Archiwum

Posts Tagged ‘wyd PIW’

Iran za zasłoną snu

„Istnieją rany psychiczne, które jątrząc się toczą powoli, jak trąd, psychikę człowieka. Chory nie może jednak wyjawić swoich cierpień, tak są one osobliwe, dziwne i niewiarygodne. Jeżeli jednak ktoś zechce je wyznać, a nawet opisać, ludzie przyjmują te niezwykłe wyznania sceptycznie lub, co gorsza, bezdusznie z nich szydzą, kpiąc i uśmiechając się ironicznie, uznają bowiem aktualnie panujące sądy za własne, a przecież nie odkryto jeszcze sposobu leczenia cierpień psychicznych, uśmierza się je tylko odurzającym snem, wywoływanym przez alkohol, opium czy też inny narkotyk.”

„Ślepą sowę”, powieść uznawaną za najważniejsze dokonanie Sadegha Hedajata, przeczytałam już dłuższy czas temu. Książka ta wraca do mnie co jakiś czas, ja natomiast wciąż czuję, że nie odkryłam tajemnic w niej zawartych, mimo przeczytania kilku tekstów, które miały mi przybliżyć ten temat. Może to brak znajomości literatury irańskiej, której odnowicielem nazywany jest Hedajat, a którą ja dopiero poznaję, stopniowo i w dużej mierze intuicyjnie. Nie zmienia to faktu, że nawet błądząc wśród powieściowych wątków jak we mgle, a może bardziej pasowałoby stwierdzenie – jak w oparach opium, które unoszą się niemalże z kart książki, nie trudno dać się choć na chwilę uwieść onirycznej atmosferze i wciągnąć w losy bohatera.

A losy te od początku są niejasne, bo choć bohater rozpoczyna swą opowieść zwróceniem się do czytelnika bądź swojego cienia twierdząc, że w tej spowiedzi wyjaśni motywy swojej zbrodni. Od tej chwili jednak nic już nie będzie oczywiste i wyjaśnione, a całość przypominać będzie sen, zmienny, emocjonalny i pełen niedomówień.

„Jeżeli więc teraz postanowiłem wszystko opisać, to po to tylko, aby poznał mnie mój cień (…)”

„Czytelnik zostaje wrzucony niemalże w środek akcji – opisanej w sposób dość statyczny, jednak wydarzenia dzieją się szybko i nierzadko trzeba przejść do porządku dziennego nad tym, że obrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, postaci występują w coraz to nowych rolach, a główny bohater dzięki opium i prawdopodobnie narastającej chorobie psychicznej zaczyna przeżywać losy człowieka z przeszłości, zakochanego bez wzajemności w młodej i pięknej żonie. Czy jest to tylko sen, narkotyczna wizja bądź omamy spowodowane zaburzeniami? Jeśli tak – które z żyć jest prawdziwe? Choć bohater daje nam wskazówkę, że to początek, w którym przez tajemnicze okienko obserwuje dziwną scenę z dziewczyną i starcem jest tym właściwym biegiem wydarzeń, to jednak losy chorego człowieka z przeszłości opisane są dokładniej, a choć dość niesamowite, wciąż wydają się być bardziej rzeczywiste niż opowieść, w której do bohatera przychodzi piękna dziewczyna – i po chwili osuwa się martwa na ziemię. Może więc szalona jazda powozem w celu jej pochowania to tylko senna mara, wyśniona przez znużony chorobą umysł? Takie wyjaśnienie dużo bardziej do mnie przemawia, a całość staje się łatwiejsza do odczytania. Ucieczka w niezwykłe wizje, które odbijają rzeczywiste wydarzenia i postaci. A może prawda jest jeszcze inna, może czytelnik uczestniczy w dwóch wcieleniach bohatera? Może wspomnienia z poprzedniego życia wracają do niego po znalezieniu naczynia z przeszłości? Czy istnieje klucz do tej powieści, czy też czytelnik celowo ma błądzić wśród domysłów i odczuć?

Czytając wielokrotnie łapałam się na tym, że chciałabym zobaczyć ilustrację przedstawiającą konkretną scenę – mroczną, tajemniczą, z perskimi ornamentami. To właśnie takie obrazy pozostają z czytelnikiem. Fantastyczne, chwilami wręcz poetyckie, niepokojące. Poza niewątpliwymi doznaniami estetycznymi służą też jako zdecydowany przejaw buntu wobec skostniałych konstrukcji, w tym przede wszystkim tych społecznych. Tylko czy jest to bunt świadomy, czy też ucieczka od pustego, samotnego życia? „Ślepa sowa” pozostawia więcej pytań, niż odpowiedzi. Być może zrozumiem więcej po przeczytaniu większej ilości książek irańskich i o Iranie, powieść ta jednak mocno mnie zaintrygowała, a czytanie było prawdziwą przyjemnością dzięki stylowi i dobremu tłumaczeniu. Po polsku ukazały się także opowiadania Hedajata i jeśli tylko będę miała okazję, na pewno po nie sięgnę.

Tytuł: Ślepa sowa
Tytuł oryginału: Būf-i kūr
Autor: Sadegh Hedajat
Tłumaczenie: Barbara Majewska
Wydawnictwo: PIW, 1979
Ilość stron: 120
Moja ocena: 4/6

Dziecięca krucjata w Dreznie

Czytając klasyk, zwłaszcza taki, który według własnego czytelniczego sumienia już dawno powinnam mieć przeczytany, czasem mam trudność z jasnym ułożeniem sobie w głowie, co tak naprawdę o książce uważam. Moje oczekiwania są mocno wywindowane, mam już jakieś wyobrażenie o danej powieści i jeśli nawet książka naprawdę mi się podoba, nierzadko mam poczucie niedosytu lub wręcz zawodu. I to tylko tyle? Przecież miało mnie wgnieść w fotel, nie miałam móc myśleć o niczym innym przez kolejne kilka dni! A tu – podobało się, miejscami nawet bardzo, ale… Opisywana sytuacja właściwie nie występuje w przypadku „Rzeźni numer pięć”, a na pewno nie jest drastyczna, bo książkę uważam za naprawdę bardzo dobrą. Jednak nie mogłam oprzeć się refleksji, że powinnam ją przeczytać kilka lat temu, a moje odczucia byłyby zdecydowanie bardziej pozytywne i być może rzeczywiście byłabym pod wrażeniem. Oczywiście wiek jako taki nie ma tu nic do rzeczy wtedy po prostu tematyka poruszana przez Vonneguta była mi bliższa, bardziej oddziaływała na moją wyobraźnię. Zawsze mi szkoda, kiedy z naprawdę dobrą książką nie trafiam w odpowiedni czas, z drugiej jednak strony zależy mi na nadrabianiu zaległości w klasyce, muszę więc pogodzić się z taką ewentualnością.

Wszystkie elementy „Rzeźni numer pięć” wpasowują się w moje gusta. Kurt Vonnegut łączy historię napisania swojej książki z samą fabułą, jasno dając do zrozumienia, że ma bardzo anty-wojenne przekonania. Bohater powieści, Billy Pilgrim, to przykład anty-żołnierza, dokładne niemal przeciwieństwo amerykańskich bohaterskich chłopców, przeżywających przygody i nawiązujących piękne przyjaźnie na froncie. Zgadza się tylko jedno – Billy to właśnie chłopiec, tak jak większość żołnierzy biorących udział w wojnie. Stąd też podtytuł powieści: „Krucjata dziecięca” (a także drugi, równie wymowny, „Obowiązkowy taniec ze śmiercią”), nadany przez autora po rozmowie z żoną przyjaciela z czasów wojny, która obawiała się, że książka Vonneguta będzie kolejną historią zachęcającą dzieci do udziału w wojnie. Autor od początku jednak miał sprecyzowany pogląd na treść swojej powieści, choć przedstawił ją nieco przewrotnie. Wybijające się chwilami na pierwszy plan elementy science fiction dotyczące „wypadania z czasu” i możliwości przeżywania jednej chwili w nieskończoność, pozornie odciągają czytelnika od głównego wątku i dramatu rozgrywającego się na wojnie. Billy twierdzi, że porwali go kosmici i przez kilka lat trzymali na planecie Tralfamadoria, gdzie był pokazywany w zoo jako przedstawiciel ludzkiej rasy. To od nich miał się nauczyć wypadania z czasu, wracania do teoretycznie przeżytych już chwil i patrzenia na świat z niecodziennej, ponadczasowej perspektywy. Tym samym autor nie tylko snuje refleksje na temat paradoksów związanych z czasem i przeżywaniem go, ale dzięki wprowadzeniu Tralfadoriańczyków w błyskotliwy sposób pokazuje ludzkość z dystansu i pod niecodziennym kątem. Jako tło i istotny punkt powieści służy bombardowanie Drezna, epizod wojenny nieznany wcześniej (przed wydaniem „Rzeźni numer pięć”) zbyt szeroko. Vonnegut nie kryje, że zawarł tam swoje autobiograficzne wątki, jako że miał nieszczęście znajdować się w Dreznie w tym czasie. Wszystko to razem tworzy niezwykłą mieszankę, nad którą autor bez problemu panuje. Zostawia też pewien wybór swojemu czytelnikowi – jeśli chce, może on wierzyć w porwanie przez kosmitów i wszystkie jego następstwa. Jeśli takie wyjście do niego nie przemawia, bez trudu złoży niecodzienne wydarzenia i myśli Billy’ego na karb zaburzeń psychicznych spowodowanych wojną.

Książka jest naprawdę poruszająca i świetnie napisana. Sporo w niej czarnego humoru, na który jednak nie miałam nastroju – dla mnie była refleksyjna i przesmutna. Gdybym czytała ją pod koniec liceum lub na początku studiów, piałabym z zachwytu. Dziś z uznaniem kiwam głową i smutno się uśmiecham, zgadzając z Vonnegutem w każdym niemal punkcie. I z zaciekawieniem sięgnę po kolejne jego książki.

Tytuł: Rzeźnia numer pięć
Tytuł oryginału: Slauterhouse-five or the Children’s Crusade
Autor: Kurt Vonnegut
Tłumaczenie: Kurt Vonnegut
Wydawnictwo: PIW, 1990
Ilość stron: 180
Moja ocena: 5/6


Drodzy czytelnicy mojego bloga, mam wielką prośbę. Jeśli czytacie „Archipelag” (lub choć przeczytaliście jeden numer) będę bardzo wdzięczna za wypełnienie ankiety, która znajduje się na głównej stronie pisma. Nie powinno zająć Wam to wiele czasu, a nam bardzo się przydadzą wszelkie opinie. Nie wahajcie się podawać konkretnych życzeń bądź sugestii, są naprawdę brane pod uwagę! Z góry bardzo dziękuję.

Najsłynniejsze śniadanie, które nigdy nie miało miejsca

Zanim na dobre wezmę się za wyzwanie „Popularna klasyka” (swoją drogą wyzwania literackie zaczynają na mnie działać uzależniająco…), postanowiłam zrecenzować książkę przeczytaną już jakiś czas temu, ale wpasowującą się w tematykę nowej zabawy. Mowa mianowicie o Trumanie Capote i jego noweli „Śniadanie u Tiffany’ego”, która od dość dawna za mną „chodziła” i miałam wielką ochotę ją przeczytać, ale dopiero ostatnio wreszcie miałam okazję. Sam Capote wydawał mi się intrygującą postacią, której uroku dodatkowo dodawała przyjaźń z Harper Lee. Przygodę chciałam zacząć z okazji wyzwania „Amerykańskie Południe” (znowu!), biblioteka zadecydowała jednak inaczej i tę minipowieść przeczytałam dopiero po upłynięciu daty kończącej wyzwanie. Cieszę się jednak, że wreszcie po Capote sięgnęłam.

„Śniadanie u Tiffany’ego” to niewielkiej objętości książka, opowiadająca o fascynacji bezimiennego narratora jego sąsiadką, a później także przyjaciółką, ekscentryczną Holly Golightly. Dziewczyna o niepewnym pochodzeniu robi swojego rodzaju karierę na bankietach i przyjęciach, wodząc za nos mężczyzn w różnym wieku, z właściwą sobie mieszaniną cynizmu i radosnej niewinności. Główny bohater sam nie do końca jest pewien, jakim uczuciem darzy Holly, która z jednej strony poszukuje stałych uczuć i poczucia bezpieczeństwa, z drugiej jednak jest niespokojnym duchem, który nie potrafi znieść stabilizacji i ucieka przed odpowiedzialnym, „dorosłym” życiem. Holly pojawia się i znika, szukając wielkiej miłości i wpadając w równie poważne kłopoty. Wszystko to dzieje się natomiast w scenerii Nowego Jorku z lat 40., opisanego niezwykle plastycznie, choć pozostającego w zdecydowanym tle.

Powieść, a właściwie nowela, napisana jest prostym, choć bardzo ładnym językiem. Nie znajdziemy w niej zaskakujących zwrotów akcji, ani nawet płomiennych namiętności. Co fascynującego jest w historii miłości, a może jedynie fascynacji początkującego pisarza dziewczyną łamiącą reguły swoich czasów? Podejrzewam, że zależy to od interpretacji, a w przypadku „Śniadania u Tiffany’ego” jest ich całkiem sporo, jak zazwyczaj w przypadku prozy przez duże „p”. Dla mnie była to przede wszystkim opowieść o zagubionej dziewczynie, szukającej swojego miejsca na świecie. Holly nie jest postacią płaczącą nad sobą w kącie, bierze życie w swoje ręce, próbuje i szuka, wciąż szuka. Chwilami jednak, w wypowiedzianych przez nią słowach czai się samotność i tęsknota za bezpieczną przystanią, domem, który mogłaby nazwać swoim. Historia obfituje także w wiele pięknych cytatów, napisanych w sposób niewymuszony i naturalny. Nie odnosi się wrażenia, że autor na siłę wepchnął je w usta bohaterów, aby przekazać czytelnikowi swoje głębokie myśli. A przecież słowa wypowiedziane w którymś momencie przez Holly są poruszającą prawdą, wypowiedzianą w piękny, choć prosty sposób.

Ale nie można oddawać serca dzikim stworzeniom: im bardziej się je kocha, tym silniejsze się stają. Mają siłę, żeby uciec do lasu. Albo polecieć na drzewo. A wreszcie wzlatują pod niebo. I tak to się kończy, panie Bell. Jeżeli pokocha pan dzikie stworzenie, już zawsze będzie się pan wpatrywał w niebo.

Czy osoba taka jak Holly jest w stanie odnaleźć swoje miejsce? A może jej przeznaczeniem jest na zawsze pozostać „w podróży”, jak dopisuje na kartce pocztowej wysłanej do jednego z bohaterów? Nie zdziwiłabym się, gdyby na jej prawdziwy dom tworzyła się przestrzeń, nieustanny ruch i poszukiwanie swojego miejsca, którym na chwilę stawało się zagracone mieszkanie w Nowym Jorku, rezydencja brazylijskiego milionera lub lepianka w Afryce. Inna sprawa, czy Holly w takiej realizacji znalazłaby szczęście, bo jak sama przyznaje:

Lepiej jest patrzeć w niebo, niż w nim żyć.

Gorąco polecam „Śniadanie u Tiffany’ego” każdemu. Nie bez przyczyny opowieść ta inspiruje nieustannie artystów wszelkiego rodzaju.

Audrey Hepburn jako Holly w ekranizacji z 1961 roku


Moja ocena: 5+/6
Truman Capote, „Wesele u Tiffany’ego” (Kolekcja „Gazety Wyborczej”: XX wiek, PIW, 2005)

Ucieczka po japońsku

„Sprawa osobista” to pierwsza książka Kenzaburō Ōe, którą udało mi się przeczytać i, mam nadzieję, nie ostatnia. Dawno też nie czytałam żadnej książki napisanej przez Japończyka, a autor uważa się za pisarza głęboko zakorzenionego w rodzimej literaturze, Japonia i jej mieszkańcy stanowią ulubione tematy jego twórczości i można odnieść wrażenie, że z tekstów Ōe, z plątaniny symboli i mitów wplecionych w fabułę, wyłania się portret społeczeństwa skażonego dramatem wojny, ale rozwijającego się w zawrotnym tempie, nierzadko kosztem własnych obywateli. „Sprawa osobista” nie jest książką, która ma się podobać w podstawowym znaczeniu tego słowa, ale równocześnie nie sposób się od niej oderwać i przynosi wielką satysfakcję czytelniczą.

Ptak ma 27 lat, naucza na kursach przygotowawczych do egzaminów na studia i marzy o podróży do Afryki. W przeszłości nie stronił od bójek, należał do młodzieżowego gangu i pozbierał się dopiero po dostaniu się na studia. Ożenił się i dzięki pomocy teścia dostał pracę w szkole przygotowawczej. Czytelnik poznaje go tuż przed narodzinami pierwszego dziecka. Już wtedy daje się zauważyć, jak bardzo mężczyzna w siebie nie wierzy, jak bardzo chciałby wyrwać się z przytłaczającej go codzienności, uciec od żony, z którą nie czuje się do końca szczęśliwy, a myśl o mającym przyjść na świat dziecku napawa go raczej niepewnością graniczącą z odrazą, niż radością i troską. W końcu rodzi się nienormalny chłopiec – lekarze wydają wyrok, że dziecko dotknięte jest niezwykle rzadką przepukliną mózgową. W najlepszym wypadku będzie wegetować niczym roślina, ale bardziej prawdopodobne jest, że wkrótce umrze. Tymczasem noworodek ze wszystkich sił trzyma się życia, a Ptak osuwa się w grząskie bagno strachu, wstydu i kłamstwa. Komplikuje się jego sytuacja w pracy, okłamuje żonę w sprawie stanu dziecka i szuka pociechy w ramionach przyjaciółki z czasów studenckich, brzydząc się jednocześnie kobiecością…

„Sprawa osobista” to niezwykłe stadium ludzkiej psychiki. W pierwszym odruchu najłatwiej jest potępić Ptaka, wyrazić obrzydzenie jego egoizmem i strachem. Ale im dalej posuwamy się w lekturze, im głębiej interpretujemy pobudki bohatera, tym ciężej jest ocenić go jednoznacznie. Lub też inaczej – negatywna ocena wydaje się naturalna, ale przychodzi na myśl także stara prawda: „kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień”. Nietrudno jest krytykować człowieka w sytuacji podbramkowej, ale spróbować go zrozumieć i sprawiedliwie ocenić samego siebie stanowi większą sztukę. Jeśli nawet nie mówimy o tak drastycznej sytuacji, czy w każdej innej kierowalibyśmy się dobrem, a nie własną wygodą bądź strachem? Bez wahania w głosie potrafię odpowiedzieć, co zrobiłabym w sytuacji Ptaka, ale istnieje kilka innych okoliczności, w których już nie byłabym taka pewna swojego postępowania. Kenzaburō Ōe nie ocenia postawy swojego bohatera i nie o to prosi czytelnika. Przedstawia złożoną historię zwykłego człowieka i zmusza odbiorcę do refleksji i uczciwego wejrzenia w głąb siebie.

Ciekawym motywem jest również problem związany ze świadomością własnego ciała, zarówno w kontekście seksualnym jak i dotyczącym postrzegania płci oraz stosunku do samego siebie. Również na tym tle bohatera męczą lęki i kompleksy, z których przynajmniej częściowo jest w stanie wyciągnąć go przyjaciółka, Himiko, osoba równie rozdarta przez osobiste dramaty i szukająca zapomnienia oraz autentyczności w seksie z wieloma partnerami. Związek z Ptakiem, początkowo czysto cielesny, prowadzi do zmian w jej życiu, subtelnie zarysowanych w początkowej fazie. Ōe pokazał ludzką seksualność jako sferę, w której człowieka najmniej stać na udawanie, gdzie łatwo jest zobaczyć prawdziwą naturę, a może niekiedy nawet i tę gorszą stronę człowieka. Na tym tle autor przedstawił pragnienia i potrzeby swoich postaci, także w sposób metaforyczny.

Język Ōe jest niezwykle bogaty, pełen wyrazistych metafor, chwilami naturalistyczny i ocierający się o groteskę, innym razem poetycki i zachwycający. Symbolika w „Sprawie osobistej” jest rozbudowana, ale niestety mam świadomość, że wiele znaczeń pozostało poza moim zasięgiem, odniosłam wrażenie, że kilka scen można zinterpretować jeszcze na inny, prawdopodobnie czysto japoński sposób (znalazłam informacje, że w książce wiele jest odniesień do historii Japonii i zmian w społeczeństwie – znając ogólną historię Japonii część się wyłapie, ale wciąż pozostaje wrażenie, że jest ich więcej…). Mimo to powieść czyta się wyśmienicie i nawet pomijając symbolikę, wciąż pozostaje pełna znaczeń i ważnych treści.

Laureat literackiej Nagrody Nobla z 1994 roku stworzył powieść, o której ciężko zapomnieć, na długo zostaje w pamięci. Drażni i nie daje spokoju, prowokuje pytania i refleksje, męczy ale i przynosi nadzieję. Ja jestem pod wielkim wrażeniem tej prozy, płakałam pod koniec książki z tak wielu powodów, odebrałam ją niezwykle osobiście i polecam ją każdemu, kto nie boi się zmierzyć z tematem ludzkiego egoizmu i strachu.

Moja ocena: 5/6
Kenzaburō Ōe, „Sprawa osobista” (PIW, 2005)

Afganistan po raz kolejny

Afganistan. Co takiego jest w tym kraju, że budzi tak wielkie zainteresowanie, zwłaszcza na zachód od swoich granic? Egzotyczne tradycje, zupełnie inna kultura. Odziani w bajecznie kolorowe stroje ludzie, zwłaszcza dzieci, obok obleczonych w burki kobiet. Surowy krajobraz nie pozbawiony poruszającego do głębi piękna. A przy tym koszmar wojny, niekończące się konflikty. Wewnętrzne i zewnętrzne, rozrywające kraj i ludzi na strzępki, jak gdyby każdy chciał mieć dla siebie cząstkę Afganistanu. W ostatnim czasie ukazało się sporo książek, polskich oraz tłumaczonych, na temat tego kraju, a ja zachłannie zaglądam do wszystkiego, co wpadnie mi w ręce. Ostatnio skończyłam „Podróż do Afganistanu” Rogera Willemsena, niewielką objętościowo książkę, którą pochłania się natychmiastowo po przeczytaniu pierwszych kilku fragmentów.

Roger Willemsen to Niemiec, ponoć osoba wybitna i znana w tamtejszych mediach. Jak podaje nota z tyłu książki, ukończył germanistykę, filozofię i historię sztuki, a zajmował się wieloma rzeczami, od bycia tłumaczem, przez przewodnika turystycznego, a na korespondencie prasowym w Londynie kończąc. Ciekawie więc było spojrzeć na Afganistan jego oczami. Willemsen pojechał tam z przyjaciółką afgańskiego pochodzenia, Nadią, która wracała do wyniszczonej wojną ojczyzny z wieloma pomysłami na poprawę i odnowę. Razem wędrowali od Kabulu do Kunduzu, obserwując życie ludzi, uczących się na nowo żyć w pokoju, choć i pokój niejednokrotnie może wydawać się tutaj pojęciem względnym. Autor rozmawiał z wieloma ludźmi z różnych warstw społecznych i choć nie miał właściwie wstępu do świata kobiet, obecność Nadii pozwoliła mu trochę z tego świata zobaczyć.

Na książkę składają się obrazki z dzisiejszego Afganistanu, niby pocztówki z podróży, składające się w jeden obraz kraju. Willemsen porusza kwestie znane komuś interesującemu się choć trochę Afganistanem, ale często patrzy na nie z zupełnie nowej strony. Stara się nie komentować zaistniałych wydarzeń, jest raczej obserwatorem, choć czasem bywa także inicjatorem – gdy razem z kilkorgiem innych Afgańczyków przygotowuje pokaz filmowy tylko dla kobiet w dawno nie odwiedzanym kinie. Niekiedy zwięzłe notatki, spostrzeżenia i widoczki z afgańskich ulic i stepów, choć opisane oszczędnie i bez emocji, poruszają wielkim ładunkiem uczuć i przemyśleń, zdradzając wrażliwość autora. A przy tym wiele w książce ciekawostek, jak choćby fragment o żeńskiej drużynie piłki nożnej. To przedziwne, jak wielkie wrażenie może wywrzeć czyjeś dążenie do normalności, walka o rzeczy pozornie nieistotne, nie zwracające na siebie uwagi w świecie takim, jak nasz.

„Podróż do Afganistanu” czyta się szybko, a lektura sprawia dużo przyjemności. Wiele spostrzeżeń skłania do refleksji, wzrusza i zasmuca. Do mnie sposób Willemsena zdecydowanie trafił, więc polecam jego książkę wszystkim zainteresowanym tą częścią świata.

Moja ocena: 5/6
Roger Willemsen, „Podróż do Afganistanu” (PIW, 2007)

„Rozdroże proroków” Jocelyne J. Awad

Jocelyne J. Awad to libańska autorka pisząca po francusku. W ramach wyzwania Literatura na Peryferiach przeczytałam jej książkę „Rozdroże proroków”, opisującą perypetie Ta’ana, młodego poety pracującego w charakterze przewodnika belgijskiej wycieczki. Spragnieni egzotyki Belgowie wyruszyli w podróż-pielgrzymkę w czasie Świąt Wielkiejnocy przez Liban, Syrię i przede wszystkim Jerozolimę. Ani uczestnicy, ani pracodawca Ta’ana nie zdają sobie sprawy z faktu, że ich autokar ma posłużyć w wykonaniu przemytniczej akcji wszechczasów – wypełniony haszyszem prześlizguje się przez granice państw pragnących zachęcić do siebie turystów. Sam główny bohater nie jest zachwycony rolą, jaka przypadła mu w udziale. Dodatkowo zamiast koncentrować się na powierzonym mu zadaniu, myślami jest przy jednej z turystek, Lei, przepięknej kobiecie o tajemniczej przeszłości.

„Rozdroże proroków” to niewielka książeczka, którą spokojnie przeczytać można w jeden wieczór. Choć jest to opowieść wielowątkowa i poruszająca niezwykle ciekawe tematy, jak choćby konflikt arabsko-żydowski, miałam zbliżone do nieszczęsnych turystów odczucia – autorka ślizga się po różnych zagadnieniach, ale książka pozostawia mocne uczucie niedosytu. Czyta się przyjemnie, ale ciężko oprzeć się wrażeniu, że to dopiero szkic, sam pomysł, który można dopiero rozwinąć w niezwykle ciekawą powieść. Gdyby Awad dopieściła akcję i rozbudowała trochę bohaterów, „Rozdroże proroków” wiele by zyskało. Niestety, nawet sensacyjny wątek przemytu gdzieś się rozmywa po drodze i zamiast trzymać w napięciu, skwitować go można wzruszeniem ramion. Wątek miłosny nie przemówił do mnie ani trochę, może dlatego, że nie przepadam za bohaterkami w typie Lei – młodymi niezależnymi kobietami, z niezwykle cynicznym i zimnym podejściem do świata, skrywającymi w sobie wielkie zagubienie i samotność. Nie twierdzę, że nie jest to psychologicznie wiarygodny portret, ale taki typ bohaterki trzeba naprawdę umieć opisać. Niestety, Lea nie ma w sobie wiele fascynującego, chwilami jest po prostu odpychająca. Ta’an wypada trochę ciekawiej – młody człowiek, który po latach ślepoty odzyskuje wzrok, ale ma świadomość, że w każdej chwili może go znowu stracić, ale i jemu zabrakło głębszej charakteryzacji. Szkoda.

Jeśli kogoś interesuje Bliski Wschód, to może „Rozdroże proroków” przeczytać, bo zdecydowanie nie jest ono stratą czasu. Jednak niech nie nastawia się na bogate opisy przeżyć bohaterów, wartką akcję czy rozbudowanie wątków.

Moja ocena: 3,5/6
Jocelyne J. Awad, „Rozdroże proroków” (Państwowy Instytut Wydawniczy, 2005)