniana, a nawet wykorzystywana. Będąc w tak niewesoło się przedstawiającej sytuacji Roland dokonuje niezwykłego odkrycia, które zmieni losy wielu osób pozornie ze sobą niezwiązanych. Przeglądając w bibliotece starą księgę znajduje szkic listu napisanego własnoręcznie przez studiowanego przez niego wiktoriańskiego poetę. Jest to list do kobiety niebędącej żoną Asha i w ten sposób Roland trafia na ślad tajemniczej relacji poety z Christabel LaMotte, poetką uznawaną zwłaszcza przez współczesne feministki za postać wybitną. By dowiedzieć się więcej o tej dość ekscentrycznej na swoje czasy kobiecie, Roland kontaktuje się z badaczką jej twórczości – Maud Bailey, która sama wywodzi się z rodziny LaMotte. Na pierwszy rzut oka to zupełnie niedobrana para zaczyna śledzić losy Asha i LaMotte, a ich odkrycie z czasem przestaje być jedynie naukową ciekawostką mogącą zmienić ich kariery, a staje się czymś osobistym, czego gotowi będą bronić przed innymi badaczami. Nie oni jedyni są jednak ogarnięci obsesją poznania prawdy, nawet jeśli inni naukowcy kierują się pobudkami innego rodzaju.

Nawet jeśli treść wydaje się być dość prosta i przewidywalna (choć ja bym ją za taką nie uznała – na usta ciśnie mi się raczej słowo „klasyczna”, choć znane nam doskonale rozwiązania nabierają świeżości i stają się chwilami zaskakujące w tych nowych połączeniach, opisanych przez Byatt), to w wypadku „Opętania” forma wysuwa się na pierwszy plan. Czegóż tu nie ma! Romans, listy, wiersze, autobiografia i biografia, naukowe opracowania, powieść gotycka, rozważania na temat teorii literatury, pisania, badania życia pisarzy… A to i tak niecała lista. Byatt niezwykle umiejętnie zmieszała te style, tworząc powieść spójną i bogatą, od której z jednej strony ciężko się oderwać, z drugiej strony miałam raczej chęć delektować się nią powoli niż przeczytać w jedną noc, by jak najszybciej się dowiedzieć, co się dalej działo i jak ta cała historia się skończyła. Nie wszystkie fragmenty uważam za równie ciekawe (zwłaszcza fragmenty poematów nie zawsze mnie zachwycały), całość jednak wydaje mi się niezwykle fascynująca i stanowiąca udany przykład książki, w której „każdy znajdzie coś dla siebie”.

Na początku zupełnie nie mogłam polubić głównych bohaterów, ani tych z czasów współczesnych ani z wiktoriańskich. Z czasem jednak niechęć ustąpiła miejsca sympatii, nawet jeśli wewnętrznie nie zgadzałam się z ich postępowaniem. Ciekawi są także bohaterowie drugoplanowi z obu czasoprzestrzeni, poza może nieszczęsnym Cropperem – amerykańskim badaczem gotowym dosłownie na wszystko, by zdobyć kolejny okaz do swojej kolekcji, a jego głównym narzędziem są pieniądze – trochę to zbyt stereotypowe. Inne postaci także chwilami muszą zmagać się ze zbyt typowymi osobowościami, ale na szczęście posiadają więcej cech ratujących ich od przesady. Od razu polubiłam natomiast Val, co samą mnie zadziwiło, jako że jest jej stosunkowo mało i wiele w niej zgorzknienia i smutku. Mimo tych cech przebija przez nią stłamszona radość życia i widać, że odrobina miłości i zainteresowania jest w stanie jej tę radość przywrócić. Z miejsca polubiłam też inną drugoplanową bohaterkę, bretońską kuzynkę Christabel, której odnaleziony przez kolejną badaczkę dziennik pomaga rozwikłać zagadkę tajemniczego zniknięcia poetki z Anglii na okres kilku miesięcy.

Wspaniała to powieść, w której autorka poukrywała dla czytelników wiele smaczków, które z przyjemnością będę wyszukiwać przy kolejnej lekturze. Nie wszystkie zagadki zostaną rozwiązane, części nie poznają bohaterowie, rozwiązania innych będzie się musiał domyślać już sam czytelnik. Odrobinę przewrotne zakończenie ujęło mnie i usatysfakcjonowało, jak i cała lektura. Warto poświęcić jej czas i przenieść się do tego literackiego świata pełnego poezji, miłości i cierpienia. Jak się okazuje, pewne wątki mogą czekać wiele lat na zamknięcie.

Tytuł: Opętanie
Tytuł oryginału: Possession
Autor: A.S. Byatt
Tłumaczenie: Barbara Kopeć
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2010
Ilość stron: 536
Moja ocena: 6/6

Za książkę serdecznie dziękuje wydawnictwu Prószyński i S-ka.

O czekaniu i wojnie secesyjnej

Obejrzałam nie tak dawno temu „Wzgórze nadziei” (ang. Cold Mountain) w reżyserii Anthony’ego Minghella’i. Zabierając się za oglądanie tego filmu miałam mniej więcej pojęcie, czego się spodziewać. Wiedziałam, że jest to romans oraz dramat wojenny. Słyszałam, że jest ładnie nakręcony, w pięknych plenerach, a opowiedziana historia może wzruszyć. Miałam ochotę na taki właśnie film. Muszę przyznać, że ogólnie rzecz biorąc, nie zawiodłam się.

Ekranizacja powieści Charlesa Fraziera pod tym samym tytułem opowiada o parze młodych ludzi z niewielkiego miasteczka w Północnej Karolinie. Ada Monroe (Nicole Kidman) i Inman (Jude Law) zakochują się w sobie tuż po pierwszym spotkaniu, ale wybuch wojny secesyjnej nie pozwala im się uczuciem zbyt długo cieszyć. Inman wyrusza na wojnę, a Ada zostaje w domu i obiecuje na niego czekać. Po przyjrzeniu się z bliska wojennego okrucieństwu i po stracie przyjaciół, Inman postanawia zdezerterować i wrócić do ukochanej. Jego droga powrotna pełna jest niebezpieczeństw, różnorodnych postaci spotykanych na każdym kroku i oczywiście obrazków przedstawiających zniszczenia spowodowane wojną. W tym czasie Ada musi przeistoczyć się z panienki z wyższych sfer w kobietę, która potrafi sama o siebie zadbać, a pomaga jej w tym charyzmatyczna i energiczna dziewczyna, Ruby (Renée Zellweger). Pozostaje jej tylko czekać, czekać, czekać… Brzmi banalnie? A jednak film się broni.

Historia może być typowym romansem wojennym, ale została opowiedziana w sposób naprawdę porywający. Może to zasługa tła historycznego i plenerowego, a może po prostu fakt, że lubię dobre historie o miłości i nie cierpnie mi skóra na dźwięk słowa „romans”. I tak myślę, że liczba uduchowionych kwestii była do przyjęcia, a film nie popadał w banał pozostawiający niesmak. Wojna została pokazana tak, jak można się było tego spodziewać – okrutna i krwawa, ale też i stanowiąca romantyczne tło (nie wiem, czy o jakiejkolwiek wojnie zostało napisane tyle historii miłosnych, co o wojnie secesyjnej), choć nie traciła przez to wiele z realizmu (nie wiele już pamiętam z prawdziwej historii wojny, ale z tego, co czytałam w recenzjach, reżyser nie dramatyzował zanadto wydarzeń odbierając im realność). Muzyka mnie wprawdzie nie porwała (a zawsze zwracam na nią uwagę przy oglądaniu), ale też nie przeszkadzała, kilka motywów było całkiem przyjemnych. Gry aktorskiej także nie będę krytykować. Nie lubię ani Kidman , ani Law, ale w tym filmie mi się podobali. Zwłaszcza Jude Law, który wreszcie nie wyglądał jak gej-narkoman lub romantyczny chłopaczek, co stanowiło naprawdę miłą odmianę. Zellweger dostała za swoją grę Oscara, grała przekonywująco.

Po wstępie, w którym wymieniam same plusy, ciężko nie spodziewać się jakiegoś ALE. Oczywiście, nie jest to film specjalnie oryginalny, ani ambitny jeśli chodzi o treść. To po prostu dobry film obyczajowy, dobry melodramat z wojną w tle. Jednak posiada jedno duże „ale”, które tyczy się nie tylko tej produkcji, ale ponieważ przy oglądaniu „Wzgórza nadziei” straciłam już do tego motywu cierpliwość, to pomarudzę sobie przy tej okazji.. Chodzi mi mianowicie o końcówkę. Ponieważ nie chcę nikomu psuć przyjemności oglądania, jeśli ktoś jeszcze „Wzgórza nadziei” nie widział, to polecam. Informacje psujące przyjemność, bo traktujące o zakończeniu, schowane:

Czytaj dalej…